– Całkiem tak samo.
Ręce mi opadły, z jednej wyleciała torba i rąbnęła o podłogę. Co, u diabła, miałam zrobić w tej sytuacji? Mikołaj prawdopodobnie oglądał dworzec trzy lata temu i stan aktualny nie przyszedł mu do głowy, tak samo jak mnie. Gdzie i w jaki sposób miałam się pozbyć ciężkiej zarazy, która nie nadawała się w najmniejszym stopniu do pozostawienia w przechowalni? Nie była w niczym podobnym do walizki, zamknąć się nijak nie pozwalała…
Automat telefoniczny znajdował się nawet dość blisko, ale nie miałam żetonów. Człowiek za ladą, anioł chyba albo co najmniej święty, zgodził się za pięć tysięcy popilnować przez chwilę mojego pakunku nieoficjalnie i odstąpił mi jeden własny żeton.
Z Mikołajem albo nie łączyło mnie wcale, albo nie podnosił słuchawki. Po czternastej próbie zrezygnowałam, bo mógł wyłączyć telefon, było to do niego podobne. Postarałam się opanować doznania wewnętrzne i pomyśleć samodzielnie.
Chciał pozbyć się tego przedmiotu z domu na jakiś czas. Pomysł boksów bagażowych miał sens, kluczyk… jaki kluczyk, one były na hasło! W porządku, okazałoby się, że kluczyka nie ma i podałabym mu hasło, dzięki czemu mógłby robić, co zechce. Odpada. Ale zasadniczy punkt programu został wypełniony, pakunku w domu nie ma, mam go ja, ściśle biorąc, facet za ladą. Wepchnął cholerną torbę gdzieś pod spód, pewnie ma tam miejsce na prywatne prace zlecone. Kontynuując wypełnianie polecenia, powinnam to teraz umieścić gdzieś bezpiecznie w taki sposób, żeby Mikołajowi było dostępne beze mnie, bez komplikacji i kiedy sobie zażyczy. Gdzie to ma być, o nagła krew…?
Rozmyślałam, wsparta o ścianę obok lady. Święty Franciszek wydawał bagaż jakiemuś człowiekowi. Człowiek wziął dwie walizki, pozazdrościłam mu, że ma walizki, oddalił się, podeszło dwóch innych, młodych, jeden piastował dużą pakę owiniętą w brezentową płachtę i obwiązaną sznurkiem, grubym i sztywnym, prawie liną. Uczulona na rodzaj pakunków, przyglądałam mu się z uwagą. Paka była okręcona tym wszystkim bardzo niedbale, róg brezentu wlókł się po ziemi. Zaciekawiło mnie, czy ten przechowywacz bagażowy to weźmie.
Nie chciał. Zażądał przyzwoitego opakowania. Dwaj faceci nie byli grzeczni, wybuchnęli awanturą. Jeden przechylił się przez ladę, chwycił anioła za odzież pod szyją, potrząsając gwałtownie. Zepchnął pakę z lady, zwaliła się na ziemię i rozleciała jeszcze bardziej. Spojrzałam na poniewierający mi się pod nogami narożnik płachty i eksplodujące w mgnieniu oka straszliwe przeczucia zmroziły mnie na kamień.
Znałam ten narożnik lepiej niż siebie samą. Osiem lat temu osobiście przybiłam go do deski cienkim gwoździkiem, a Mikołaj szarpnął i rozdarł. Wina była oczywiście moja, chociaż nikt mu nie kazał szarpać, gwoździk można było wyjąć delikatnie, ale nie. Przeze mnie zniszczyła się taka świetna, brezentowa płachta! Ujęłam się honorem, zacerowałam nicią z sieci rybackiej, rzecz działa się gdzieś na krańcach kraju, w odległych plenerach, igłę i nici miałam, ale brakowało mi naparstka i wbijałam tę igłę w twardy brezent, popychając wszystkim, co mi wpadło pod rękę, głównie starą podkową, znalezioną pod lasem. Własne dzieło ujrzałam teraz na dworcu Centralnym…
Sprecyzować wszystkich skojarzeń nie zdołałam, bo wydarzenia rozwijały się zbyt szybko. Jeden facet szarpał tego za ladą, drugi przełaził wierzchem do środka, widocznie chciał mieć lepszy dostęp do przeciwnika, skądś pojawił się nagle trzeci, przegiął się, omal nie wpadając tam głową, sięgnął pod ladę i wyrwał spod niej torbę Mikołaja. Przez ten narożnik już właściwie byłam nastawiona, płonął mi czerwono sygnał alarmowy. Ściana, o którą się wspierałam, odepchnęła mnie energicznie, ten trzeci z torbą stanął na nogach, a ja wystartowałam.
