Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Powiedział coś o sobie? – spytałam dość gwałtownie. – Udało się panu co wywęszyć? Nie glina przypadkiem?

– Nie glina i nie bandzior. Zmartwiony był i zdenerwowany. Jak zobaczył to zielone cholerstwo, aż się cały rozświecił, taki ucieszony, jakby mu kto w kapelusz nasmarkał. Wtenczas jeszcze więcej uwierzyłem, że on od pani.

Nie wiadomo dlaczego w umyśle zalęgło mi się nagle skojarzenie z tamtymi dwoma, którzy przynieśli do przechowalni rozwalony pakunek, owinięty w płachtę Mikołaja.

Między nimi wszystkimi musiało chyba istnieć jakieś powiązanie. Może śledzili mnie, kiedy wybiegłam z torbą z domu na Racławickiej, widzieli, że zawiozłam ją na dworzec, czasu mieli skolko ugodno, bo jechałam z przeszkodami… Głupotą śmiertelną było posługiwanie się płachtą Mikołaja, ale o gwoździku i końskiej podkowie mogli nie wiedzieć. Cichutko, spokojnie, bez demonstracji upilnowali, wybrali właściwą chwilę, sprzątnęli mi to świństwo sprzed nosa. Po cholerę czekałam całą dobę, trzeba tu było wczoraj przyjechać!

– Zaraz – powiedziałam po dłuższej chwili milczenia. -To znaczy, że te gliny… Ci, co byli u pana i wylecieli za mną. Oni nie na mnie czekali?

– A skąd! Jak raz byli, bo mnie przepytywali, kocioł im całkiem do głowy nie przyszedł. Jeszcze potem nie byli pewni, czy to pani, a ja mówiłem, że nie, wcale niepodobna i żałowali, bo właśnie, tak gadali, trzeba się było zaczaić. Chociaż po co niby pani ma tu przychodzić, też nie wiedzieli i ja się do tego nie wtrącałem.

Czarnej ospy można było dostać, błąd za błędem, klątwa ciąży na tej torbie Mikołaja! Kto to mógł być, ten chudy wypłosz? Ktoś z szajki fałszerzy chyba, musieli wiedzieć, że Mikołaj o nich wie za dużo i rąbnęli go z konieczności. Może zdążyli przeszukać mieszkanie, zgadli, co wyniosłam w torbie…

– Mnie on patrzył na fotografa – powiedział nagle bagażowy.

Zainteresował mnie gwałtownie.

– Bo co?

– Aparat mu na szyi wisiał, turysta to on nie był, a tylko turyści z czymś takim chodzą, amerykańscy i japońscy przeważnie. I na sznurku ten taki, co to oni mają… o, światłomierz! A jak z kieszeni papierosy wyciągał, to jeszcze miał takie coś, widziałem, odległość tym mierzą. I rolkę filmu, nową całkiem. Mógł mieć przypadkiem, ja nie mówię, ale mnie się tak jakoś fotograf przyplątał. Wszystko pani gadam i więcej nie wiem, nie obchodzi mnie, glinom nie powiedziałem i nie powiem, bo się o siebie boję, więc zabijać mnie całkiem nie potrzeba.

Przyjrzałam mu się z uwagą, bo zabrzmiało to tak, jakby znienacka oszalał. Udało mi się pomyśleć, że na jego miejscu też bym może usiłowała udowodnić własną nieszkodliwość.

– O mnie może pan mówić, -co pan chce – pocieszyłam go. – Szczególnie glinom. Już i tak mnie szukają, a powiedziałam panu na początku, że dam się znaleźć, tylko jeszcze parę rzeczy posprawdzam. Na ruską mafię kicham i pluję, nie znam jej wcale. Te cepy myślą, że ja coś wiem i prędzej by mnie zabili niż pana, a ja jestem w ogóle osoba postronna, wplątana w ten interes przez najgłupszy zbieg okoliczności, jaki się na świecie przytrafił. I też bym chciała się z tego wyplątać bez szkody dla zdrowia.

– No proszę, a mówiłem, ja się znam na ludziach – pochwalił się bagażowy. – Tak mi się zdawało, że pani nie z mafii, na wszelki wypadek gadałem. Już nic nie mam, chwalić Boga, to i o tym fotografie nie fotografie też powiem, jakby co.

