Jakub Wędrowycz rzadko miał ochotę kogoś zabić. To znaczy ochoty takie miewał średnio kilka razy dziennie, ale tak na poważnie, ze skutkiem śmiertelnym, raczej mu się nie zdarzało. Aż do pewnego miłego wiosennego ranka, kiedy zaczerpnięte ze studni wiadro wody okazało się być wypełnione, delikatnie mówiąc, zawartością szamba. Studnia Jakuba była najstarsza w okolicy. Miała drewnianą cembrowinę i dawała najlepszą wodę w czterech gminach. Jakub oprzytomniał w ciągu kilku sekund. Zajrzał do studni. Brunatny zaciek i bijący ze środka smród nie budziły żadnych wątpliwości. Któryś z sąsiadów nocą podjechał szambiarką i spuścił zawartość właśnie tu. Zresztą ślady rury i kół ciężarówki dobrze odcisnęły się w wilgotnej ziemi. Jakub zawył. Mieszkańcy czterech sąsiednich gospodarstw słysząc to wycie, zagrzebali się głębiej w swoich łóżkach. Gdy Jakub był zły, mogło się to źle skończyć. Nawet dla niewinnych. Egzorcysta amator poszedł do swojej chałupy i wydobył z garnka na piecu kilogramową kostkę trotylu oraz zapalnik. Umieścił trotyl w wiadrze, podpalił lont i spuścił je na dół, przezornie odsuwając się jak najdalej od studni. Szczątki belek poleciały na kilka metrów do góry, po czym studnia zapadła się. Pozostał po niej tylko dół w ziemi, głęboki na jakieś dwa metry. Jakub splunął ponuro. Wybuch usłyszało pół wsi. Ludzie zaszyli się w chałupach i nie wyściubiali nosa za próg. Jeśli Jakub był w takim nastroju, że brał się do materiałów wybuchowych, to był to zdecydowanie dzień, który należało przeznaczyć na siedzenie w domu. Lepiej takiemu nie wchodzić w oczy. Wytropienie sprawcy zatrucia studni nie zajęło Jakubowi dużo czasu. Osiodłał konia i ruszył świeżym jeszcze tropem za pojazdem. Szambowóz nie zrzucił całego ładunku i przez polne drogi ciągnął się szlak niewielkich plamek fekaliów. Trop ten doprowadził Jakuba do gospodarstwa niejakiego Guciuka. To zresztą nawet się zgadzało, bo tylko on miał w gminie prywatną szambiarkę. Jakub stanął za płotem i patrzył. Janusz Guciuk wylazł ze swojej chałupy z wiadrem czegoś dla świń. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Gospodarz odstawił wiadro. – Won dziadu! – wrzasnął. Oczy Jakuba zabłysły. Wyrok śmierci został wydany. Pozostawało jeszcze wymyślić sposób. To było najtrudniejsze. Oczywiście, zastrzelenie wroga nie stanowiło tu problemu. Pod chałupą Wedrowyczów zakopany był cały arsenał. Wystarczyłoby tego dobra na stoczenie krótkiej, ale z pewnością zwycięskiej wojny z całą armią. Strzelać też umiał, choć oczy na skutek picia różnych napojów były już nie tak dobre jak dawniej, wiadomo, metanol szkodzi. W celu zdobycia natchnienia Jakub udał się do gospody. Pomimo wczesnej pory siedzieli tu jego kumple. Wyłożył im swoje żale. – Żaden problem – powiedział Józef Paczenko. – Zajdziemy go w nocy i z karabinami… Paczenkowie też zawsze skrzętnie gromadzili broń palną i amunicję i trochę im tego zostało z dawnych dobrych czasów. – Z karabinami robaczki? – zaciekawił się posterunkowy Rowicki z drugiego końca sali. Ten facet miał koci słuch. – Z karotenami panie władzo – sprostował Józef. – To takie barwniki roślinne, koloru czerwonego. Dodają ich do tego najtańszego wina. – Odpada – szepnął Semen Korczaszko. – Usłyszał i nawet jeśli teraz uwierzył, to skojarzy. – A może by go tak bimbrem z jakimś dodatkiem? – zaproponował Tomasz. – Tak jak we wojnę truliście Niemców. Birski wyrósł koło nich. – Dobra – powiedział. – Jakich Niemców chcecie zastrzelić? – Wspominamy sobie wojenne przygody – wyjaśnił Jakub z godnością. – A to chętnie posłucham. – Gliniarz przystawił sobie stołek i zamówił po piwie dla każdego. Po drugiej kolejce Jakub dał się namówić. – No więc wlazłem ja i ten cały von Stauffenberg do Wolfensteinu. On miał przy sobie przepustkę, na wypadek gdybyśmy