Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Aśka – powiedział i on jeden na świecie tak mnie nazywał. – Trzymaj za mnie palce, rzuć jakie uroki albo wykombinuj inną czarną magię. Cholernie mi potrzebna pomoc sił nadprzyrodzonych.

– Cóżeś, na litość boską, uczynił? – zaniepokoiłam się.

– Zawarłem zakład. Będę miał z tego jedno z trojga, pięć tysięcy zielonych, ładne parę lat pierdla, górna granica dwadzieścia pięć, ewentualnie rentę inwalidzką. Załatw, żeby wyszło to pierwsze.

– I co to ma być takiego? – spytałam surowo.

– Założyłem się, że potrafię narysować studolarówkę. Co do umiejętności, nie ma sprawy, własne możliwości znam dość dobrze i tym się nie musisz zajmować. Dziecinny problem. Faktem jest, że znajdowałem się na niezłej bani, ale z okoliczności towarzyszących w pełni zdawałem sobie sprawę. Przestępstwo jest ścigane przez Interpol, więc wyjazd mnie nie ratuje.

– Wycofać się już nie możesz?

– W żadnym razie, facet się przede mną ujawnił. Nawet próba wycofania oznacza podróż Wisłą ku morzu bez przyrządów pomocniczych. To nie jest towarzystwo tolerancyjne.

– Chryste Panie… Milczmy przynajmniej na ten temat! Milczeliśmy, a mimo to wiedziałam, że Paweł zakład wygrał. Wyjechał zaraz potem.

Na krótko spotkaliśmy się w Paryżu, parę lat później. Siedział po uszy w robocie, propozycje miał z całego świata i prasa o nim pisała. Urwał się z jakiegoś wywiadu, żeby w tajemnicy przed żoną spotkać się ze mną…

– Szanuję twoje uczucia, ale, czego, do diabła, ta kobieta ode mnie chce? – spytałam ze złością. – Sypiałam z tobą wcześniej niż ona! To ja mogłabym mieć pretensje!

– A czy to musi być logiczne? Ona chce, żebyś w ogóle nigdy nie istniała i dajmy sobie z tym spokój.

– Nie ona jedna – mruknęłam i nawet zastanowiłam się przelotnie, skąd się bierze ta rozpanoszona niechęć do mojej egzystencji. Muszę mieć chyba jakąś cechę, stanowiącą dla niektórych sól w oku…

– Mam lekkie obawy – powiadomił mnie Paweł. – Obawy, to może nawet za dużo powiedziane. Cień obaw. Techniki się zmieniły, ale istnieje gdzieś obrazek z moimi odciskami palców i, przykro mi się przyznawać do głupoty, ale nawet matryca. Raz ją miałem w ręku.

– Było nie brać – wytknęłam. – Do patrzenia służą oczy.

– Napomknąłem o głupocie, prawda? A impreza nabrała ostrych rumieńców i gliny jej nie lubią. Tu w dodatku w grę wchodzą rozmaite względy polityczne, w Stanach też, co ci będę tłumaczył. Konkurencja działa i wrogów posiadam. Te przedmioty są w Polsce.

– I co?

– Gdyby udało się je zniszczyć…

Pomyślałam o Mikołaju, z którym właśnie łączyła mnie miłość potężna i wieczna jak pióro i ondulacja, a wierzyłam w niego święcie. Możliwości miał, chęci mu nie brakowało, Pawła nie lubił trochę tylko mniej niż jego żona mnie, ale zdławiłam w sobie powątpiewanie we własne talenty dyplomatyczne i postanowiłam zadziałać.

