Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Poczekałam, aż odjadą, i wróciłam do altanki. Zamknęli za sobą bardzo starannie zarówno drzwi budynku, jak i bramę ogrodzenia, wydedukowałam zatem, że żadnego ciecia nie ma, i zyskałam swobodę działania. Z uwagą przyjrzałam się ławeczce.

Posadzka altanki wyglądała na nienaruszoną. Zgodnie z instrukcjami Pawła domacałam się wajchy pod spodem, przekręciłam ją w dół, nawet lekko poszło, a miałam obawy, że w ogóle się nie ruszy, bo może zardzewiało albo w ogóle zdechło ze starości. Zeszłam niżej, do tej drugiej ławeczki. Ktoś jej chyba musiał czasem używać, bo pokrzywy wydały mi się nieco zdewastowane, a dzikie wino było odgarnięte. Jedna śruba, mocująca ją do betonowego podłoża, wylazła odrobinę do góry, śrubokręt przezornie wzięłam ze sobą, rozmiar miał na byka, ale taki właśnie, był tu potrzebny, przelotnie pomyślałam, że pomysł w ogóle niegłupi, śrubokręt zamiast klucza… Wykonałam pół obrotu, przycisnęłam, zgadzało się wszystko. Część muru obok ławeczki obróciła się ze zgrzytem i chrzęstem na trzpieniach, ukazując wąskie przejście. Poświeciłam latarką w głąb, zastanowiłam się, co i gdzie może mi się zawalić na głowę, po czym z determinacją, delikatnie i ostrożnie wcisnęłam się w otwór.

Schodki w dół były w porządku. Zeszłam, licząc je nie wiadomo po co, może na wszelki wypadek, dość strome były, jedenaście, prawie niskie piętro. Ujrzałam korytarzyk, przeszłam nim kilkanaście kroków, światło latarki nagle oparło się na czymś i usłyszałam cichy szelest. Zamarłam w miejscu.

Wedle informacji Pawła korytarzyk powinien był zejść jeszcze kawałek w dół, następnie rozszerzyć się w komnatkę, dalej trzema takimi komnatami doprowadzić do głównego budynku i zakończyć się apartamentem pod piwnicą. Wyjście do góry we dworze znajdowało się akurat tam, gdzie przed godziną widziałam skrzynki i deski. W apartamencie i komnatach wrzała nie tak dawno wysoce naganna praca, niegdyś stała drukarka, potem kserokopiarka albo też inne podobne urządzenia, leżał zmagazynowany papier, rożne farby, niewątpliwie także gotowa produkcja, od której oko miało prawo zbieleć. Obecnie powinny się tam znajdować co najmniej ślady tej nielegalnej działalności, możliwe, że także starannie poukrywane narzędzia pracy i jej efekt końcowy, możliwe, że coś więcej, co wskazywało na Pawła i co należało zniszczyć. Może nie tylko na Pawła, także na inne osoby, które mnie wcale nie obchodziły, może były tam rzeczy, które należało dostarczyć władzom…

Nie dowiedziałam się, co to było i nie dotarłam do żadnej komnatki. Przede mną był zawał, świeży chyba, bo ziemia jeszcze osypywała się z szelestem. Strop pękł, załamał się, popatrzyłam uważniej, wzmocniony był co parę metrów deskami, reszta stanowiła zwyczajną, długą dziurę w ziemi. Deski zgniły, coś załatwiło sprawę, pewnie woda, poleciało zabezpieczenie, a za nim reszta. Nastąpiło to pewnie przed chwilą, może jeszcze wcale nie przestało lecieć, może zarwie się dalej, nie daj Boże za moimi plecami…

Trochę mnie zadławiło. Ostrożniutko, delikatnie, starając się niczego nie dotykać i zgoła wstrzymując oddech, krok za krokiem wycofałam się tyłem. Bałam się nawet odwrócić. Poświeciłam do góry, w tej części korytarzyka zabezpieczenie jeszcze się trzymało, ubitą ziemię podpierały deski zbite na kształt krążyny, bo sklepienie było półokrągłe. Najmocniejsze forma, ale co z tego, widać było, że te deski zmurszały i tkwią na miejscu chyba siłą woli. Lada chwila powinny również polecieć, zejście w te podziemia od strony altanki najwyraźniej w świecie przestało istnieć.

