– Zwariowałaś? – zgorszyła się teściowa. – Nie mam nic czerwonego!
– No to jakkolwiek, byle inaczej niż ja teraz. I różnicę wieku musisz zrobić.
– Myślisz, że ta, co jest, nie wystarczy?
– Nie. Szczególnie w nogach…
Moja teściowa wyglądała do obrzydliwości młodo i chodziła w szpilkach, dokładnie tak samo, jak ja. Żadna stara baba nie nosi takiego obuwia i nie porusza się w nim tak, jakby zaczęła od dnia urodzenia. Ponadto była wariatką bezkonkurencyjną, co między innymi stało się przyczyną mojego rozwodu. Po dwóch latach mój mąż stwierdził, że jedna wariatka wystarczy mu w zupełności i druga stanowi niepożądany nadmiar, przeżywszy młodość przy boku matki, żonę chciałby mieć normalną. Obie z teściową rozumiałyśmy się doskonale.
– Po trzecie – powiedziałam dość rozpaczliwie. – Musisz zabrać moją torbę. Ostrzegam cię, że jest ciężka. Do Kopenhagi nie wezmę jej za żadne skarby świata!
– Bo co tam jest? – zainteresowała się teściowa.
– Nie mam pojęcia. Przypuszczam, że coś trefnego.
– Bardzo dobrze, ty za to weźmiesz moje bagaże, bo właściwie bagaże są ważne, a nie ja.
Zreflektowałam się nagle. Ogólnie biorąc, coś mi tu nie grało.
– Zaraz, nazwisko nazwiskiem, ale po co ty tam w ogóle lecisz? I, czekaj, chwileczkę, dlaczego jedziesz na lotnisko, skoro nie masz paszportu?! Przecież cud nie nastąpi…?!
– A otóż właśnie tak! – odparta teściowa z triumfem. -Szczerze mówiąc, jechałam, licząc na cud, i proszę bardzo, jest cud! Bez cudu, pomyślałam, że uda mi się wtrynić te rzeczy stewardesie, kapitanowi, w ogóle załodze, a Kajtuś tam odbierze albo co, ale zastąpienie mnie przez ciebie podoba mi się bardziej.
– Mogę tam za ciebie załatwić…?
– Oczywiście! Wiozę do Alicji grafiki Kajtusia. On tam jest, robi małą wystawkę, oprawiali mu tu, spóźnili się i obiecałam, że przywiozę, bo i tak zamierzałam pojechać, tyle że za tydzień. No więc ty zawieziesz, żadna różnica. Pieniądze ci zwrócę, a przenocujesz u Alicji.
– Powrotny ten bilet?
– Jasne. I nie ma tłoku, okres turystyczny dawno się skończył. Zabukować się możesz nawet na jutro.
W tym całym galimatiasie udało mi się pomyśleć, że zwalam jej na głowę coś, co może się okazać niebezpieczne. Powinnam ją uprzedzić. Autobus przejechał już 17-go Stycznia.
– Obie książeczki czekowe też zostały w tym portfelu -powiadomiła mnie teściowa melancholijnie. – Aż do pojutrza jestem załatwiona. Ta facetka wraca jutro. Wieczorem.
– Czekaj – przerwałam jej z zakłopotaniem. – Nie wiem, jak ci to powiedzieć, ale nie jest wykluczone, że na mnie i na tę torbę czatują jakieś tajemnicze bandziory. Osobiście mi zależy, żeby tego nie dopadli, więc może nie wysiadaj z tego autobusu wcale.
– Wyrzucą mnie.
– No to przesiądź się jakoś nieznacznie…
Autobus skręcił i hamował, sięgnęłam pod nogi i podniosłam torbę. Zrobiła się jeszcze cięższa. Spojrzałam na nią i wszelkie słowa zamarły mi na ustach.
Ludzie wysiadali, teściowa wysiadła również z obiema walizkami. Odwróciłam torbę, przyjrzałam się jej. Albo mi się mieniło w oczach, albo wcale to nic była torba Mikołaja. Zielona, gruba, foliowa, owszem, ale na jednej stronie miała biały element dekoracyjny w postaci kuli ziemskiej i jakichś zygzaków. Torba Mikołaja była gładka z obu stron. Zrobiło mi się jakby słabo. Chryste Panie, ukradłam torbę tym facetom…!!!
