psychoterapii.
Andersson, doktor psychologii, dogrzebał się w psychice Josego węzła. W nim zasupłały się dusza i ciało pacjenta. Andersson podejrzewał, że Josego wykastrowała żona.
„Wszechpożądliwa kobiecość zabija to, czego nie potrafi wchłonąć. Silny instynkt samozachowawczy Meksykanina przybrał formę pasywnej obrony, jaką jest impotencja. Impotencja jest także karaniem kobiet" – spekulował psychoanalitycznie.
Jose na leżance przyglądał się z bliska jego siwym, przyklepanym włosom. Obrysowywały cienkimi kreseczkami łysiejącą czaszkę. Nieskazitelny fartuch, narzucony na czarny garnitur, oddzielał doktora od brudów, wylewających się z podświadomości pacjentów.
Po kilku sesjach Andersson zdecydował:
– Skoro nie jest to uraz wyniesiony z pożycia małżeńskiego, poszperamy głębiej.
Doktor cofał go do dzieciństwa:
– Jesteś małym chłopcem. Grasz w piłkę – mówił przekonywająco. Jose posłusznie dziecinniał. Ciągiem skojarzeń wracał w meksykańską przeszłość. Grał z chłopakami w piłkę, po hiszpańsku wyzywał kłamliwego Pepito. Nie miał żadnych zobowiązań. W teraźniejszości czekały rozczarowane kobiety, długi, rozwód.
– Nie dam rady – zafrasował się Andersson. – Nie znam hiszpańskiego. Odeślę cię do doktora Mendesa.
Doktor Mendes prowadził psychoterapię hipnozą.
– Nie należy się spodziewać cudów. Nie większych niż od figury Matki Boskiej z Gwadelupy – Mendes, argentyński Żyd, łypnął wesołymi oczkami.
Jose dawno nie słyszał takiego hiszpańskiego. W jego rozpędzie gubił się akcent, skaczący wśród słów niby byczki na argentyńskiej pampie. Doktor spacerował po gabinecie. Przystawał obok jaskrawych obrazów. Mówiąc, zacierał ręce, jakby ogrzewał się kolorami malowideł. Sprawdził podatność Josego na sugestię. Był zadowolony. Lewa ręka pacjenta posłusznie napełniła się gorącym powietrzem i powoli uniosła. Jose zabrał ją z powrotem. Trzymał sztywno wyciągniętą przy boku.
– Wszystko będzie dobrze. Szkoda, że nie od razu przyszedł pan do mnie. Andersson wywołał u pana regresję do dzieciństwa, i co?
Spodziewal się usłyszeć seplenienie po szwedzku? Oto skutki przerostu intelektu nad rozsądkiem u takich specjalistów, jak on. Psychoanaliza zatrzymuje się na progu podświadomości. Zagląda przez uchylone drzwi. Hipnoza wchodzi dalej. Ogląda najskrytsze tajemnice. Ale czym jest hipnoza? Sugestią? Odmiennym stanem świadomości? Wmówieniem? Bywa skuteczna, chociaż nie wiemy, dlaczego.
– Drogi panie Jose, wyruszamy w nieznane. Proszę się rozluźnić i patrzeć na mój palec – Mendes rutynowo usypiał pacjenta.
Zamazany, falliczny ksztalt poruszał się wahadłowo przed oczyma.
Josego obudziła poranna erekcja. Niewielka, ale erekcja. Pierwsza od trzech miesięcy. Podziwiał ją, jak znikający łuk tęczy.
Tydzień później doktor był pewien powodzenia terapii. Postanowił ją przyspieszyć.
– Żeby szybciej wejść w hipnozę i łatwiej z niej wyjść, podaje się zaawansowanym pacjentom hasło. Proszę podać słowo, którego nikt nie użyje przypadkowo w pana obecności.
Josemu przypomniały się dziecinne wyliczanki z indiańskich zaklęć.
– Cotetoje – może być?
– Świetnie – wpisał do komputera Mendes. – I drugie.
– Huamuachil.
– Znaczy to coś?
– Pierwsze nic, drugie jest drzewem.
– Jeszcze jedna sesja i od nowego roku akademickiego będzie pan prymusem w szkole i w łóżku – obiecał doktor.
Po wyjściu od Mendesa Jose zajrzał do cukierni. Na wystawie zaciekawił go czekoladowy globus. Ameryki przypominały klepsydrę. Piasek z Północnej przesypywał się zwężeniem Meksyku, przez pustynię, do Południowej.
