3. Zimny ocean. Noc i dryfująca lodowa góra. Naprzeciwko niej, jak wiadomo, „Titanic” z Leonardem di Caprio na pokładzie. Trach! I po wszystkim. Pozornie zderzył się kawał lodu z kupą niezbyt dobrze znitowanej blachy. Ale w rzeczywistości zderzyła się męskość z kobiecością. Najlepszy, największy, najnowocześniejszy statek. Chluba inżynierów, szczytowy wytwór ludzkiej (czyli ówczesnej męskiej) techniki. Symbol siły i postępu nauki, zakuty w metaliczną zbroję. Z drugiej strony ledwo odkryta (przez Freuda) i wynurzona podświadomość (trzy czwarte góry lodowej jest pod powierzchnią), biernie unoszona prądami. Bezwolna kobiecość, symbolizowana przez wodę i noc. Zmarznięta w bryłę lodu woda – to zamarznięte na lód serce femme fatale. Bez skrupułów niszczącej mężczyzn, sprowadzającej ich na dno. Najsłynniejsza katastrofa tego wieku i przedsmak zemsty, na jaką być może jesteśmy skazani za zgwałconą przez męską cywilizację Matkę Naturę. Owocem tego wymuszonego związku Natury z cywilizacją jest pod koniec stulecia złośliwe Dzieciątko (po hiszpańsku El NiĄo), wyhodowane w inkubatorze efektu cieplarnianego. 4. Dawniej historyjki i historie miały morał. Współcześnie, gdy zapanował industrializm, przerabiający głównie ludzi na przydatne śrubki systemu, liczy się pragmatyzm, czyli efekt zdarzenia. Dlatego nikt nie mówi o cieplarnianym morale, lecz efekcie cieplarnianym, będącym następstwem historii ludzkiej głupoty. I nikt nie wyciągnie z niego morału, bo z efektów (czystek etnicznych, zbrojeń, głodu) wyciąga się wyłącznie zyski. Tak więc ludzkość skończy albo bardzo efektownie, albo moralnie. Ciekawe, kto na tym zyska. 5. Jeśli najbardziej efektowny użytek z języka niemieckiego w tym wieku zrobili Hitler i Nina Hagen, to nie mniej zasłużony jest Ludwig Wittgenstein. Ten najmodniejszy filozof XX wieku powiedział: „O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć”. A jednak Hitler swoim wrzaskiem stworzył Trzecią Rzeszę. Szkoda, że Wittgenstein nie dogadał się z Hitlerem, gdy wspólnie chodzili do szkoły w Linzu. Byli przecież w tej samej klasie, ale najwidoczniej nie znaleźli wspólnego języka. Gdyby nieśmiały Ludwiś wpłynął wtedy na zakompleksionego Adol.a, nie doszłoby może do anszlusu i wojny.
Nikt by wtedy nie mógł oskarżać innego znawcy niemczyzny, Heideggera, o faszyzujące poglądy. Język jest tradycją, być może germańska tradycja ożywa w języku, zwłaszcza w trybie rozkazującym. Austriacki Żyd Wittgenstein próbował rozbroić niemiecki, pokazując, do jakich błędów prowadzić ślepe ufanie gramatyce. Niestety, nie zdążył. Wrzeszcząca bomba zapluła Europę i świat.