Jadąc tutaj, wrzuciłam wprawdzie do skrzynki list, napisany w pośpiechu do mojej teściowej, z informacjami, dokąd się wybieram, ale gdyby to wszystko zarwało się na mnie, wątpliwe, czy pod zwałami gruntu doczekałabym pomocy jako tako żywa. Ulga, jakiej doznałam, kiedy w powolnym marszu tyłem wymacałam nogą pierwszy stopień, nie da się zgoła opisać. Ten fragment przejścia był już porządnie obmurowany, po schodach mogłam iść do góry przodem. Nie weszłam, wniosła mnie na skrzydłach siła nadprzyrodzona. Widoczne w zmierzchu pokrzywy, o które się od razu oparzyłam, wydały mi się najpiękniejszymi roślinami świata.

Zamknęłam wejście. Mechanizm działał. Pozostawienie otworem tej pułapki wydało mi się niewskazane pod każdym względem i z rozmaitych przyczyn. Usiadłam na ławeczce, otarłam pot z czoła, sprawdziłam, czy nie farbuję i zaczęłam odzyskiwać równowagę.

Zawalenie się korytarzyka od tej strony nie oznaczało wcale, że i tamta druga strona też jest niedostępna. Komnatki były podobno wykonane staranniej, przez piwnice zapewne wciąż jeszcze można się było do nich dostać. Jak dotąd, nie spełniłam zadania i powinnam kontynuować penetrację, Bóg raczy wiedzieć jak, skoro dom zamknęli. To znaczy, zamknęli drzwi wejściowe, ale były tu także inne drzwi, wiodły z jadalni na taras, oszklone, kiedyś nie miały krat, może nie mają ich nadal…

Zapaliłam drugiego papierosa, uspokoiłam się, wypchnęłam z siebie poczucie niebezpieczeństwa. Zaczęła mnie ogarniać coraz silniejsza irytacja. Cholery można dostać z tymi chłopami, jak nie jeden, to drugi, po jakiego diabła ja się pozwalam wpędzać w takie kretyństwa?

Rozważałam tę skomplikowaną kwestię przez parę minut, po czym podniosłam się i udałam na taras. Robiło się coraz ciemniej, ale po drugiej stronie budynku świeciła jakaś lampa. Oszklone drzwi były bardzo porządnie zamknięte, zawahałam się przed tłuczeniem szyby i pomyślałam o oknach. Obeszłam dom dookoła, znalazłam jedno otwarte. Małe i wąskie, należało do komórki przy kuchni. Przywlokłam kilka cegieł, parter był tu wysoki, na coś musiałam się wspiąć, jeśli chciałam uniknąć skakania, łapania się za parapet i zdzierania skóry z rąk i nóg. Wlazłam na cegły, zajrzałam, poświeciłam, ujrzałam w głębi drzwi do kuchni, na szczęście uchylone.

Byłam już w połowie drogi, kiedy usłyszałam warkot. Ktoś nadjeżdżał, obejrzałam się, zobaczyłam zbliżające się światła. Nie furgonetka, osobowy samochód. Przyśpieszyłam przełażenie dość gwałtownie, nic gorszego, niż dać się złapać w takiej idiotycznej pozycji, mogłabym ewentualnie wierzgać, ale to radość krótkotrwała. Przecisnęłam się przez wąskie okienko i wylądowałam na podłodze schowka, głową w dół. Zdążyłam w ostatniej chwili, światła omiotły ścianę budynku i samochód zatrzymał się przed bramą. Silnik zgasł, zapanowała cisza.

Zbierałam się z podłogi powoli, żeby nie robić hałasu, leżały tu jakieś rupiecie, musiałam je obmacywać, bo świecić chwilowo nie należało. Z samochodu ktoś wysiadł, trzasnęły drzwiczki, usłyszałam szczęknięcie skobla, skrzyp bramy, kilka ostrożnych kroków po rozsypanym gruzie i znów wszystko umilkło. Tamten ktoś się nie ruszał, zamarłam również, niepewna jego zamiarów i zaniepokojona, że może dostrzegł z daleka błysk mojej latarki i skrada się teraz, żeby mnie zaskoczyć. Kto to w ogóle jest? Osobowy samochód, tamci odjechali furgonetką… Ale miał klucz od bramy…

Dźwięk, który rozległ się nagle na dziedzińcu, zmroził mi krew w żyłach. Był jakiś dziwny, do niczego nie podobny, głośny, przenikliwy, chociaż chrypiący i zawierał w sobie wyłącznie literę e. Zabrzmiał, powtórzył się i połączył z ludzkim głosem.

