Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Cosmopolitan „1999, nr 2

Ławica posłanek

Podobno przeciętny mężczyzna co 17,5 sekundy myśli o seksie. Ale o czym myśli w tak zwanym międzyczasie? A kobieta myśli, czy czuje, że myśli? W polskim Sejmie posłanki lewicy zażądały uprawnień dla kobiet, uważając, że Polki prawnie „są własnością mężczyzn”. Po kiego zwracają się z tym do swoich właścicieli, czyli mężczyzn, będących w Sejmie większością?

Szwedki na początku lat dziewięćdziesiątych nie prosiły nikogo o władzę. Odesłano by je do kąta jak niegrzeczne dziewczynki. Szwedzkie dziewczynki wiedzą, na co stać cwanych chłopców, więc zagroziły założeniem partii kobiet. Z łatwością miałyby 20 procent wyborczych głosów, stając się trzecią co do wielkości partią. Do władzy doszłaby (czy raczej dopłynęła) drapieżna „ławica pizdek”. Tak nazwał kobiece lobby ówczesny przewodniczący największych szwedzkich związków zawodowych.Wikingówny wywalczyły swoje – z hasłem: „Cała pensja (czyli taka jak mężczyzn) i połowa władzy”. Zrezygnowały z babskiej partii pod warunkiem, że 50 procent miejsc w rządzie zajmą panie. „Ławica pizdek” zamieniła się w ławę pełną posłanek. Zgodnie z nadbałtyckim przysłowiem: jak kto sobie pościeli, takie będzie miał posłanie.

Nie sądzę, by Polkom udało się założyć kobiecą partię, przecież w Polsce polityka to nadal typowo męskie zajęcie. Niedelikatne, wymagające logicznego myślenia, szwindlu, więc białogłowom nie przystoi. Zresztą po trzydziestce wiele Polek jest już po intelektualnej menopauzie. Nie są ich w stanie zapłodnić żadne idee, a już broń Boże pomysły na społeczne, „feministyczne” zmiany. Zmienia się codziennie bieliznę osobistą, nie świat skrojony jeszcze w XIX wieku według męskiej mentalności: Kinder, Küche, Kirche. I tak dobrze, że kobiet w Polsce nie tatuuje się jak niewolnice czy krowy znakiem właściciela. Gorącym żelazem albo tuszem do końca życia: „Kowalska”, po mężu.

Kiedy wyszłam za mąż, dopisałam sobie do nazwiska godność męża. Gdy kilka lat po rozwodzie próbowałam wyrobić sobie nowe papiery, okazało się, że wcale nie nazywam się z ojca i matki Gretkowska, lecz również tak, jak mój były mąż. Kiedy minął szok (my name is Bond? James Bond?), zapytałam panienkę w okienku, czy mogę zmienić nazwisko na pseudonim, którego używam, czyli „Gretkowska”, co uprościłoby wszelkie formalności (konta bankowe itp.), bo kiedyś, przed zamążpójściem, przypadkowo też się tak nazywałam. Urzędniczka poszła zapytać naczelnika. Jego wyrok był bez odwołania: „Jeżeli chce pani wrócić do swego nazwiska, czyli pseudonimu Gretkowska, powinna pani napisać podanie i je uzasadnić”. Po prostu jako świeża rozwódka (czemu by nie, skoro jest świeża mężatka?) nie wiedziałam, że trzeba już podczas rozwodu żądać powrotu do panieńskiej godności. Teraz muszę uzasadniać, dlaczego nie chcę dzielić nazwiska z kimś, z kim nie łączą mnie więzy krwi lub inny rodzaj zażyłości. Znaczy to, że zdarzają się prośby źle uzasadnione i odrzucane? Że kobiecie, chcącej powrotu do swej „godności”, można tego odmówić? A może były mąż powinien wyrazić zgodę na zmianę nazwy swej byłej własności? Proszę od razu przy rozwodzie wyznaczać kobiecie kuratora. Zanim wyjdzie znowu za mąż, jest istotą pozbawioną swej „godności”, a więc czemu by nie innych praw obywatelskich? Wiem: zmiana nazwiska jest drobiazgiem przy innych kobiecych przypadłościach z polskim prawem, ale najbardziej symbolicznym.

