Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W kamiennym kręgu

Wrześniowe niebo było ciemne i zaciągnięte chmurami. W licznych wyrwach szpecących drogę do byłego pegeeru stały kałuże. Odbijały się w nich rachityczne choinki rosnące po obu stronach szosy oraz ołowianej barwy nieboskłon. Z jednej szczególnie głębokiej wyrwy, zajmującej ponad połowę szerokości, wystawał zardzewiały wrak wojskowej ciężarówki. Najwidoczniej wpadła kiedyś, do dziury i nie zdołano już jej wyciągnąć. Szosą jechał piętnastoletni maluch na warszawskich numerach. Rdza odsadziła lakier w miejscu, gdzie karoseria łączy się z podwoziem, silnik rzęził upiornie, ale pojazd niestrudzenie pruł do przodu. Mężczyzna, siedzący za kierownicą, spokojnym spojrzeniem lustrował okolicę. Umierający las, dziurawa droga, to wszystko nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. Wreszcie pojazd, wyjąc silnikiem, wjechał na wzgórze. Roztaczał się stąd wspaniały widok. Na dnie rozległej doliny leżał były PGR – kilkadziesiąt baraków wymurowanych z pustaków, krytych eternitem. Większość budynków była opuszczona. Straszyły wyrwanymi oknami. Na kolejnym wzgórzu stał spory budynek otoczony wysokim murem. On także wyglądał na opuszczony.

Pola wokoło wsi zarastał łan perzu, gdzieś pod lasem stał kompletnie zardzewiały kombajn. Większość części rozkradziono, przechylił się na bok. Ile lat temu porzucono go, by sczezł pod gołym niebem? Na skraju wsi i na polu widać było kilkanaście dziwnych, okrągłych jeziorek otoczonych niskim wałem piachu. Kierowca zatrzymał pojazd i wyciągnąwszy ze schowka sztabówkę, przez chwilę porównywał ją z okolicą. Zabudowania na wzgórzu były prawdopodobnie opuszczonym pałacykiem myśliwskim hrabiego Zygfryda von Hosendufta. Tajemnicze jeziorka zaznaczono na mapie. Czerwona linia, biegnąca jej krawędzią, wyznaczała granice dawnego, radzieckiego poligonu. Mężczyzna złożył mapę i zwolniwszy hamulec, powoli zjechał do wsi.

Idzie majster ciemną nocą Ma w koszyczku pół litra W buteleczkach tak chlupoce Aż wyjrzały ptaszki z gniazd Jak wyjrzały zobaczyły, To nie chciały więcej spać. Kaprysiły grymasiły, Żeby im pół litra dać! Wesoła pieśń masowo wywrzaskiwana przez czterdzieści gardeł wprawiała w drżenie szyby w knajpie. Semen wybijał rytm, waląc pięścią w stół. Jakub w kącie sączył drugie dopiero piwo. Nieoczekiwanie drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i wewnątrz knajpy pojawił się obcy. Tłum zamarł i wrogo spojrzał na wysokiego jasnowłosego mężczyznę w garniturze. Ten przetoczył po wnętrzu spokojnym wzrokiem. Któryś krewki tubylec trzasnął flaszką o kant stołu, ale obcy tylko spojrzał na niego chłodno. Tubylec poczuł ból i spojrzawszy na dół, ze zdumieniem spostrzegł, że wbija sobie tulipana we własną nogę. Egzorcysta odstawił kufel. Odsunął krzesło gestem zapraszającym przybysza do zajęcia miejsca. Ludzie milczeli ponuro, ale Wędrowycz cieszył się opinią człowieka, któremu lepiej nie podskakiwać. Skoro zapraszał tego przybłędę, tak widać musiało być. Gość usiadł naprzeciwko Jakuba. Spojrzeli sobie w oczy. Myśli Wędrowycza splątały się lekko, ale zaraz mu przeszło. – Tancerz Umysłu – mruknął.Gość poważnie skinął głową.

– A ty jesteś wiedzącym – powiedział z szacunkiem.Mówił po angielsku, ale ponieważ obaj przełączyli się na telepatię, rozumieli się bez trudu.Czego tu szukasz? To moja ziemia – warknął Jakub.

– Jadę do Lwowa. A potem dalej na Wschód – wyjaśnił przybysz – wpadłem, aby cię ostrzec. – Coś się dzieje? – mruknął Jakub ponuro – czuję to odkilku dni. Coś dziwnego. Nowe, a jednocześnie stare… – Słyszałeś o instalacji?

– Żartujesz? – zdenerwował się.

– Znowu ją uruchamiają. Wytłucze wszystkich obdarzonych w promieniu dwu, może trzech tysięcy kilometrów. – Kurde!