Paweł w zabiegach śledczych miał osiągnięcia, do których przyznał się dopiero teraz. Jego dziadek, ten od babci Francuzki, był człowiekiem bogatym i wśród innych dóbr posiadał włość niewielkich rozmiarów. Nosiło to nazwę Pojednanie i mieściło się blisko szosy na Grójec, cztery kilometry za Tarczynem. Włość znałam z tej przyczyny, że mój ojciec, z wykształcenia bankowiec, coś tam po wojnie załatwiał. Liczyło to pięćdziesiąt hektarów i dziesięć metrów kwadratowych i te dziesięć metrów stało się kością niezgody. Upaństwowić, czy nie? Upaństwowiono by bez namysłu, ale dziadek Pawła miał duże chody i udawało mu się długo opierać, między innymi przy pomocy mojego ojca, człowieka sprawiedliwego i myślącego kategoriami matematycznymi. Te dziesięć powinno się zaokrąglić w dół. Do jakich rezultatów doszli, pojęcia nie miałam, ale jako dziecko byłam tam wożona i posiadłość znałam doskonale, podobała mi się w ogóle i przez jakiś czas wyobrażałam sobie nawet, że należy do mnie. Potem nauczyłam się czytać, wyobrażenia mi przeszły, potem przestałam tam bywać, a jeszcze długo potem odwiedziłam miejsce w towarzystwie Mikołaja.

Paweł był starszy ode mnie o trzy lata i posiadłość dziadka znał lepiej. Orientował się w układach. Jakim sposobem stwierdził, że przejście dołem od altanki ogrodowej do dworu ciągle istnieje, nie wyjawił mi nigdy, wiedział o nim jednakże i wyszło mu, że używane jest w charakterze kryjówki. Skrytki. Może skrzynki kontaktowej. Altanka była w ruinie, dwór, w połowie użytkowany jako skład produktów spożywczych ludzkich i zwierzęcych, a w połowie zamieszkały przez osoby przypadkowe i postronne, również. Dostęp otwarty ze wszystkich stron, bo ogrodzenie zużytkowała na, własne potrzeby okoliczna ludność wiejska. Tam jednakże należało szukać ewentualnych dowodów przestępstwa, o czym w czasie ostatniej bytności nie miałam najmniejszego pojęcia, w przeciwieństwie, zdaje się, do Mikołaja.

Paweł powiadomił mnie teraz w paryskiej knajpie, iż wejście do kazamatów otwierał skomplikowany mechanizm zarówno od strony altanki, jak i od strony domu. W domu, rzecz jasna, w piwnicy. Spytał, co się tam teraz mieści.

– A cholera wie – odparłam z irytacją. – Ostatnio byłam tam dwa lata temu. Wyrzucili z salonu siano i buraki i zrobili coś, jakby urząd gminny czy inną zarazę. Może teraz jest przedszkole albo mieszka tam dostojnik. Skąd w ogóle wiesz o tym?

– O czym? O dworze dziadka?

– Nie wygłupiaj się. O melinie.

– Idiotyzm popełniłem, ale totalnym kretynem nie jestem – powiedział spokojnie. – Zanim wyjechałem, postarałem się o jakieś rozeznanie. Do przedawnienia brakuje mi jeszcze ośmiu lat i wolałbym w tym czasie nie podpaść. Kontaktu z krajem nie straciłem tak całkiem, podejrzewam, że zajmuje się tym jeden facet, duża menda i gnój na świeczniku. W koprodukcji z innymi władzami chroni producentów i kolporterów, bo, nie przesadzajmy, nie wszystko się robi tam na miejscu, trochę importują. Uważaj na grubsze nominały własne, też to sobie lubili podrobić, ale już beze mnie. Ja wyglądam o tyle źle, że mój obrazek okazał się najlepszy, miło mi, że jestem taki utalentowany, ale na reklamie w tym wypadku wcale mi nie zależy. Gdyby ci się cokolwiek udało, byłoby nieźle, ale nie przejmuj się, jak nie, to nie.

Melancholijnie pomyślałam, że gdyby nie Mikołaj i gdyby nie ta żona Pawła, zakochałabym się w nim na nowo.

Przyobiecałam trzymać rękę na pulsie, pojechałam obejrzeć La Defense i perypetie z wyłażeniem z metra pod kołowrotem, bo legalnej drogi nie znalazłam, trochę wybiły mi z głowy imię komplikacje.

Aferą fałszowania pieniędzy zajmował się hobbystycznie Mikołaj, rezultaty swoich dociekań utrzymywał przede mną w tajemnicy, od zrujnowanej altanki w Pojednaniu odciągnął mnie wzgardliwie i teraz oto nagle okazało się, że do czegoś doszedł i ta cholerna altanka ma swoje znaczenie. Nieznane mi efekty jego badań znajdują się prawdopodobnie w upiornie ciężkiej torbie, którą mam zadołować na dworcu Centralnym…

Gdybym wiedziała, co będzie na tym dworcu Centralnym, pewne jest, że usługi odmówiłabym z krzykiem.

