Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kapitan zainteresował się wietrzną ospą i z naciskiem poprosił o szczegóły.

– Ona z nim żyła – rzekła baba, znów przez zęby, głosem jak trucizna. – Przychodziła wtenczas, rzadko dosyć, więcej on do niej chodził. Żona, mówił, taka tam żona, na kwit z pralni. Od trzech lat jej nie było, a dziś się pokazała, w ortalionie była zielonym, otworzył jej, weszła, posiedziała i poszła precz. A leciała jak do pożaru. Poszłam do okna, do samochodu wsiadła i już jej nie było.

– Do jakiego samochodu?

– Nie wiem. Nie znam się. Nie fiat, nie polonez i nie mercedes, a co więcej, to nie rozróżniam. Szary taki. Oni się rozeszli, rzucił ją, to ja zgadłam, i teraz się zemściła.

– Zna pani jej nazwisko?

– Nie. Nigdy nie powiedział. Ani nawet imienia.

– Jak wyglądała?

– A jak wydra, wypłosz taki, łeb rozczochrany, blondynka. Prawdziwa, nie tleniona, ja się znam na tym. Chuda dosyć, a młodą to tylko udaje, trzydzieści pięć ma jak obszył. Na wzrost trochę mniejsza ode mnie, z pół głowy będzie.

Baba była jak piec, przeszło metr siedemdziesiąt, z dobrą piętnastką nadwagi. Kapitan wziął stosowną poprawkę, ale i tak informacje o wietrznej ospie wydawały się skąpe. Pomyślał, że może znajdą wśród papierów przynajmniej imię i telefon, a może nawet adres.

– Nie wie pani, gdzie mieszkała?

– Blisko chyba, gdzieś na górnym Mokotowie, ale dokładnie nie wiem. Ona tu była ostatnia, a przed nią pan Mikołaj był, żywy, bo serek mu przyniosłam ze sklepu i wziął ode mnie we drzwiach. Nic mu nie było.

– A mówiła pani, że był chory?

– A był. Wypadek miał, samochód go potrącił. Z krzyżem miał coś niedobrze i leżał, z domu nie wychodził, ale tak, to był zdrowy.

– Odwiedzał go ktoś jeszcze?

Baba przez chwilę milczała i kapitan mógłby przysiąc, że coś zdusiła w sobie.

– Nie – powiedziała stanowczo. -Jego w ogólności prawie nikt nie odwiedzał. Jeden taki czasem przychodził, ale rzadko, ze dwa razy do roku. Średni i piegowaty, zawsze na nim aparaty fotograficzne wisiały. I raz była basetla jedna, wielka, gruba i czarna, łeb jak u konia. Ale do środka nie weszła, przez drzwi z nią pogadał, poczekała na schodach i on zaraz wyszedł. I poszli. Więcej nic nie było.

Komunikat o wietrznej ospie wydawał się z tego wszystkiego najcenniejszy. Co do innych informacji, to zamordowany facet z przeciwka był dziennikarzem, pracował dorywczo i ciągle jakieś materiały do pracy zbierał. Po całych dniach w domu go nie było, a nie zdarzyło się nigdy, żeby wrócił nietrzeźwy, obojętnie, rano, wieczór czy, w nocy. Porządny człowiek, krótko mówiąc.

W mieszkaniu denata dwóch podporuczników przy pomocy sierżanta odwaliło kawał roboty. Szczegółową lekturę tysięcy maszynopisów, wycinków pracowych, całych gazet i rozmaitych pism urzędowych odłożyli na później, optymistycznie wyobrażając sobie, że będą mieli wolną chwilę, teraz zaś zajęli się wnikliwym przeglądem dwóch najbardziej interesujących przedmiotów. Jeden z nich robił wrażenie notesu, a drugi był damską torebką, dużą, trochę zużytą^ z miękkiej skóry, z naderwanym paskiem do noszenia i zaklinowanym zamkiem błyskawicznym.

Kapitan Frelkowicz z miejsca skojarzył torebkę z wietrzną ospą i rzucił się na nią niczym wygłodniały sęp na padło.

– Dokumenty? – krzyknął z nadzieją.

– Nic z tego – odparł z goryczą podporucznik Werbel. -W ogóle zawartość jakaś dziwna. Tu leży wszystko, o… Zrobiłem spis.