spotkali wrogów, ł ja niosłem bombę, tę na Hitlera. A to był już dziewiętnasty lipca i zamach miał być następnego dnia, więc wyciągaliśmy nogi w tych korytarzach… Birski popełnił jeden błąd, bo za często zamawiał następne kufle. Dla Jakuba i dla siebie. Jakub snuł opowieść. – No więc on pojechał, a ja siedziałem za biurkiem, żeby dopilnować, jak Adolf rozerwie się na kawałki… W pijackiej fantazji nie miał sobie równych. Snuł opowieść, jak schował się za palmą, w czasie gdy esesmani przetrząsali sztab. Wreszcie opowieść dobiegła swojego finału. – Zobaczyłem, jak stoi koło biurka, i nacisnąłem detonator. Łup, i z Adolfa zostały strzępy. – Zaraz, zaraz. – Birski trochę się ocknął. – Zamach w wilczym szańcu się przecież nie udał. Czytałem w książkach. – Ty czytałeś, a ja widziałem na własne oczy – wyjaśnił Jakub. – Zaraz udowodnię. – Ale on prowadził wojnę jeszcze przez pół roku… – Nie dali jego sobowtóra, bo bali się paniki; – Egzorcysta poszukiwał czegoś pilnie po kieszeniach. Wreszcie wyciągnął wyschniętą dłoń. – O macie. Po zamachu zabrałem sobie na pamiątkę. Parę osób wybiegło, aby zwymiotować. Birski wpatrywał się w dłoń mumii. – To jest ręka Adolfa Hitlera? – zdziwił się. – Jasne.
– A można by sprawdzić odciski palców?
– Masz w prezencie i postaw jeszcze jedno, bo muszę już lecieć. Birski pstryknął palcami. Przyszła kelnerka. – Jeszcze dwa duże – poprosił. Stuknęli się kuflami i wypili. Birski patrzył z niejakim zdziwieniem, jak Jakub odlatuje jak rakieta, wyrywając w suficie dziurę. – Stan nieważkości? – zdziwił się. Cała knajpa kręciła się dookoła własnej osi. Gdy podniósł spostrzegł, że dziury w dachu już nie ma. Ludzie w gospodzie mieli głowy psów, krów i koni. – To na pewno delirium – pomyślał, waląc się pod stół. Knajpa zakręciła się dookoła własnej, a może jego osi. Gdy się zatrzymała, stali nad nim Adolf i jakiś drugi. – Jasna cholera, kapitanie, co pan narobił?! – wydarł się na niego Hitler. Wrzeszczał głosem aspiranta Rowickiego. – Trzeba go chyba do izby wytrzeźwień, ale najpierw musimy go trochę docucić. Najważniejsze, to trzeba mu trochę wywalić z żołądka. Dam mu trochę środka wymiotnego, ale może wyciągniemy go na zewnątrz. Birski rozpoznał mówiącego. – Hailhitla, doktorze Mengele – wybełkotał, a potem walnął głową o ziemię. Nad głową załopotały mu nazistowskie flagi. A może to były plastikowe obrusy w gospodzie? Tymczasem Jakub szedł przez pola do domu. Część jego umysłu zaczadzona była alkoholem, ale pozostałe dziewięćdziesiąt procent, których człowiek normalnie nie używa, u niego pracowało na przyspieszonych obrotach. Z głębin głowy wypełzały wspomnienia. Te prawdziwe. Szedł ulicą Lubelską w Chełmie zaraz po wojnie. Z bramy wyjrzała rozczochrana dziewczyna. – Może skorzysta pan okazji i da sobie powróżyć? – zapytała. – Nie wyglądasz na Cygankę. – Ja tylko naganiam klientów mistrzowi.
– Dobra.
Wszedł w bramę, potem do piwnicy. Facet, który tam siedział, wyglądał na Araba albo Turka. Siedział za biurkiem. Miał na sobie wytarty radziecki mundur. Przed nim paliła się świeca i leżała stara księga w skórzanej oprawie. – Proszę podać mi lewą dłoń – powiedział dość łamaną polszczyzną. Jakub wyciągnął dłoń. Chiromanta odczytał całą jego przeszłość jak z książki. – Niestety, w przyszłości nie osiągniesz ani szczęścia, ani majątku -powiedział. – To też jest tu napisane? – zdziwił się przyszły egzorcysta, patrząc na swoją dłoń. – Tak. Brak linii odpowiedzialnych za bogactwo. A linia życia jest króciutka i wróży jeszcze najwyżej dwa lata. Jakub poskrobał się w głowę. – A jak to powinno wyglądać, żeby było dobrze? Mag otworzył książkę i pokazał mu rysunek ludzkiej dłoni z zaznaczonymi liniami. – Tak jak tutaj – powiedział. – To rysunek dłoni szczęśliwej. – Mogę sobie to przerysować? – Proszę.