Dojechałam nie od razu, bo po drodze okazało się, że wyszła mi benzyna. Na resztkach zjechałam w Dolną i przeczekałam cztery samochody. Przy wjeździe na Puławską jak szaleniec machał ręką mój kumpel, Maciek, żebrząc o podrzucenie na plac Trzech Krzyży. Nie robiło mi to wielkiej różnicy, podrzuciłam go. Ruszyłam w kierunku dworca i nadziałam się na korek w alejach Jerozolimskich. Przetrzymałam i korek. Zaplanowane przez Mikołaja dwie godziny zaczęły znikać.

Miejsce na parking znalazłam dość łatwo, ale od razu wyszło na jaw, że jestem na niewłaściwym poziomie. Zeszłam niżej, wyraźnie czując, jak torba nabiera ciężaru. Boksy bagażowe istniały, ciągnęły się na wielkiej przestrzeni, bez mała przez pół dworca, ruchu przy nich prawie nie było, ucieszyłam się, że znajdę wolne i nic więcej nie przyszło mi do głowy. Poczytałam napisy.

Żetony można było nabywać w kasie B piętro wyżej. Ponadto, dużymi i wyraźnymi literami zostałam powiadomiona, iż kolej nie bierze na siebie żadnej odpowiedzialności za pozostawione w boksach bagaże. Pierwszą informację zrozumiałam, druga wydała mi się dziwna. Zaklęłam pod nosem i ruszyłam na poszukiwanie ruchomych schodów.

Jedne ruchome schody były nieruchome i stanowiły pochylnię, drugie wywiozły mnie na zewnątrz. Możliwe, że obrałam niewłaściwy kierunek. Zaklęłam porządniej, acz wciąż niedosłyszalnie, obleciałam budowlę i nie znalazłam kasy B. Torba przyginała mnie do ziemi, a coś dużego zaczynało się lęgnąć w środku. Popatrzyłam po informacjach, wybrałam tę, do której stał najkrótszy ogon i już po kwadransie dowiedziałam się, iż pani za szkłem zajmuje się wyłącznie rozkładem jazdy pociągów międzynarodowych, a o boksach nie ma zielonego pojęcia. Nie odezwałam się i szlag mnie nie trafił, ponieważ przypomniałam sobie, że wśród tych piekielnych boksów dostrzegłam ladę z żywym człowiekiem. Należało od razu do niego pójść, a nie wdawać się w lekturę. Ni z tego, ni z owego, po tylu latach doświadczeń, uwierzyć w słowo pisane, kretyński pomysł!

Zeszłam na dół. Od torby odpadała mi już ręka. Znalazłam ladę z człowiekiem.

– Akurat mija dwa lata, jak te boksy są nieczynne – powiadomił mnie z politowaniem. – Nie używa się ich.

Przez moment zastanawiałam się, gdzie jestem, we własnym kraju, czy w jakimś obcym, którego języka nie rozumiem. Treść informacji sprawiła, że jednak przychyliłam się do przekonania o własnym.

– Nie rozumiem, co pan mówi – powiedziałam nieżyczliwie. -Jak to, nie używa się? Dlaczego?!

– Bo z żetonami jakoś nie umieli nadążyć, ceny się za prędko zmieniały i wszystko im się pokręciło.

– Bzdura! – zaprotestowałam z energią. -Żetony mogły zostać te same, a płacić za nie można było nawet codziennie drożej. Czy to kosztuje dwa złote, czy milion, wygląda i działa tak samo.

Człowiek za ladą wzruszył ramionami.

– Wie pani, ja o tym nie decyduję – zwrócił mi uwagę. – Możliwe, że były inne komplikacje, włamywali się różni, nie sposób było dopilnować, albo może one się psuły. To na hasło było. Więc stoją nieczynne.

– Rozumiem – zgodziłam się po chwili, zdławionym głosem. – Bezrobocie u nas polega na tym, że nie ma ludzi do roboty i nie można było znaleźć mechanika do napraw. A na innych dworcach? Wschodni, Zachodni…? Jak tam jest?

5
{"b":"88685","o":1}