Telewizja za czasów komuny udawała „rzeczywistość”. Teraz rzeczywistość naśladuje telewizję. Serial Klan o przeciętnej polskiej rodzinie będzie niebawem prawdziwym obrazkiem z życia. Jego bohaterkom dolegają tylko mężczyźni, obdarzeni wszelkimi przypadłościami i chorobami: AIDS, Alzheimer, zespół Downa, seksoholizm, bezrobocie, alkoholizm, paraliż… Klanowe kobiety polskie są natomiast prawie wszystkie zdrowe (po to, by się swymi mężczyznami opiekować?) i gdyby nie faceci, byłyby całkiem szczęśliwe lub nawet nieśmiertelne. Mają wiele do powiedzenia, a jeszcze więcej do zrobienia. Zajmując się tak odpowiedzialnie życiem, również cudzym (patrz Klan), mogłyby także o nim decydować. Nie tylko w domu, ale i w polityce.

„Wprost” 1999, nr 17

Cipuś w farmazonach

Sałatkę można zjeść w barze „Prohibicja” w Warszawie na ul. Podwale 1 od 18 do 24 lutego.

Przepis:

dwie piersi kurczaka

osiem plastrów ananasa z puszki

szklanka ryżu

szklanka lub półtorej majonezu

dwie łyżki musztardy

curry, sól, pieprz

Kurczaka gotujemy z dużą ilością curry (2-3 łyżki). Ryż gotujemy także z curry. Szarpiemy ananasa na strzępki, na drobne siekamy ugotowanego kurczaka. Mieszamy z ryżem. Dodajemy majonez i musztardę, solimy i pieprzymy. „Cipuś w farmazonach” podany od razu na ciepło jest daniem obiadowym. Na zimno sałatką. O tym, czy się udał, przekonujemy się na podstawie smaku, który powinien przypominać orzechy włoskie. Jeżeli efekt nie sięga ideału, dyskretnie dosypujemy zmiażdżonych orzechów.

„Cipusia w farmazonach” zaznałam w podeszłej młodości. Polecam go, gdyż w Polsce karierę robią sałatki. Dlaczego nie odmiany pizzy czy hamburgery? Sądzę, że różnice kulinarne zaczynają się nie w garnku, lecz od tego, jak się smakuje rzeczywistość.

Sałatka zaspokaja głód i mentalność. Już sama jej nazwa ma w sobie coś z typowej polskiej manii zdrabniania słów, by łatwiej je przełknąć. Żeberka, nóżki w galarecie, klopsik. Te niemal pieszczotliwe określenia zasłaniają krwawy realizm siekanego mięsa, amputowanych racic, szlachtowanych ciał.

Sałatka odsyła nas jak magdalenka w krainę błogiego dzieciństwa, gdy namawiano nas do zupki i kompociku. Strojną w kolory i smaki, podaje się rozdrobnioną na kawałki dziecinną potrawkę. Nie musimy jej gryźć i żuć. Choćby przyrządzono ją z czuszki, dzięki swej konsystencji zostawia posmak papki. Sałatka nie zmusza do wyboru, stanowczej decyzji. Pomieszane składniki nie straszą jednoznacznością schabowego czy czegoś, co na talerzu z obrzydzeniem oddzielamy widelcem od reszty dania. Porcja sałatki kojarzy się z ekranem telewizora, na którym migają przełączane programy: kolorowo, szybko i ciekawie. Kilka sałatek na talerzu przypomina najlepsze dzieła abstrakcjonistów. Jest to więc potrawa nowoczesna, bez ciężkich sosów monachijskich czy martwych natur, wylegujących się na obrazach holenderskich mistrzów. Można ją jeść o każdej porze dnia. Zazwyczaj leży sobie w lodówce i czeka na gości. Mogą się spóźnić godzinę, dwie, nie rujnując kulinarnych przygotowań gospodarzy. Jada się ją w każdej pozycji: stojąc podczas eleganckiego lunchu, siedząc u cioci na imieninach, leżąc w domu i dziabiąc ją z półmiska na podłodze. Jest pstrokatą flagą demokracji, gdyż potrafi ją zjeść każdy, nie popełniając gafy. Nabiera się ją widelcem, bez wahania, czy tym dłuższym, czy krótszym, lewą czy prawą ręką, i bez akrobacji z nożem. Sałatka jest więc symbolem naszych zmiksowanych upodobań, wymieszaniem składników, gastronomicznym postmodernizmem. I smakuje lepiej od konwencjonalnych dań, przygotowanych według sztywnych kanonów skojarzonych ze sobą raz na zawsze proporcji. Po prostu – uwodzicielska sałatka smakuje jak seks przed ślubem.