Absolutnie i w żadnym wypadku nie zamierzałam walić go bykiem w żołądek. W nic i niczym nie zamierzałam go walić, uczestnictwo w bójkach nigdy nie stanowiło mojego ulubionego hobby. Najzwyczajniej w świecie potknęłam się o rozwłóczoną pod nogami płachtę i wyłącznie dla utrzymania równowagi runęłam przed siebie z impetem, przy czym tułów miał znacznie większe przyśpieszenie niż kończyny dolne. W zgiętej pozycji, po trzech krokach zaledwie, dopadłam faceta i całkowicie wbrew woli, z całym rozpędem, walnęłam go głową w brzuch.
Zdążyłam pomyśleć, co by było, gdyby miał na sobie zbroję, ale nie miał. Walnięcie przyhamowało mnie z miejsca, a facet nagle usiadł na podłodze. Torba wypadła mu z ręki, chwyciłam ją bez namysłu.
Dorosła kobieta, w wieku zbliżonym do średniego, skutecznie i w publicznym miejscu grzmocąca bykiem młodego faceta, stanowi zapewne widok rzadki, nawet w obecnych czasach, bo wszystkich uczestników zajścia na moment jakby unieruchomiło. Kątem oka dostrzegłam, że zbliżają się jakieś nowe osoby, jedna z nich wydała mi się policjantem, ale nie ryzykowałam sprawdzania. Uginając się pod obrzydliwym ciężarem, spłynęłam w tempie, które mnie samą napełniło podziwem.
Ostatni raz byłam na dworcu Centralnym przeszło dziesięć lat wcześniej. Zdążyłam zapomnieć, jak on w ogóle wygląda, pamiętałam za to, że poruszanie się wokół niego górą kosztowało mnie niegdyś 200 złotych mandatu. Już sama wysokość sumy wskazuje na upływ czasu, ale zakodowało się we mnie przekonanie, że słuszniej jest poruszać się dołem. Nie spadłam ze schodów i nie wybiłam szyby w wyjściu na aleje Jerozolimskie, co wydawało się cudem, nie rozwaliłam też żadnego stoiska z kwiatami i oscypkami, co było chyba cudem jeszcze większym. Chciałam zejść z oczu przeciwnikom i wrócić do samochodu, ale nie miałam kiedy się opamiętać. Trafiły mi się jakieś schody w górę, wbrew przekonaniom i zamiarom zużytkowałam te schody i ujrzałam przystanek autobusowy, z którego ruszało 175. Zdążyłam do środka w ostatniej sekundzie.
Upiorne brzemię położyłam na podłodze, przydepnęłam nogą i wyglądając przez tylną szybę, zaczęłam zbierać myśli. Co, na litość boską, zdołało mi się przytrafić i co ja w ogóle robię? Miałam się pozbyć tej torby i dostarczyć Mikołajowi wiadomość o niej, tymczasem jadę autobusem na lotnisko, razem z bagażem, od którego w żaden sposób nie umiem się odczepić, samochód na parkingu, a za mną zapewne podąża pogoń…
Przekonanie o pogoni zakwitło we mnie na widok narożnika brezentowej płachty. Skąd płachta Mikołaja u obcego faceta…? Nie bardzo on chyba obcy, skoro przymierzył się do zrabowania lej piekielnej torby, a przymierzył się, gwarantowana sprawa. Wszyscy trzej stanowili szajkę i pod pozorem awantury chcieli zdobyć przedmiot.
Zdenerwowałam się nieco. Jeśli bodaj połowa moich przypuszczeń była słuszna, nie miałam prawa dopuścić, żeby ta torba wpadła w ręce postronnej osoby. Czyhali na nią chyba, bo inaczej skąd płachta…?