Kapitan obejrzał dużą ilość różnych rzeczy, ułożonych na wolnym kawałku tapczanu i chwycił spis.

– Niemożliwe, żeby w tym nie było nic o właścicielce! -powiedział stanowczo. – A wygląda na to, że załatwiła go eks-podrywka. To może być właśnie to…

Zaczął czytać i umilkł.

Zawartość damskiej torebki prezentowała się raczej dość niezwykle. Stara, pękata, plastikowa kosmetyczka wypchana była szesnastoma przedmiotami, wśród których tylko puderniczka nie budziła zdziwienia. Resztę stanowiło zbiorowisko najzupełniej nie kosmetyczne, złożone ze szczątków lekarstw, środków opatrunkowych i przyrządów w rodzaju scyzoryka, otwieracza do kapsli, pęsetki filatelistycznej, agrafek i tym podobnych. Już sama kosmetyczka wystarczała, żeby na tapczanie zrobić niezły śmietnik. Kapitan wstrzymał się od komentarzy i czytał dalej.

Pozycję czwartą stanowił kalendarzyk na rok bieżący z dwiema notatkami i niczym więcej. Pozycję piętnastą świstek papieru z napisem: Zmam 46 16. Szesnastą drugi świstek papieru z napisem: Zosia 15. Kapitan przeleciał takie rzeczy, jak puste, plastikowe okładki z obcojęzycznym drukiem, kserokopię bardzo dziwnego spisu potraw, żetony do automatów do gry i sześć pogniecionych strzępów ligniny, papieru toaletowego i chusteczek higienicznych, oko jego jednakże zatrzymało się na punktach od 17 do 21. Stanowiły je: dwie puszki piwa Okocim, butelka spirytusu salicylowego, mała torebka żwiru, dwa dość duże kamienie luzem – jeden biały, a drugi czarny – i reflektorek średnich rozmiarów, na dwie baterie, bez baterii.

Doczytawszy do końca, kapitan milczał długą chwilę.

– Kobieta, która takie rzeczy nosi w torebce, jest zdolna do wszystkiego – rzekł wreszcie z przekonaniem. – Wariatka…? Była tu facetka, pół godziny przed Jarzębskim. Trzeba ją znaleźć.

– Ciekawe, po czym – mruknął podporucznik Werbel.

– Są notatki. Dwa numery telefoniczne. I to coś… no, te papierki…

– Z Zosi piętnaście to ja dużo nie zgadnę. Wszyscy wiedzą, że piętnastego maja jest Zofii. Ciekawe, co to może być Zmam.

– Adres – podpowiedział niezbyt pewnie kapitan. – 46, mieszkania 16.

– Zmam? – zdziwił się podporucznik. – Jest taka ulica?

– Sprawdzimy w spisie. Pod te numery trzeba zadzwonić. Coś wam jeszcze wyszło z tego szukania?

Podporucznik Jarzębski siedział nad notesem i coraz bardziej zieleniał na twarzy.

– Wyszło – powiedział jadowicie. – Gromadził wszystko, z wyjątkiem tego, co mnie jest potrzebne. Mam tu notes, rany Boga żywego!

Notes mógł być uważany za notes wyłącznie z racji zapisków. Składał się z kawałka czegoś razem i setek luźnych kartek, nie mających żadnego porządku alfabetycznego. Ściśle biorąc, nie mających żadnego porządku. Znajdowała się na nich olbrzymia ilość nazwisk, numerów, adresów i notatek dla pamięci, w rodzaju: babcia, szkło, 72/42, Jar. sob. 17, M. Oko i tym podobnych. Komputer by się w tym zgubił.

– Słuchajcie, czy jesteście pewni, że to nie była jego torebka? – spytał delikatnie podporucznik Werbel. – Może ona i damska, ale jakoś mi te rzeczy pasują do siebie.

– Puderniczki by chyba nie nosił? – powiedział kapitan z powątpiewaniem.

– Ale szminki tam nie ma. I kredki do oczu. One to miewają zazwyczaj przy sobie…

– Przestań mącić, to był normalny facet! – zdenerwował się podporucznik Jarzębski. – Za kobietę się nie przebierał, ludzie, metr osiemdziesiąt wzrostu i bary jak u zapaśnika! Mowy nie ma!

