Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Chińska restauracja w Krakowie zaciekawiła mnie tak, że prawie straciłam wątek opowieści w odcinkach, snutej Januszowi prosto do ucha. Dwa razy wydał się zaskoczony, spojrzał na mnie dziwnie, skorzystałam zatem z pierwszej chwilowej przerwy, uznając, że najpierw dam folgę obsesji, a potem będę kontynuować.

Załatwiłam sprawę, poszłam i sprawdziłam.

– Co cię tak uszczęśliwiło? – spytał podejrzliwie, kiedy znów usiadłam obok. – To wszystko, o czym mi mówisz, brzmi raczej przygnębiająco, więc skąd ten blask?

Możliwe, że własną osobą mogłam oświetlić salę. Zwizytowany wychodek przerósł moje najśmielsze nadzieje. Rozpoznałabym, że nie znalazłam się w Danii albo na przykład w Kanadzie tylko po tym, że miejsce, gdzie futryna drzwiowa dochodzi do podłogi, nie zostało idealnie wyspoinowane. Zaprawę zgarnięto mało pieczołowicie, pozostały nierówności rzędu co najmniej dwóch milimetrów. Reszta zasługiwała na ogniste gratulacje.

– Ustrój się zmienił – odpowiedziałam na pytanie. I już nigdy w życiu nie dowiem się, dlaczego tak strasznie gnębił urządzenia sanitarne. Było coś o tym w dziełach Lenina?

– Niemożliwe, żebyś była pijana! Dwa kieliszki wina… Zaczęłaś na głodno?

– Owszem, ale nie w tym rzecz. Byłam w wychodku.

– A…! – powiedział po chwili, przypomniawszy sobie widocznie mojego.szmergla. – Rozumiem. Możesz mówić dalej?

Mogłam, oczywiście. Toaletowe szczęście wzmogło nawet moją bystrość umysłu i opowieść szła składniej, udało się przekazać mu ciąg dalszy z uwzględnieniem stopnia ważności wydarzeń. Po drodze zdążyłam nawet poczuć zwyczajną zazdrość, bo uśmiechnął się do osoby płci żeńskiej, a uśmiech miał zawsze urzekający. Uważam go już za swoją wyłączną własność i wypożyczaniu byłam stanowczo przeciwna.

Wyczerpałam w końcu temat i przeszłam na inny.

– Wychodki w byłym Związku Radzieckim to jest epopeja – oznajmiłam bez żadnego uprzedzenia. – Ja o tym mogę w nieskończoność, bo po sześciu tygodniach pobytu dostałam histerii. W ogrodzie zoologicznym, na przykład…

Trzeba trafu, że w tym momencie gwar rozmów przycichł i moje słowa rozległy się nad całym stołem. Umilkli wszyscy.

– Na litość boską… – wyszeptał Janusz, chyba nieco rozpaczliwie.

– Nie! – zawołał ktoś, siedzący o trzy osoby ode mnie. – Niech pani powie!

Nie trzeba mnie było zachęcać wcale.

– Ja rozumiem, że to jest temat delikatny, szczególnie przy jedzeniu – przyznałam łaskawie. – Ale spróbuję subtelnie. Proszę bardzo, w ogrodzie zoologicznym w Kijowie były takie kolejowe łapy i do tego drzwi jak w amerykańskiej knajpie z Dzikiego Zachodu, do pasa i fajtane. Ale moja ciotka była gdzieś, gdzie również sedes zastępowały kolejowe łapy, drzwi wcale, a na przeciwległej ścianie wielkie lustro. Mówiła potem, że się sobie nie spodobała. I zużyte papiery toaletowe, w których się brodziło po kolana. Raz, to na Krymie, miałam doskonały widok na wycieczkę dzieci, a wycieczka dzieci na mnie i to mnie chyba jakoś przygnębiło, żeby dorośli, to jeszcze, ale dzieci…? Nie mogłam skorzystać z urządzenia. W Jałcie natomiast takiego przybytku nie było wcale, to znaczy owszem, w ogrodzie koło teatru, tylko akurat był zabity deskami na krzyż. Wdarłam się do jakiegoś domu wczasowego dla zasłużonej młodzieży komsomolskiej i udawałam, że do nich należę, mieli łazienki z przyległościami. A te papiery toaletowe, zgadłam, skąd się biorą. Jest zakaz wrzucania ich do sedesu, chociaż nie ma po temu żadnych przeszkód, kanalizacja wytrzymuje i wcale nieprawda, że rury mają za małe przekroje, nic podobnego. Przyczyna jest inna. Mianowicie, nie sposób przetłumaczyć jednostce prymitywnej, że owszem, papier toaletowy wrzucić można, ale niewskazane są takie rzeczy, jak stare buty, obierki od kartofli, puszki po konserwach, podarte szmaty, kości z mięsa i tak dalej. Jednostka prymitywna nie potrafi sama ocenić i rozgraniczyć, co się nadaje do wrzucenia, a co nie, więc wydano generalny zakaz: nie wolno wrzucać niczego i cześć. W Bułgarii to samo. Sprawdziłam osobiście, przez dwa tygodnie wrzucałam papier toaletowy i nic się nie stało…