Za autobusem nie jechał żaden podejrzany pojazd, co udało mi się stwierdzić, bo szyba była wyjątkowo mało brudna. Gdzieś powinnam wysiąść, najlepiej przy Racławickiej, tam jest postój taksówek. Wrócę na Centralny, wsiądę do samochodu… Nie, źle, przedtem należałoby pozbyć się torby, a może nawet zmienić wygląd zewnętrzny. Czyli zaczepić po drodze o własny dom. Gdybym była na miejscu napastników i gdyby mi zależało na tej rzeczy… Co on tam wepchnął…? Czatowałabym na wszystkich kolejnych przystankach patrząc, czy ta baba z torbą nie wysiądzie. Za autobusem nie jedzie nic, ale może jechać przed autobusem…
Wygrzebałam ciężar spod nóg i przepchnęłam się do przodu.
Pomyślałam, że jeszcze mi tylko kontrolera brakuje, biletu oczywiście nie miałam i jechałam na gapę. Boże, co za kraj…! W żadnym zachodnim nic takiego nie byłoby możliwe, po pierwsze – boksy bagażowe byłyby normalnie czynne, po drugie – do autobusu bez biletu w żaden sposób bym nie wsiadła… W razie czego postanowiłam zapłacić karę bez protestu, upierając się, że dowodu osobistego przy sobie nie mam. Dotarłam aż do przedniej szyby i pilnie zaczęłam wpatrywać się w jezdnię przed nami.
– Cześć, kochana! – powiedział ktoś za mną. – Nie jestem pewna, ale możliwe, że z nieba mi spadasz!
Obejrzałam się. Za mną stała moja była teściowa, matka mojego drugiego męża. Lubiłam ją. Lubiłam, to za mało powiedziane, przez nią w ogóle wyszłam za niego.
– Cześć! – ucieszyłam się. – Możliwe, że to ty mi z nieba spadasz! Co się stało, że jedziesz autobusem?
– Słuchaj – powiedziała teściowa gorączkowo, nie zwracając uwagi na moje słowa. – Masz chwilę czasu? Powiedzmy, do jutra?
Nie byłam pewna, czy to, co mam, można określić chwilą czasu, ale ona i tak nie czekała na odpowiedź.
– Leć za mnie do Kopenhagi! – zażądała, przyciszając głos. – Samolot jest za pół godziny. Masz przy sobie paszport? – zaniepokoiła się nagle.
Zgłupiałam do tego stopnia, że wyjęłam kosmetyczkę z kieszeni i sprawdziłam. Miałam.
– No widzisz! – powiedziała z ulgą. – A ja nie. Zostawiłam cały portfel i to nie w domu, a u jednej facetki, która, nie ma telefonu i właśnie wyjechała do jakiegoś zadupia. Dlatego nie mam także pieniędzy na taksówkę i tym autobusem jadę na gapę. Bilet na samolot mam, ponieważ odebrałam go wcześniej i właśnie kiedy teraz chciałam go schować, stwierdziłam brak portfela. Wiem, że wyjmowałam go z torby u niej, dzisiaj po południu. Więc leć ty. Nazywamy się jednakowo, nie trzeba nawet nic zmieniać.
Zrobiło mi się gorąco. Błyskawicznie pomyślałam, że ona ma rację. Noszę nazwisko po jej synu, a na imię mam tak samo jak ona. Daty urodzenia i nazwiska panieńskiego nikt na bilecie lotniczym nie umieszcza. Jeśli jeszcze mam przy sobie pieniądze…
Sprawdziłam pośpiesznie. Plastikowe okładki z małym kartonikiem w środku tkwiły w kosmetyczce. Dużo tam tego nie było, ale przy odrobinie uporu na tydzień mogło wystarczyć, a filia den Danske Bank znajduje się na Kastrupie… Dla mnie zaś było to wyjście wręcz znakomite!
– Dobrze – powiedziałam, czując się nieco ogłuszona. -Tylko po pierwsze, pożyczę ci pieniędzy na taksówkę z powrotem…
– Gówno – przerwała teściowa nieżyczliwie. – Mafią jechała nie będę!
– No to potem – zgodziłam się. – Do Racławickiej autobusem, a dalej taksówką, bo w tym autobusie w końcu cię złapią. Po drugie, odbierzesz mój samochód z parkingu za dworcem Centralnym, szary golf i musisz się postarzyć, albo co. I ubrać na czerwono.