6. Cmoka się nad kinem: że osiągnięcie XX wieku, że wpłynęło na epokę. Oczywiście, ale czy kino nie jest powielarną mód i stylów? W czasach, gdy wszystko, co masowe, pachnie tandetą lub masowością zbrodni, kino jest sztuką podejrzaną. Istnieje jak większość totalitaryzmów – dzięki kultowi jednostki – to znaczy gwiazd. Jest tak przekonujące, że narzuca sposób życia, bycia i tycia (w tym sezonie większy biust). Miliony domorosłych Bardotek, facetów w stylu kolesiów od Tarantino. Te same gesty, garniturki, krawaty, okulary, a nawet sposób myślenia. Nudne to i przymusowe, jak… moda. Banalność i seryjność zachowań zamienia ludzi w łatwy do manipulowania tłum. Dlatego wolę współczesny balet. Nie aerobik czy Jezioro łabędzie, gdzie wykonywanie tych samych podskoków daje poczucie jedności gatunku (człowieczego lub kultury). Ale współczesny taniec w rodzaju Piny Bausch. Jej choreografia pokazuje, że są gesty i pozycje, do których nikt jeszcze nikogo nie nagiął i nie zarejestrował w Ministerstwie Dziwnych Kroków imienia Monty Pythona. Współczesny balet to ostatni gest wolności. Uznany za sztukę. Czy wynika z tego, że wolność nie jest demokratycznie dla każdego, lecz tylko dla artystów? 7. Spowiedź dziecięcia wieku byłaby literackim plagiatem, pozwolę więc sobie na spowiedź dziewczęcia, w wieku dojrzałym do wszystkiego. Mój ojciec wygrał po pół wieku upokarzającą wojnę polsko-niemiecką. Walczył przeciwko niemieckim i polskim urzędnikom, podobnie jak tysiące emerytów i rencistów próbujących dowieść, że podczas wojny byli na przymusowych robotach, za co należy się im odszkodowanie. Kiedy w grę wchodzą pieniądze, a nie tylko honorowy tytuł, niewolnika Trzeciej Rzeszy, urzędnicy mogą być podejrzliwi. Żyjemy przecież w czasach postmodernizmu, sankcjonującego blagę i mistyfikację. Jednak mój ojciec zdołał cudem udowodnić wszelkim instytucjom, że w latach czterdziestych-pięćdziesiątych tego wieku nie wypoczywał w Davos ani na innej czarodziejskiej górze. W tym czasie pracował niewolniczo u rodziny Bismarcka. Znalazł się tam dzięki memu dziadkowi, który pierwszą wojnę światową spędził w okopach i na początku drugiej światowej rzezi nie miał ochoty, by jego synowie stali się „angielskimi pacjentami” albo „włoskimi przeszczepieńcami” Poddał się w 1940 roku, mając do wyboru niemieckie obywatelstwo i oddanie synów na mięso armatnie albo niewolniczą pracę daleko od frontu.
Przez prawie pięć lat rodzina ojca kopała buraki, odcięta od zdobyczy wojennej cywilizacji. Nie mieli pojęcia o mydle czy abażurach z ludzi. Degeneracja albo postęp były w tym wieku równie błyskawiczne, jakby możliwości regresji lub ucywilizowania wyrównały wreszcie swoje szanse.
Wracając do historii rodzinnych. Dlatego, że prawie sto lat temu jakiś Serb zastrzelił arcyksięcia, przez co dziadek spędził parę lat w okopach Verdun, myśląc o swym stosunku do historii, mój ojciec przeżył drugą wojnę światową i dostanie w roku dwutysięcznym jałmużnę odszkodowania za przetrąconą młodość. Jakby symbolicznie w ostatnim roku XX wieku spłacano długi za horror całego stulecia. Czy więc nie byłoby sprawiedliwie, gdyby podobne odszkodowanie dostała reszta ludzkości, której udało się przeżyć? W komunizmie, faszyzmie i każdym innym idiotyzmie, a także za szafą czy pod podłogą. Za dzieciństwo, młodość, starość w XX wieku, czyli za życie w skrajnie trudnych i szkodliwych warunkach. ONZ powinien wypłacić wszystkim wybawieńcom godziwą rekompensatę.
„Playboy” 1999, nr 12
1. Na pytanie, kto w Polsce jest bohaterem naszych czasów, na miarę Człowieka z marmuru czy „…z żelaza”,Andrzej Wajda bez wahania odpowiedział:„Kobieta”.I o niej właśnie chciałby nakręcić film. Nie dodał, czy miałaby to być „Kobieta z gumy”, pokornie naginająca się do okrutnych czasów i zmarnowanego życia. Niezniszczalna lateksowa lala gwałcona przez historię. Obdarzona anielską cierpliwością i żylakami. Źle umalowana, uwieczniona w ramkach rodzinnej fotografii z ustami rozciągniętymi wiecznym uśmiechem. Wiecznym, choćby spływały po nim łzy. Poddana fanaberiom losu i fanatyzmowi mężczyzn. Jak dotąd zrobiono kilka filmów o „kobiecie z…”. Były to opowieści o umęczonej Matce Polce, czyli Matce Królów, wstrząsająca historia Kobiety samotnej Agnieszki Holland i Przesłuchanie z torturowaną w więzieniach lat pięćdziesiątych szansonistką (Krystyną Jandą). Są to filmy martyrologiczne, bo o polskiej kobiecie z gumy, która przetrzyma wszystko. Zabory, faszyzm, komunizm, nędzę. Nie tylko przeżyje, ale i pomoże żyć mężczyznom trwoniącym beztrosko „substancję narodową” w jakimś ideologicznym onanizmie. Któż lepiej od takiej kobiecej ofiary, próbującej rozsądkiem przywrócić normalność, nadaje się na skromną bohaterkę kina? Gumowa kobieta jest oczywiście mniej fotogeniczna od seksownych gwiazd czy dinozaurów. Ale niekiedy równie opłacalna, gdyż daje szansę nominowania do nagrody za wartości humanistyczne. Andrzej Wajda myślał chyba jednak nie o szarej, skopanej przez los niewieście, lecz o prawdziwej bohaterce w stylu Człowieka z żelaza. Zrealizowanie takiego dzieła to chyba zadanie wyłącznie dla niego, gdyż trzeba geniuszu, by ze zbiorowej ofiary ulepić człowieka, kobietę z marmuru. Prawdziwą gwiazdę, filmową bohaterkę godną wielkiego i kosztownego dzieła sztuki.