– To nie wszystko. Prawdopodobnie będą usiłowali przywrócić Zygfryda von Hosendufta. – Kurde – powtórzył Jakub. – Trzeba temu zapobiec!

– Ciekawe jak – parsknął gość. – Wszyscy, których zawiadomiłem, uciekają teraz jak zające. – Jeśli sprowadzą go na ziemię, to wcześniej czy później, dorwie was wszystkich. Trzeba działać teraz.

– Jesteśmy za słabi. To najpotężniejszy mag zakonu Thule. Ale spokojnie, jeśli nawet go przywrócą, to nie pociągnie długo. Pole śmierci nie utrzyma go przy życiu dłużej niż dwadzieścia lat… Pamiętasz, co było ostatnim razem. – No to spierdalaj frajerze – warknął egzorcysta – Jeśli jedyne, co umiesz zrobić, to zaszyć się daleko, to wynoś się… – A ty, co ty możesz zrobić – parsknął rozeźlony gość.

– A ja będę walczył… Barman, temu frajerowi flaszkę nadrogę, a wy, chłopaki, wsadźcie go do pekaesu – dokończył. Chłopaki wyciągnęli noże, tasaki, łańcuchy do krów…Dzięki – odwarknął Anglik jestem samochodem. Tłum powoli rozstąpił się, robiąc wąskie przejście. Jakub splunął w ślad za odchodzącym. A potem wlał do kufla jeszcze jedną butelkę piwa. Gdy zacisnął na nim dłoń, spostrzegł, że drżą mu palce. Od czasu, gdy w czasie wojny upitolił esesmanowi głowę sierpem, nie bał się niczego. Aż do teraz. Lęk złapał go stalowymi kleszczami za gardło. Zygfryd… Jeśli to prawda… Po raz pierwszy w życiu przyszło mu na myśl, że ucieczka nie jest chyba takim głupim rozwiązaniem.Jakub, co z Tobą? – Semen klepnął go po ramieniu.Wyglądasz jakbyś ducha zobaczył. A właściwie znacznie gorzej – dodał poważniejąc. – Mamy kłopoty – powiedział w zadumie egzorcysta.- I to poważne. – Co się stało? – zaniepokoił się kozak. Nie chce mi się o tym gadać – westchnął Jakub.Jest impreza, więc nie martwmy się, tylko bawmy. A problemom czoła stawimy jutro.

Wicher wył w kominie pałacu. Z trzewi budowli rozległ się jęk. Mark wstał z fotela. Z żalem oderwał wzrok od płomieni tańczących w kominku. Niechętnie opuścił swój pokój. Ruszył przez zimne, ponure korytarze. Kapłanka leżała, tak jak ją zostawił, w salonie. Tu także było zimno. Wprawdzie zamurowano okna, ale wicher odnajdywał jakoś drogę do wnętrza. Pośrodku pomieszczenia spoczywał wielki blok granitu ozdobiony zatartymi nieco napisami. Wiek mijał od czasu, gdy magowie z Thule wydobyli go z jednej z okolicznych wydm. Pochylił się nad nieprzytomną, nagą dziewczyną. Jej czoło pokrywały kropelki krwi. Krwawy pot. Ostrzegała go, że tak będzie… Przyniósł z kuchni kawałek czystej szmatki i delikatnie przetarł jej twarz. Kończył już, gdy wyszła z transu. Spojrzała na niego żółtymi oczyma.Moc narasta – powiedziała chrapliwym, starczym głosem. – Za tydzień będzie pełnia. Zygfryd powstanie z krainy cieni. A twój kontrakt dobiegnie końca. Skinął poważnie głową. Dziewczyna usiadła. Nakrył ją obszernym szlafrokiem. Póki była pogrążona w transie, jej ciało nie traciło ciepła. Teraz, przebudzona, bardzo zmarzła. – Pamiętasz punkt trzynasty? – zapytała.

– Pamiętam wszystkie – uroczyście skinął głową.

– Przygotuj się… Kto wie – mruknęła. – Szczury opuszczają tonący statek. Fluktuacje mocy przeraziły wszystkich, którzy byli w stanie je odbierać, ale nie wszyscy uciekli. – On został? – zaniepokoił się Mark.