Ostatnią sesję Mendes zaczai wspomnieniami.
– Mój ojciec nazywał się Teitelbaum, w Argentynie lepiej brzmiało Mendes. A pańskie nazwisko?
– Nikt go nie zmieniał. Po co?
– Domyślam się. Nie ciekawiło pana jego znaczenie?
– To oczywiste.
– Tak, po hiszpańsku tak, ale w sanskrycie oznacza ascezę, umartwianie się. Żadnych kobiet, alkoholu. Medytacja i joga.
– Nie wiedziałem.
– Stare przyzwyczajenie śledzenia słów. Jeszcze z żydowskiej szkółki. Hinduski „tapas" prowadzi do oświecenia.
Josego nie interesowała joga. Mendes wprowadził go w sen. Obudził się po pół godzinie. Doktor włączył magnetofon. Krzykliwy głos bełkotał niezrozumiałe dźwięki.
– Rozumie pan coś z tego? – Mendes cofnął nagranie.
– Nie.
– To pana, że tak powiem, wypowiedź. Na początku było całkiem rozsądnie. Podniósł pan palec do góry i powiedział: „Pierwsze czytanie snu." Później zmienił się panu głos i nie chciał pan przerwać, musiałem krzyczeć: „Hua-muachil!" Nie mówił pan nigdy po indiańsku?
– Nigdy – Jose sądził, że jeszcze śni.
– Piastunka może była Indianką?
Jose pokręcił głową. – Indiański?
– Wie pan co, jeden z pacjentów mówił przez sen po walijsku. Okazało się, że w dzieciństwie słyszał walijskie piosenki z radia. Proszę wziąć ze sobą kasetę i gdyby były jakieś problemy, dzwonić do mnie.
Jose przeszedł w półśnie przez korytarz. Obudził go hałas ulicy. Na rogu zajrzał do cukierni. Z czekoladowego globusa wygryziono pół świata.
Zadzwonił do Ann von Trot: – Przyjdź jutro. Tak, wróciłem. Bardzo się cieszę, że cię zobaczę. Idę spać, łeb mi pęka.
Przed zaśnięciem słuchał kasety Mendesa. Przenosił ciepło z ręki do pleców, rozlewał po całym ciele. Głos doktora przycichł, włączyło się nagranie z ostatniej sesji. Dochodziły do niego jeszcze kołyszące, nieznane dźwięki.
– Niektórzy mówią przez sen, inni do siebie. Skąd pewność, że się obudzili? – pomyślał, zasypiając.
Usłyszał: „Drugie czytanie snu." Ktoś mówił jego głosem: – Jestem szumem krwi. Biciem serca. Kiedy płonę, jestem bogiem słońca, kiedy wieje wiatr, jestem pierzastym wężem. Zawarliśmy braterstwo krwi, gdy kaleczyłeś palce na moich kamieniach. Wsączyłem ci zimną, kamienną krew. Poznałeś tajemnicę. Sny, oplatając głowę, rozmiękczają myśli i kruszą kości. Indianie uciekali z kamiennych miast ze strachu przed snem. Porzucali zdobyte przez wroga twierdze.
Bronili się górskim kryształem. Nie znali nic twardszego. Rzeźbili z niego czaszki na ofiarę. Sny kryształowych czaszek były przezroczyste. Obmywali je wodą.
Ludzkie głowy obmywają sny. Okadzają je dymem wspomnień i przeczuć. Indianie wiedzieli, że nadejdzie senna fala, pogrążająca myśli. Wyższa od murów miasta. Zatapiająca szaleństwem. Gdy się zbliżała, śnili ją, niosącą gęsty dym, ciężki sen bez marzeń, z którego nie ma przebudzenia. Co noc kładli się w innym miejscu, nienaruszonym snami. Jeżeli pewnego ranka przedmioty traciły barwę i zwykłą wagę, oznaczało to, że zbliża się najwyższa fala. Rzeczy stawały się zaśnione, nieprzydatne na jawie.
W mieście zostawał kapłan. Zasypiał na ołtarzu. Dawał się pożreć koszmarom, by uratować uciekających mieszkańców. Śnił cierpienie i szaleństwo. Prześnił je do końca, od początku. Ludzie byli znowu czyści. Wznosili nowe miasto. Mijały dwa, trzy pokolenia i sny kruszyły kamienne mury, mąciły kryształ ofiarnych czaszek. Kapłan zasypiał.
Jose się nie obudził. Umierał na sen.