Gdyby miał to być film o współczesnej Polce, można by go zatytułować: „Kobieta z silikonu”. O dziewczynie równie elastycznej jak jej matka i babka z gumy, ale bardziej glamour. Raczej w stylu cwanych panienek z Silicon Valley (Krzemowej Doliny) niż ckliwie plastikowej Ani z Zielonego Wzgórza.
2. Kto powinien być pierwowzorem polskiej bohaterki, godnej Oscara? Arcydzieła, zachowującego wartości chrześcijańskie, humanistyczne, narodowe i każde inne w zależności od koniunktury? Ktoś na pewno zaproponuje postać Agnieszki Osieckiej.
Symbol „kobiecości-poetyckości-motylkowatości”. Jak motylek przysiadała na paryskiej „Kulturze”, by chwilę potem odlecieć i spijać koniak z towarzyszami w Moskwie. W kobiecym, jakże poetyckim, roztargnieniu nie zauważała politycznych niuansów. Artystce natchnienie zastępuje rozsądek. A życie płynie w transie, romansie. I tak od paru lat układa się Agnieszce Osieckiej legendę z motylków, roztargnień, westchnień. Ona sama przyznała, że jej rymy nadają się bardziej do sztambucha niż do wyrycia w marmurze. Jednak z romantycznego konterfektu Osieckiej robi się pomnik. Wzorzec lekkiej jak puch kobiecości, szybującej w chmurach: ni to damy, ni muzy. Ni anioła… Od udręczonych kobiet z gumy po drugą skrajność – kobiet z puchu. Pośrodku zaś dziura niczym kobieca bezradność.
Czy bohaterką „Kobiety z silikonu” mogłaby więc zostać przysypana puchem piór „kobieta z gumy”? Po trosze poetycka i ponętna, świadoma, gdzie żyje i czego chce? Kimś takim jest polska umiarkowana feministka. Umiarkowana, bo prawdziwych feministek w Polsce nie ma. Załatwiają je mężczyźni albo zagryzają usłużne siostry (patrz przypadek grupy feministycznej na Uniwersytecie Warszawskim). Te, które przeżyły rzeź, zastrzegają się: „Możecie mnie podejrzewać o wszystko, tylko nie o feminizm”. Dlaczego? Bo gdy domagały się poważnego traktowania i niezależności, słyszały od przestraszonych lub agresywnych facetów: „Milcz! Jesteś wściekłą, niedokłutą feministką”. A przecież tyle jest odmian feminizmu, ile kobiet. I każda ma własne porachunki z męskim światem.
3. Rozczulają mnie znakomite programy publicystyczne Barbary Czajkowskiej i Moniki Olejnik. Zaczynający się tuż po ósmej rano „Salon polityczny trójki” przypomina mi dzieciństwo. Kiedy mama zagadywała opędzającego się od niej, wychodzącego do pracy ojca. Natomiast „Linia specjalna” – to dalekie wspomnienie maglowania ojca pod koniec dnia. Złośliwe, celne odzywki kobiet, wypytujących mężczyzn o to, jak rządzą, czy starczy pieniędzy i jakie mają plany (czyli, na jaki skażą nas los). Gośćmi Olejnik i Czajkowskiej są ważni Polacy, tworzący ten kraj. To prawie w stu procentach mężczyźni. Więc myślę, że pomysł Wajdy na zrobienie filmu o kobiecie bohaterze to tylko dżentelmeński gest bez znaczenia. Wajda nie zajmuje się science-fiction. A współczesna Polka, którą chciałby sportretować, przypomina istotę z krainy fantasy, dużo rozciągniętej historycznym doświadczeniem gumy, upiększającej wstawki z silikonu i do tego pypcie ze spalonych piór.