Kierowca wychylił się ze swojego miejsca i patrzył na mnie. Wysiadłam, bo nie dość, że jadę bez biletu, to jeszcze mam nie chcieć wysiąść. Milczałam, obarczona upiornym ciężarem.
– Dwie walizki, jak widzisz, nie bardzo duże, tych obrazów jest szesnaście – powiedziała teściowa i zainteresowała się moim stanem. – Co ci się stało? Oddaj tę torbę, bierz walizki i dodaj gazu, bo to ostatnia chwila!
Zadławiło mnie doszczętnie. W ogóle już nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć. Potworna pomyłka, gdzie jest torba Mikołaja, możliwe, że została w tej przechowalni bagażu, coś powinnam zrobić, wrócić tam, odzyskać ją, zamienić te świństwa jedno na drugie… Na co oni czatowali?! Na mnie, czy na swoja własność…?!
Teściowa siła wydarła mi torbę z rąk.
– Nie zwracaj uwagi na głupie drobiazgi – poradziła. -Widzę, że jest coś nie tak, ale pomieszało się ogólnie. Pośpiesz się, na litość boską, jutro przecież możesz wrócić!
Pomyślałam, że może zadzwonię i coś załatwię przez telefon. Wygrzebałam z kieszeni kluczyki, a z kosmetyczki kartę rejestracyjną, wepchnęłam jej to w ręce i zgłupiałam do absolutnej ostateczności. Z jej dwiema walizkami runęłam do wagi, nikt mnie nie kontrolował, nie było czasu, wzywali mnie przez głośnik jako ostatnią osobą. Nie mnie, ją. Zanim się zdążyłam zastanowić, co robię, już jechałam do samolotu.
Tym sposobem, z dość dużym przyśpieszeniem, zaczęłam się oddalać od spełniania zaplanowanych obowiązków…
Podporucznik Jarzębski wstąpił do sekcji włamań tylko po to, żeby od sierżanta Babiaka odebrać swoje dwie zapalniczki, napełnione gazem. Sierżant miał sąsiada, który robił te rzeczy o różnych porach, także wczesnym rankiem i późnym wieczorem, i pół komendy korzystało z sytuacji, oddając mu do napełnienia wszystko gazowe. Sąsiad załatwiał to tanio, dobrze, a co najważniejsze, bez żadnej straty czasu.
W pokoju, gdzie siedzieli także dwaj inni funkcjonariusze różnych szarż, porucznik Cześniak snuł jakąś rozweselającą opowieść.
– …nogą zaczepiła i powiadam wam, poszła jak torpeda! W takiej pozycji leciała, rozumiecie, zgięło ją, o, tak…
Pochylił się do przodu prawie pod kątem prostym i zademonstrował, jak leciało to coś, omawiane przez niego w rodzaju żeńskim.
– Chwila, dosłownie widać było, że ją niesie, i trafiła gościa w żołądek, niech ja skonam, jak w bęben, aż jęknęło! Tylko tymi obcasami przebierała i trzeba to było widzieć, słów brakuje, myślałem, że tam pęknę, bo nie wypadało mi się śmiać, mundurowi szli tuż za mną. Palant stęknął i jak stał, tak usiadł, okiem mrugnąć nie zdążył, mordę miał zbaraniałą, a ona złapała swoją torbę i zwiała z poślizgiem. Ja wam tego nie umiem powiedzieć, ale do wieczora się nie mogłem uspokoić, bo czegoś tak cholernie śmiesznego w życiu nie widziałem!
– I nie gonili jej? – zaciekawił się chorąży Janowski.
– Kto miał ją gonić? Ten pokrzywdzony siedział płasko na tyłku i dech mu odebrało…
– Nie, mówisz przecież, że tam byli mundurowi na służbie?
– A oni jej prawie nie spostrzegli, bo wpatrzeni byli w tę szarpaninę. Ledwo im w oczach mignęło. Czysty przypadek, że akurat na nią spojrzałem, a złapać owszem, mnie złapali, bo uciekłem, żeby się wyśmiać. Nic, wiecie, ja nie mogę tego zapomnieć, jak ta facetka leciała…!