– Czy możemy wznieść toast? -spytał Janusz z silną determinacją.

Wyglądało na to, że moje opowiadanie jest bardziej atrakcyjne niż wszelkie toasty świata. Ręce uniosły kieliszki, ale oczy były wpatrzone we mnie. Niewykluczone, iż temat był rzadki na stypie.

Rozwinęłam go.

– I u nas to samo. Ćwoka głupia, nie potrafi czegoś załatwić, wydaje zakaz. Generalne założenie, że społeczeństwo składa się ze stada tępych baranów… Brudna woda, nie potrafią oczyścić, zakaz kąpieli. Baran wejdzie byle gdzie i utopi się natychmiast, to samo, zabronić. Ten sam trend, identyczny sposób działania. Niższa władza wykonawcza na tym samym poziomie co władza na wyżynach, w muzeum archeologicznym, zapomniałam w jakim mieście, ale to bez różnicy, do ruskich wracam, na samym wstępie wielka tablica z informacjami, co znaleziono, gdzie i kiedy. Światełka wskazują, wszedł chłopak, zapalił tę tablicę, zaczął patrzeć. Natychmiast nadleciała cieciowa, gruba i w białym fartuchu z pyskiem wskoczyła na niego, że w muzeum nie wolno niczego dotykać. Tablica służyła właśnie do zapalania, ale nie szkodzi. Poleciała po panią kustoszkę, podobnej postury, obie wsiadły na niego jak dwie harpie, chłopak zgłupiał z tego tak, że zgasił tablicę i uciekł. Nic bym nie mówiła, ale to przeszło do nas, a ja się nie zgadzam!

– Proponuję wypić za pomyślność wszystkich osób, do których wróciło mienie przodków – powiedział Janusz z szalonym naciskiem. – Pani Marto, panie Bartłomieju…

– Nie! – krzyknęła gwałtownie osoba, która była chyba panią Martą. – Żebyśmy się wreszcie odczepili od tych wpływów ze wschodu! Ja panią rozumiem! Za europejskie toalety!

Czarująca kobieta. Apel wzbudził żywy oddźwięk. Przestałam być ośrodkiem zainteresowania, wszyscy mieli jakieś doświadczenia, zaczęli się nimi dzielić. Janusz obdarzył mnie spojrzeniem dość skomplikowanym, uczucia zawierało liczne, od zgnębionej rozpaczy poczynając, a na radosnej czułości kończąc.

– Nie mam kogo wysłać do tego Wrocławia – powiedział z zakłopotaniem. – Słuchaj, to kwestia dwóch dni. Wytrzymacie tyle?

– W najgorszym razie te dwa dni przesiedzimy – odparłam beztrosko.

– Może się obejdzie. Joanna jest chwilowo niedostępna, na mieszkanie jej ciotki tak łatwo nie trafią. A ty po prostu jedź ze mną.

Zastanowiłam się. Rzeczywiście, co mi szkodziło, w Warszawie bez niego i tak nie mogłam nic zrobić…

– Dobrze, ale zadzwonię do niej, żeby się nie denerwowała.