„Rzeczpospolita Magazyn” 1999, nr 7

Ciąża publicznie urojona

Chcąc (pisząc książki), nie chcąc (odpowiadać na pewne pytania) – stałam się medialną mass-kotką.

Kotki kocą się w sposób instynktowny, wręcz nieświadomy. Rok lub przynajmniej dziewięć miesięcy temu przeczytałam w prasie, że jestem w ciąży. Czyżbym, będąc uświadomioną, poczęła coś aż tak nieświadomie? W „Polityce” wyczytałam nawet, że będę miała trojaczki. To już nie dziennikarska kaczka, ale cały bocian. Plotka jest współczesną jednorazową legendą, marzeniem na sezon. Dlatego nie zastanawiałam się, kto jest ojcem tej publicznie urojonej ciąży, tylko po co ona w ogóle zaszła.

Koncepcja jest taka:

Celebruje się ciążę, macierzyństwo piosenkarek, aktorek (teraz także pisarek?), jakby demaskowano ich prawdziwą naturę. Biega taka półnaga, wymalowana po scenie. Udaje anioła, kosmitkę albo punkową zdzirę. Wymyśla sobie pseudonimy, osobowość. W wywiadach szokuje poglądami na rodzinę, antykoncepcję, dziwaczne pieczenie schabowego. Po prostu artystka. Macierzyństwo jest zaś czymś naturalnym. Pieluchy – drobnomieszczańskim. Zwiastują, niczym białe chorągiewki, kapitulację, koniec artystycznej wolności. Po dzikich nocach upomina się o swoje codzienne prawa natura. Ciąża jako kara za bycie inną. Nie wydumana, artystowska poza, lecz zwykłość czy wręcz pospolitość, utytłana w przecierach, soczkach, biegunkach. „No i co, niby taka niezależna, wyzwolona, a dzieciak ją na ziemię sprowadził”. Madonna po urodzeniu córki nawróciła się na katolicyzm (zakrapiany kabałą), otuliła zmądrzałą głowę lokami botticellowskich aniołów. Wystarczy poczytać wywiady z polskimi madonnami rocka – świat po porodzie jest stanowczo inny niż prenatalny. Od (wykastrowanego) Marilyn Mansona z różowymi oczyma i powycinanymi żebrami, wyglądającego jak dziecko Frankensteina z Cher, nikt nie spodziewa się ludzkich odruchów poza tym, żeby wydawał nowe płyty. Ten facet wyleczył się z człowieczeństwa i ma do tego prawo. Jest awangardowym artystą totalnym. Większość kobiet, zaplątanych w rejony tak odjazdowej kreacji, sprowadza na ziemię problem prokreacji. Ku uciesze publiki, sugestiom i pytaniom w wywiadach: „Czy planuje pani dziecko? A może zerknęłaby pani wreszcie na swój zegarek (biologiczny), tykający jak bomba zegarowa, podłożona przez fizjologicznego szantażystę?” Oczywiście, macierzyństwo można wykorzystać do stworzenia wizerunku „ludzkiej artystki”. Matki, czule tulącej bobaska, wypinającej dumnie brzuch: „Jestem nie tylko gwiazdą, ale i kobietą”. Okładki pism obwieszczają narodziny dziecka sławy. Za ciężkie pieniądze kupują na wyłączność zdjęcie słynnej mamy z maleństwem. W ten sposób pokazuje się w mediach czy raczej w medialnym cyrku nowo narodzoną niewinność i jakże ludzkie, normalne szczęście matki. Coś jest w tej obopólnej grze nieuczciwego. Z jednej strony czyhanie na sensację, z drugiej – genetyczny ekshibicjonizm: „Uwaga, rozmnażam się!” Wyjątkami w traktowaniu brzemiennego problemu są dwie amerykańskie gwiazdy – tak zwane samice wyrodki (zdaniem publiki godne ubolewania); ćpająca Courtney Love, traktująca swą ciążę jak wzdęcie, i Jodie Foster, pretendująca do dzieworództwa. Obydwie urodziły zdrowe córki. Mam nadzieję, że gdy dziewczynki dorosną i przyjdzie ich czas na rozwiązanie (pewnych problemów), medialny dwór nie zacznie się snobować na tradycję prawdziwych, arystokratycznych dworów, gdzie porody królewiątek celebrowano publicznie.

10
{"b":"89060","o":1}