– Gorzej. Chyba wybiera się do nas z wizytą… Wrócił do swojego pokoju i zapadł w fotel. Ze skórzanej teczki wyjął kartę pergaminu opatrzoną swoim podpisem. Kontrakt podpisany z zakonem Thule czynił go na pięć lat ich niewolnikiem. W zamian miał otrzymać milion euro. Jeśli tylko Unia Europejska przetrwa, będzie bogaty… Gotycka czcionka była trudna do przeczytania, ale znał cyrograf prawie na pamięć. Punkt trzynasty obligował go do zabicia człowieka nazywającego się Jakub Wędrowycz, gdy tylko ten pojawi się w pobliżu…

Zdezelowany fiacik zatrzymał się przed sklepem monopolowym pośrodku wsi. Tubylcy leżący malowniczo na schodach podnieśli głowy i przez chwilę obserwowali człowieka, który wysiadł.Hy, miastowy – rzucił jeden i wszyscy wybuchnęligromkim śmiechem. Nic tak dobrze nie rozpuszcza mózgu jak truskawkowa pryta na siarce. Na sklepie wisiała czerwona tabliczka oznaczająca, że wewnątrz można znaleźć sołtysa wsi. Mężczyzna już miał nacisnąć klamkę, gdy drzwi gwałtownie się otworzyły i z wnętrza wyszła potężna, zwalista baba. Miała co najmniej dwa metry wzrostu i sto pięćdziesiąt kilo wagi. Znaczną część tej masy stanowiły mięśnie. Kobieta niosła jednego z pijaczków; trzymała go jak szczeniaka za pasek od spodni. Stanąwszy na schodkach, wykonała energiczny wymach. Niesiony, zawirował w powietrzu i zaskowyczawszy, runął prosto w kałużę błota. Koledzy, spoczywający przed sklepem, wybuchnęli śmiechem. W tej wiosce najwyraźniej niewymuszona wesołość była normalnym stanem ducha… Babsztyl otrzepał ręce i splunął w ślad za wyrzuconym. Obróciła się na pięcie i wtedy zobaczyła przybysza.A ty tu czego? – warknęła.

– Szukam sołtysa – powiedział. Kobieta obrzuciła go miażdżącym spojrzeniem.

– Ja jestem sołtysem – powiedziała ponuro. – Jeśli przysłał cię syndyk, to lepiej spierdalaj pókiś cały… Na dźwięk słowa "syndyk" tubylcy pospiesznie dopili prytę i zaczęli kruszyć butelki na tulipany.Magister Paweł Kowalski – przedstawił się przybysz.Jestem nauczycielem biologii. Mam założyć tu filię szkoły podstawowej… Baba odrobinę złagodniała.Małgorzata Piącha – przedstawiła się – znaczy dzieciaczki chcesz uczyć… Kurde, było pismo coś dwa tygodnie temu – poskrobała się po głowie, aż posypał się łupież. Pogrzebała w kieszeni i wydobyła zmiętą kopertę z urzędowym nadrukiem. Ze środka wyjęła wydruk komputerowy.Ministerstwo Edukacji – przesylabizowała z trudem. – Aha, tak myślałam, że to o tobie… Zapraszam do biura. Weszli do sklepu. Spod lady wydobyła wytłuszczony zeszyt i otworzyła go gdzieś pod koniec. – Dzieciaków w wieku szkolnym jest około dwudziestu, może dwudziestu pięciu – powiedziała, sylabizując zatarte zapiski – może trochę miej lub więcej. – Nie wiecie? – zdumiał się.

– A kto by to zliczył – wzruszyła ramionami. – Mnożą się jak wszy. We gminie pewnie mają dokładny wykaz,bo były rejestrowane, jak się rodziły, żeby zasiłki dostać