Jakub odrysował sobie obrazek na kawałku jakiejś gazety. Za wizytę zapłacił srebrną przedwojenną dziesięciozłotówką. Nim doczłapał do chałupy, był już prawie trzeźwy i miał plan. Plan był szatański. Szatański w każdym calu. Następnego dnia rankiem wykopał zagrzebany pod progiem słoik z dolarami i wsiadł w pekaes. Późnym popołudniem wysiadł z pociągu na dworcu w Warszawie. Jego wiadomości okazały się dobre. Po drugiej stronie Alei Jerozolimskich, w podziemiach świeżo otwartego hotelu Mariott był Pewex. Siedząca za ladą kicia zamarła ze zdumienia, gdy do sklepu wtoczył się malowniczo obdarty typ. – Słuchaj no, kicia, macie tu różne kosmetyki? – zagadnął przymilnie. – Mamy różne kosmetyki. Ale tu się płaci dolarami. Jakub wyciągnął z kieszeni gruby plik studolarowych banknotów. – Macie coś na zmarszczki? – Kilka różnych środków.
– Dobra. Daj mi dziesięć, albo dwadzieścia tubek najmocniejszego. Zamrugała oczami, ale posłusznie podała mu żądany specyfik. Zapłacił bez mrugnięcia okiem. – Jak nie zadziała, to wrócę tu i spalę ten kurnik – zapowiedział i wyszedł. O świcie był już z powrotem w Wojsławicach. Była czwarta rano. Guciuk spał jeszcze snem sprawiedliwego w swoim plugawym barłogu, gdy Jakub przeniknął cicho na jego podwórze. Koło szambiarki stał duży słój pełen żółtawego kremu ochronnego do rąk. Jakub uśmiechając się szatańsko wcisnął do słoja dwadzieścia tubek kremu przeciw zmarszczkom i wybełtał zawartość patykiem. Zemsta! Zemsta! Zemsta! Minęło kilka tygodni. Posterunkowy Birski był zły na Jakuba o rękę Hitlera, która okazała się być atrapą z lateksu. Z Guciukiem tymczasem działo się coś dziwnego Zawsze był dość majętny, ale teraz niespodziewanie zdziadział. Jego żona uciekła, pozbawiając go odrobiny szczęścia osobistego. Przy robocie też mu nie szło. Szambiarka psuła się raz po raz. Pewnego dnia, jakiś miesiąc z kawałkiem po wycieczce do Warszawy, Jakub siedział w gospodzie i słuchał opowieści Tomasza. Tomasz opowiadał właśnie zmyślone przygody z czasów, jak pływał z rybakami po Bałtyku. Doszedł właśnie do wstrząsającego kawałka o tym, jak zaatakował ich wieloryb. Kawałek był podbudowany książką Julesa Verne'a "Wąż Morski" i obejrzanym u syna na wideo filmem "Szczęki", toteż było czego posłuchać. Niespodziewanie wszedł Guciuk. Choroba wyniszczyła go tak, że wyglądał jak żywy trup. Popatrzył na Jakuba z nienawiścią. – To ty – wycharczał. – To twoja robota. A potem oczy nagle wywróciły mu się białkami do góry i wywalił się jak długi. Pochylili się nad nim. Już nie żył. Jakub ujął dłoń nieboszczyka i odwrócił ją wewnętrzną stroną do góry. Skóra była idealnie gładka. Jak laminowana powierzchnia stołu. Milicja i lekarz weszli po chwili. Odsunął się od ciała. Wiedział już wszystko. Birski i Rowicki stali w pomieszczeniu prosektorium szpitala miejskiego w Chełmie. Na stalowym stole leżało ciało Guciuka. Obok stał lekarz z plikiem kartek pod pachą. – No cóż – powiedział. – Nie znajduję tu żadnych przyczyn. – Jak to żadnych? – zdziwił się Birski. – Jaka była przyczyna zgonu? – Wedle naszej wiedzy nie było żadnej ani naturalnej, ani nienaturalnej. To wygląda, jakby życie z niego jakoś wyciekło. – Trucizny, alkohol, narkotyki? – zapytał Birski. – Nic z tych rzeczy.