– A niech pan mówi. Mnie bez różnicy…

Zegar na ścianie, antyk jak złoto, wydzwonił godzinę. Pierwsza. Podniosłam się. Do Pojednania zdążę swobodnie, tylko przedtem muszę się przeistoczyć zewnętrznie…

Wróciłam do domu ciotki. Uznawszy, iż Murzynka nie została jeszcze w kraju wyeksploatowana, przebrałam się w strój wyścigowy. Będę się rzucać w oczy, owszem, u nas Murzynów jest mało, ale co to szkodzi, skojarzenie ze mną w nikim się tak od razu nie zalęgnie. Benzynę wezmę w Jankach, trasa przelotowa, turystka z Sudanu… Dziwne może, że turystka z Sudanu jedzie polonezem, ale turyści miewają pomysły szaleńcze i w ostateczności mogłabym jechać nawet małym fiatem. Mówić będę po angielsku, a po polsku tylko trochę…

W Pojednaniu znalazłam się parę minut po trzeciej. Dnia miałam przed sobą półtorej godziny, potem zacznie się ściemniać. Nie podjeżdżałam zbyt blisko dawnego dworu, mimo świeżych doświadczeń znów zrobiłam to samo, ustawiłam pojazd na poboczu dojazdowej drogi i podeszłam piechotą.

Remont budowli był w pełnym toku. Ktoś to widocznie kupił i właśnie doprowadzał do porządku. Po materiałach budowlanych zorientowałam się, że wymieniają posadzki, a pewnie, kartofle im dobrze nie zrobiły, na nowo kryją dach i uzupełniają instalacje. Ludzie jeszcze pracowali, jeden, chyba majster, sprawdzał na dziedzińcu kolanka. Ogrodzone to wszystko było częściowo parkanem z desek, łatwym do sforsowania, a częściowo porządną siatką i miałam wielką nadzieję, że na noc nie zostawiają ciecia. Nadzieja była może głupia i złudna, robota prywatna, kto się narazi na utratę własności…?

Rozejrzałam się, czy nie ma psiej budy i psa, pojechałabym po jakieś kości albo kiełbasę. Nie było. Zastanowiłam się, co zrobić, powinnam wedrzeć się do środka i obejrzeć piwnicę, wskazane byłoby poznać nazwisko właściciela… Poczekać, aż skończą…? A jeśli pracują na dwie zmiany…?

Majster porzucił kolanka, coś sobie zapisał w notesie, odwrócił się i oko jego padło na mnie. Stałam w otwartej bramie i akurat nie pamiętałam, jak wyglądam. Żachnął się jakoś, zamarł na moment, trochę robił wrażenie, jakby w duchu wykrzykiwał do siebie: „zgiń, przepadnij maro, a kysz, a kysz!” A pewnie, w naszym kraju, w biały dzień, na placu budowy ujrzeć znienacka Murzynkę…

Zrozumiałam, że już przepadło, ujawniłam swoją obecność. Złe we mnie wstąpiło, bezczelne i zuchwałe, i chyba rozsiadło się wygodnie.

Porzuciłam bramę i podeszłam do niego. Pomysły strzeliły mi fajerwerkiem.

– Sorry – powiedziałam grzecznie. – Dzędobry. Ten pan… on to ma.

Wykonałam rękami gest, obejmujący całość budowli. Majster nie wytrzymał.

– Roszczykowski? – spytał odruchowo. Ucieszyłam się zupełnie szczerze.

– Tak – przyświadczyłam. – Pan Rosz… on tu jest?

– Nie. Nie ma go.

– Winien bycz?

– Nie winien. Cholera… Rzadko bywa. A co pani chciała?

– Obaczycz – oznajmiłam zgodnie z prawdą, z radosnym uśmiechem.

Co sobie ten nieszczęsny człowiek myślał, Bóg raczy wiedzieć, ale najprawdopodobniej wziął mnie w pierwszej chwili za jakąś znajomą pryncypała. Zagraniczną w dodatku, więc niewątpliwie zasługującą na względy. Ryczał do mnie jak do głuchej, zapewniłam go zatem, że rozumiem po polsku wszystko, tylko źle mi się mówi. Uwierzył w to chyba, bo zniżył głos, ujął elegancko mój łokieć i wprowadził mnie do wnętrza.