Podporucznika Jarzębskiego interesowały akurat wszystkie facetki świata, szczególnie latające w podejrzanych okolicznościach. Schował do kieszeni podsunięte mu przez sierżanta Babiaka zapalniczki i wyjął pieniądze.
– Jak wyglądała? – spytał porucznika Cześniaka.
– Kto?
– Ta facetka.
– A skąd ja mam to wiedzieć? Młoda była, to pewne, ale nie gówniara. I nogi miała niezłe. Sekundę to trwało, albo góra dwie!
– Miała torebkę?
– Jaką torebkę?
– No zgłupiałeś, czy co? Nie wiesz, jakie torebki kobiety noszą?! Żonę masz, niech ci powie, albo niech ci pokaże! Normalną torebkę. Damską.
Porucznik Cześniak zastanowił się.
– A wiesz, że chyba nie. Czekaj, nie zwróciłem uwagi, ale jak teraz to sobie przypominam, to leciała i machała pustymi rękami. Bo co?
– Mogła mieć zawieszoną na ramieniu – podpowiedział sierżant.
– Nie, na żadnym ramieniu nic jej się nie pętało… Podporucznika Jarzębskiego tknęła leciutka emocja. Odliczył sierżantowi sumę za napełnienie gazem dwóch zapalniczek i odwrócił się do porucznika Cześniaka, który patrzył pytająco.
– Bo mnie zginęła facetka bez torebki – oznajmił. – Nie tylko mnie, Frelkowicz odda za nią dwie pensje. Leciała, twarzy nie widziałeś, fajnie, ale resztę owszem. Gadaj wszystko!
– Nie ruda, bo to by mi wpadło w oko – zeznał w skupieniu porucznik Cześniak, pełen zrozumienia. – I nie czarna. Długich blond warkoczy też nie miała. Ubrana była w długą kurtkę… czy ja wiem… fufajkę może… ciemnozieloną, wyglądało na ortalion. Jakaś spódnica chyba, bo nie spodnie, pantofle na obcasach, wrażenie mi zostało, że ładne.
Podporucznikowi Jarzębskiemu zrobiło się cieplej.
– Pasuje. Mów porządnie wszystko, co tam było!
– Przed chwilą mówiłem…-,
– Ale ja nie słyszałem początku!
– No dobra. Byłem na dworcu, bo czekałem na żonę, książki miała przywieźć od teściów, to ciężkie. Miałem zamiar zejść na peron i akurat przechodziłem tam, gdzie są boksy bagażowe i lada, no, ta, przechowalnia bagażu…
Porządnie i szczegółowo opowiedział, co widział, mniejszy już nacisk kładąc na elementy humorystyczne. Najpierw rzuciła mu się w oczy jakaś szarpanina przy ladzie, dwóch młodych facetów i bagażowy. Na ziemi leżało coś, co wyglądało jak rozwalony pakunek i o to właśnie potknęła się facetka. Co do trzeciego gościa, to nie zwrócił uwagi, skąd się wziął, stał wcześniej, czy podszedł w tym momencie, w każdym razie w szarpaninie nie brał udziału. Tuż z tyłu szło trzech policjantów z patrolu na służbie i oni tam od razu wkroczyli, zajęli się całym towarzystwem i pewnie sporządzili protokół albo chociaż notatkę. Wylegitymował się temu jednemu, który go dopadł, jak chichotał za boksami i więcej się sprawą nie zajmował, bo primo, nie jego podwórko, a secundo, pociąg z żoną już nadjeżdżał.
– I o której to było? – spytał podporucznik Jarzębski.
– A to ci mogę powiedzieć dokładnie. Siedemnasta dziesięć.
– Pasuje, cholera. Że też nie dopadli tej baby!
– Szczerze mówiąc, nic było powodu – zwrócił uwagę porucznik Cześniak. – Ona go nic atakowała specjalnie, sam mógłbym przysiąc, że gruchnęła przypadkiem.
– Ale uciekła – wtrącił sierżant.
– Może jej było głupio…
– A ta torba, to czyja?
– Która torba?
– Ta, co ją złapała. – Jej chyba, nic?