– Ty o nim coś wiesz? – zainteresował się kapitan.

– Wiem, nawet dużo. Kiedyś pracował w MSW, ale od piętnastu lat był na rencie. Stuknęli go i został mu uraz kręgosłupa, a także skłonność do węszenia. Węszył, gdzie popadło i ostatnio zajmował się fałszowaniem Rejmontów. Możliwe zresztą, że już wcześniej siedział w studolarówkach, ale ja o nim wiem od niedawna. Taka Zosia Samosia to była, lubił wiedzieć i nikomu nie powiedzieć, sztuka dla sztuki. Ale jak z nim gadałem przez telefon, dał do zrozumienia, że może co wyjawi. No i macie, już mi wyjawił.

– Dwie rzeczy – rzekł kapitan po krótkim namyśle. – Ktoś tu podobno grzebał wytrychem, wydrzeć informacje od baby z przeciwka. I drugie, to ten wypadek samochodowy. Uszkodzenie kręgosłupa, musi o tym wiedzieć drogówka i pogotowie, co najmniej.

– I, oczywiście, znaleźć właścicielkę tej torebki – dołożył kąśliwie podporucznik Werbel, potrząsając pustą torbą.

Dwa numery telefoniczne, pod które zadzwoniono od razu po powrocie do komendy, nie odpowiadały. Biuro numerów wyjaśniło, że oba należą do Polskiej Akademii Nauk, Centrum Medycyny Doświadczalnej, mieszczące się na Dworkowej. O tej porze mogło tam nikogo nie być. Ulica, zaczynająca się na Zmam, nie istniała i Jarzębski wysunął przypuszczenie, że może źle odczytali, bo jest niewyraźnie napisane. Nie Zmam, tylko Znam. Znam również nie istniało. Jarzębski poszedł dalej i przekształcił to w Znan, Z i a nie ulegały wątpliwości. Takich ulic było dwie, Znana i Znanieckiego. Znana była krótką uliczką na Woli, Znanieckiego, również nie długa, na budującym się Gocławku. Numer 46 nie miał się tam gdzie zmieścić i personel pomocniczy został obarczony poleceniem przejrzenia spisów ulic innych miast.

Podporucznika Jarzębskiego, na jego własną prośbę, wyprowadzono z mieszkania denata w sposób specyficzny, silnie trzymając za ramię. Miał nadzieję, że baba z przeciwka patrzy. Zamierzał tu wrócić i pogawędzić z nią prywatnie, co też uczynił jeszcze tego wieczoru.

– A co? -spytała na przywitanie, otwierając mu drzwi. – Puścili pana tak od razu?

– Puścili, sprawdzili tylko odciski palców i czy nie miałem przy sobie rękawiczek – odparł Jarzębski bez namysłu.

– Mógł pan wyrzucić, jak pan poleciał na dół.

– E tam. Primo, obejrzeli śmietniki, a secundo, moją nogę. Do latania się nie nadawała i przy okazji doktor zrobił mi okład, o!

Podciągnął nieco nogawkę spodni i zaprezentował kostkę, elegancko opakowaną w bandaż elastyczny. Pamiętał, że to miała być prawa. Baba pokręciła głową, wyraźnie zdziwiona, jak mogła się tak pomylić, jej zdaniem pogrzmiał w dół i zaraz wrócił na górę, tymczasem okazuje się, że jednak rzeczywiście siedział na stopniu, schylony i niewidoczny. Wyraziła żal, że nie jęczał, bo wtedy nie miałaby niepotrzebnych podejrzeń. Podporucznik Jarzębski wyjaśnił, że to nie z odporności i hartu ducha, tylko dech mu zaparło. Tak go przez chwilę bolało, że nie mógł głosu z siebie wydobyć. Ostatnia informacja do piekielnej baby wreszcie przemówiła.

– I co pan chce teraz? – spytała z mniejszą nieufnością.

– Żebym to ja wiedział – odparł Jarzębski żałośnie. – Ktoś zabił tego pani sąsiada i szczerze pani powiem, że ja do niego właśnie przyszedłem.

2
{"b":"88685","o":1}