Zdążyłam wymyślić, że reprezentuję firmę dostarczającą urządzenia kuchenne, i tę informację postarałam się przekazać mu możliwie skomplikowanym językiem. Po niewielkiem wysiłku zrozumiał. Zaprowadził mnie do kuchni, zażądałam penetracji piwnicy, wpierając w niego wysoce mgliste komunikaty o mechanicznych urządzeniach wentylacyjnych, nie do pojęcia tak dla niego, jak i dla mnie. Obejrzałam wnętrza i zapamiętałam przeszkody piętrzące się wszędzie, jakieś paki, skrzynki i stosy używanych desek. Kuchnię nawet mniej więcej obmierzyłam, posługując się jego calówką, wymiary zapisałam w calach, podziękowałam uprzejmie i wyszłam. Pomyślałam, że teraz już przepadło, sama sobie wyjęłam przebranie z ręki, bo wieść o Murzynce dotrze do tego Roszczykowskiego w rekordowym tempie i drugi raz tej postaci nie będę mogła prezentować. Zdechnie Murzynka na zawsze. Wszystko, co mam do załatwienia, muszę wobec tego załatwić dziś, popędziłam sobie kota całkiem nieźle.

Oddaliłam się inną drogą niż przyszłam, ścieżką wiodącą ku gęstym zaroślom. Stała tam niegdyś stara szopa ogrodnika, magazynek na owoce i różne narzędzia, rozpadało się to nieco, ale mogło jeszcze istnieć. Sprawdzenie, co się dzieje za moimi plecami, przyszło mi z największą łatwością, odwróciłam się i z radosnym uśmiechem pomachałam ręką na pożegnanie. W bramie gapiło się za mną czterech facetów, majster i trzech robotników, jeden czynił właśnie wypad do przodu i cofnął się czym prędzej. Byłam ciekawa, pójdzie za mną, czy zrezygnuje, dotarłam do gęstych krzaków, zrobiłam dwa kroki w bok i przestałam być widoczna.

Owszem, poszedł. Może miało to głębsze przyczyny, a może tylko intrygowało ich, czym taka egzotyczna jednostka przyjechała, bo kto wie, czy nie rolls-royce’em. Przeszedł obok krzaka, za którym tkwiłam w kucki, udał się dalej, ścieżka dość długo wiła się w gąszczu, dalej dobiegała do drogi, za drogą zaś zaczynały się już zabudowania wsi. Mogłam zniknąć wszędzie. Wiedziałam o tym, pamiętałam teren, specjalnie wybrałam ten kierunek.

Śledzący mnie facet porzucił to zajęcie dość szybko, widziałam go, jak wracał, zajrzał po drodze do szopy ogrodnika i poszedł ku dworowi. Przemknęłam okrężną drogą na tyły posiadłości, przelazłam przez siatkę do ogrodu, w którym ciągle istniała zrujnowana altanka. Chciałam się jej przyjrzeć, póki widno.

Stała w zielsku i zaroślach, dokładnie obrośnięta dzikim winem, psim bzem i pokrzywami. Od strony widokowej, gdzie niegdyś można było gapić się na staw, teraz panoramę zasłaniały wysokie krzewy, nie mówiąc już o tym, że z trudem rozpoznałam miejsce po stawie, tak był pokryty rzęsą i sitowiem. Możliwe, że woda w nim jeszcze chlupała. Po różanym ogrodzie z drugiej strony altanki nie zostało nawet wspomnienie, ale obie ławeczki, wmurowane w podłoże, wciąż jeszcze trzymały się nieźle.

Usiadłam na jednej z nich, tej górnej, i znów zaczęłam myśleć. Przez chwilę rozważałam swój stosunek do Pawła, zastanowiłam się, czy przypadkiem go nie kocham, bo, na litość boską, cóż innego kazałoby mi się tak wygłupiać, jak nie wielkie uczucia?! Przypomniała mi się od razu ta jego żona i porzuciłam temat, sił ducha potrzebowałam do czego innego. Pożałowałam, że nie spytałam majstra, na ile zmian pracują, bo może oczekiwanie na fajrant nie miało sensu. Westchnęłam, wstałam z ławeczki, podkradłam się wokół budynku i wyjrzałam na dziedziniec. Miałam fart, mój problem właśnie rozwiązywał się samodzielnie. Majster w garniturze wsiadał do nyski, za nim pchała się reszta klasy robotniczej, również elegancko przystrojona. Bez względu na to, czy tylko jechali na obiad, czy też opuszczali miejsce pracy aż do jutra, była to chwila dla mnie.

27
{"b":"88685","o":1}