– A pódziesz! – wrzasnął ktoś wściekłym szeptem. – Won, cholero!

Dziwny dźwięk znów się rozległ, chrypiał przeciągle raz za razem, zaryzykowałam, podniosłam się na nogi nieco żwawiej, bo tamto coś mnie zagłuszało, jednym okiem wyjrzałam przez okienko.

Jezus Mario, koza…!

Wielka, czarna koza z wyjątkowo agresywnymi, sterczącymi rogami atakowała jakiegoś faceta, mecząc przy tym przeraźliwie. Surrealizm, jak Boga kocham… Facet uskakiwał przed nią i opędzał się, ona zaś z dzikim uporem usiłowała wziąć go na te wielkie, prawic proste rogi. Co tu robiła, Bóg raczy wiedzieć, pewnie przyszła ze wsi, może została specjalnie znęcona, żeby stróżować zamiast psa. Którędy wlazła, ogrodzone przecież… Nie była uwiązana, miała pełną swobodę działania. Zręczność, jaką wykazywała, była wręcz niewiarygodna. Dziedziniec zawalony był wszelkim budulcem i rozmaitymi odpadkami, omijała je z gracją, niczego nawet nie trąciła kopytkiem i twardo pracowała nad facetem. Udało jej się zaczepić połę marynarki i rozdarła mu kieszeń. Facet chwycił jakiś drąg, próbował ją rąbnąć, ale nie było siły, istna baletnica, zgoła cyrkówka, unikała drąga, jakby miała w sobie radar.

– Poszła, ty świnio! – sapał z furią, wyraźnie podszytą rozpaczliwym popłochem. – Won, żebyś zdechła, ty kurwo głupia! Odpieprz się! Ja cię zarżnę własną ręką, czego ty chcesz ode mnie, paszoł won, zarazo wściekła!

W świetle lampy scena była doskonale widoczna, wyglądało to jak coś pośredniego pomiędzy walką byków a skocznym tańcem ludowym. Koza miała zdecydowaną przewagę, upór zaś wykazywała nie kozi, a wręcz ośli. Facet w skokach i pląsach starał się zbliżyć do drzwi budynku.

Udało mi się stłumić chichot, po czym z wielkim żalem oderwałam się od przedstawienia. Przedmiot niechęci kozy zamierzał wejść do domu, gdyby utkwił na parterze, uniemożliwiłby mi przejście do piwnicy. Może w ogóle tu nocował. Miałam ostatnią okazję, we dwoje z kozą robili dość hałasu, żebym się nie musiała przejmować. Mogłam sobie nawet poświecić, najwyraźniej bowiem nie widział nic dookoła, tylko te ostre, wojowniczo nastawione rogi.

Trochę po omacku, a trochę przyświecając sobie pod nogi, przemknęłam do klatki schodowej i ruszyłam w dół. Przedarłam się przez resztki waty szklanej i jakieś rury, przedostałam do pomieszczenia, w którym znajdowało się ukryte zejście do podziemi. Zatrzymałam się i posłuchałam, dźwięki dobiegały przez okienko pod stropem.

Wojna z kozą trwała, ale zbliżała się do drzwi. Wśród wściekłych okrzyków i gniewnego meczenia usłyszałam grzechot zamka, prawdopodobnie jedną ręką się opędzał, a drugą przekręcał klucz. Do tych drzwi też miał klucz, a zatem był tu prawnie i legalnie, w przeciwieństwie do mnie…

Wdarł się wreszcie do wnętrza i gruchnął za sobą drzwiami, odgradzając się od kozy. Usłyszałam go na schodach, schodził w dół, też do piwnicy, mamrocząc coś pod nosem i sapiąc. No, owszem, szczuplutki nie był, te pląsy musiały dać mu trochę do wiwatu, powinien chyba codziennie spotykać się z tą kozą, traktując to jako kurację odchudzającą.

28
{"b":"88685","o":1}