– wyjaśniła – a tak to nawet rodzice pewnie się nie doliczą, ile tego się pląta. Zresztą, mamy ważniejsze sprawy – mruknęła. – Lokal na szkołę chceta?Właśnie – przytaknął. – Gmina obiecała mi tu służbowe mieszkanie. Baba popatrzyła na niego zaskoczona.A to się nawet i da załatwić – fuknęła. – Chodźta. Wyjęła z kieszeni pęk kluczy na drucie. Poszli między baraki. Otworzyła zaśniedziały zamek jednego. Korytarz na przestrzał, pokoje po obu stronach. Budowniczowie socjalizmu zaadaptowali twórczo zasady konstrukcji dworskich czworaków…A, o – otworzyła drzwi – Jest mieszkanie. Ciasny pokój, podłoga z płyty wiórowej pomalowanej olejną farbą. Obtłuczona miska i wiszący nad nią kran. Poobijane drzwi z dykty prowadziły do małej kuchni. W kącie piecyk typu koza z rurą wychodzącą przez ścianę na zewnątrz. Łóżko z desek, stolik i dwa krzesła.Na, tu możecie mieszkać – powiedziała – a na szkołę to będzie dobry magazyn chyba… Na końcu budynku znajdowała się spora sala. Sufit pokrywały tu i ówdzie zacieki, podłogę stanowiła betonowa wylewka. Okna wychodziły na główny placyk przed sklepem. Były w nich nawet szyby. W kącie poniewierało się kilka szkolnych ławek, a na ścianie wisiała tablica.Tu była kiedyś szkoła? – zdziwił się. A gdzie tam. Kursy dla analafabe… no dla niepiśmiennych robione, ale to jeszcze w pięćdziesiątych latach.Trzeba by tu uprzątnąć – mruknął, patrząc po kątach.A to za dwie flaszki pryty można kogoś nająć – doradziła. Nauczyciel pociągnął nosem. W powietrzu unosiła się silna woń myszy.Wesoło – mruknął. Rozpakował się, wkręcił w drzwi nowy zamek jakoś nie dowierzał pani sołtys. Zasłał łóżko kocem i śpiworem. Teraz trzeba było zwiedzić osadę… Wyszedł przed budynek i przybił koło drzwi tablicę z napisem "Szkoła". Kilkoro brudnych i obdartych dzieci obserwowało go ze zgrozą.No, skończyły się wakacje – wycedził – wszyscy w naszym kraju mają obowiązek chodzić do szkoły… Jakiś dzieciak splunął i wszystkie zarechotały ponuro. No cóż, będzie widać problem… Ruszył spokojnym krokiem przez wieś. Tubylcy odprowadzali go znudzonymi spojrzeniami. Wyszedł na ledwie widoczną ścieżkę prowadzącą przez zarośnięte pola w stronę lasu. Wyjął sztabówkę i przez chwilę ją oglądał. Kilkanaście metrów w lewo, za niewielkim zagajnikiem, powinien znajdować się jeden z tajemniczych kraterów. Przeciął łan zielska. Pomiędzy drzewami poniewierały się różne śmieci. Wyszedł po drugiej stronie zagajnika. Z bliska okazało się, że krater ma, co najmniej, dwadzieścia metrów średnicy. Był lekko elipsoidalny.Meteoryt? – zdziwił się. W pobliżu Poznania, w rezerwacie Morasko, widział kratery meteorytowe. Były niezwykle podobne. Na»okolicznych polach kolekcjonerzy i geolodzy parokrotnie znajdowali bryły kosmicznego żelaza… A gdyby tak…Cztery złote za gram – szepnął do siebie. Czy to możliwe? Czy ta piaszczysta ziemia mogła kryć skarby? Ruszył brzegiem leja, uważnie patrząc pod nogi. Może trzeba pojechać do Warszawy pożyczyć od znajomych archeologów wykrywacz metali i przeczesać okolicę… Gdyby tak znaleźć kilka kilogramów… Jak ci Niemcy, którzy pod Moraskiem natrafili na bryłę ważącą prawie dwadzieścia kilo… Kawałek rudego, zardzewiałego metalu tkwił w ściance krateru, tuż nad wodą. Ryzykując stoczenie się w błoto, zszedł i wyrwał go z piachu.Cholera – mruknął rozczarowany. Trzymał w ręce kawałek żelaza, odłamek oderwany wybuchem od korpusu pocisku rakietowego. Wdrapał się na wierzch wału. Jakiś staruszek pędził ścieżką dwie dychawiczne kozy. – Co, nauczyciel? – zagadnął – Historię okolicy badamy?Kiwnął głową na potwierdzenie. – Co to za dziury? – zapytał.A to musi z siedemdziesiątego roku jak Ruski robili próby… Pamiętam jak dziś, nocka spokojna była, wypłata dwa dni wcześniej, tośmy jeszcze wszystkiego nie przepili. Siedzimy w stodole przy flaszkach, a tu jak nie pizdnie.Pierdut. Belki na głowę lecą, Osucha to na miejscu ubiło.A potem łup, łup, i tak dwanaście razy… Chałupy rozniosło, potem nam te baraki postawili. Elewator z ziarnem przewrócił się, dyrektora wołgę zgniótł na placek…A to Ruski walili rakietami, tylko trochę nie trafili… Hy.A jaki dyrektor miał problem w centrali, żeby się wytłumaczyć, bo ten poligon to ściśle tajny był, to nawet nasiwojskowe nie bardzo wiedzieli, że oni tu siedzą… A myto milczeć mieliśmy, papiery podpisalim… A tam do lasu pójdzie – zmienił temat – na uroczysko. Tam to historyczna pamiątka stoi. Złe miejsce, ale wy miastowi nie wierzycie… – machnął ręką w nieokreślonym kierunku i podreptał z kozami. Paweł ruszył w stronę lasu. Po drodze minął jeszcze dwa kratery. W pobliżu jednego leżał wciąż jeszcze statecznik rakiety. Wiatr toczył po niebie ciężkie chmury. Była może szesnasta. Drzewa rosły chaotycznie, ale dość szybko odkrył pomiędzy nimi wąską ścieżkę. Pomiędzy pniami znalazł prawdziwki, ale nie miał siatki. Postanowił wrócić tu następnego dnia. Rozwinął raz jeszcze sztabówkę. Uroczysko było na niej zaznaczone. Przyspieszył kroku i po kilku minutach dotarł na polanę.

25
{"b":"88914","o":1}