– Zadzwonić możesz. Od mojej ciotki, nikt o niej nie wie. Wrócimy razem i spróbuję się włączyć w tę przedziwną imprezę…

Przysięgłabym, że moja teściowa była na bani, kiedy uspokajała mnie przez telefon. Co się tam działo, nie pojechała przecież na wesele! Stypa…? Dwa dni, może to i niedużo, zależy dla kogo i w jakich okolicznościach…

W pierwszej chwili postanowiłam te dwa dni przeczekać spokojnie, w drugiej zaczęło mnie korcić. O polonezie nikt nie wiedział, jeśli nie będę przekraczać przepisów, złapanie mnie musiałoby być wyjątkowym pechem. W porządku, wtedy się poddam.

Nazajutrz pojechałam do Wilanowa.

Człowiek powinien się uczyć na cudzych błędach, bo sam wszystkich popełnić nie zdoła. Nie zastosowałam się do tej złotej myśli, popełniłam błąd, przeze mnie samą potępiony zaledwie trzy dni temu. Ustawiłam samochód w pewnym oddaleniu i podeszłam na piechotę.

Znajdowałam się w odległości może dwudziestu metrów, kiedy z domku bagażowego wyszedł jakiś facet, niosący torbę Mikołaja. Potknęłam się, wsparłam na cudzym ogrodzeniu, na moment skamieniałam. Torbę rozpoznałam bez najmniejszych wątpliwości, facet wydał mi się obcy, wysoki, tak szczupły, że prawie chudy, na szyi miał zawieszony aparat fotograficzny, włosy średnio długie i nic więcej nie umiałabym o nim powiedzieć, bo twarzy wcale nie widziałam, tylko profil przez chwilę. Matko jedyna… Bardzo szybkim krokiem poszedł w stronę przeciwną tej, z której nadchodziłam i właśnie przestałam nadchodzić, uczepiona parkanu. Odblokowało mnie, ruszyłam za nim, po czym znalazłam się w tej samej sytuacji, co trzy dni temu goniące mnie bandziory. Wsiadł do małego fiata i odjechał.

Różne słowa wybiegły mi na usta, a wszystkie pretensje miałam do siebie. Ustawienie samochodu o sto metrów dalej było kretyństwem nie do nadrobienia! Torba Mikołaja przepadła mi definitywnie i bezpowrotnie.

Nie było tam na czym usiąść, ale obok mnie znajdowało się następne ogrodzenie, z drewnianych sztachetek. Oparłam się na nim łokciami, zapaliłam papierosa i zaczęłam myśleć.

Gliną ten chudy facet nie był z całą pewnością. Członek szajki…? Owszem, możliwe. I następna ewentualność, pamiętam, że Mikołaj miał swojego fotografa, chociaż wiszący człowiekowi na szyi aparat jeszcze o zawodzie nie świadczy, załóżmy jednak, że to był on. Posturą pasował, raz go widziałam dawno temu, wysoki i chudy. Mikołaj obdarzał go zaufaniem, z czego powinnam wnioskować, że na zaufanie nie zasługiwał, antytalent do oceny ludzi Mikołaj przejawiał rekordowy. Mogły, oczywiście, istnieć wyjątki, diabli wiedzą, czy ten akurat do nich nie należał, poza tym diabli wiedzą, czy istotnie był to fotograf Mikołaja. Jeśli nawet, po cholerę mu jego torba? Też był wtajemniczony w aferę i załatwia teraz polecenia zza grobu…?

Na wszelki wypadek spróbowałam przypomnieć sobie, co wiem o tym jego osobistym fotografie. Młody chłopak z wielkim talentem, Mikołaj uratował mu kiedyś życie, tak twierdził, mógł zełgać, nie było mnie przy tym. Potem z nim współpracował. Ten jeden raz widziałam go z daleka, od frontu, możliwe, że rozpoznałabym twarz. Ten tutaj to mógł być on i równie dobrze mógł być ktoś inny, w każdym razie nieszczęście, jak dla mnie, bez wątpienia nastąpiło.

Już od połowy myślenia wiedziałam, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko wizyta w zrujnowanej altance. Muszę dostać się do Pojednania, od którejś strony wedrzeć do podziemnego korytarza, sprawdzić, co tam jest i usunąć ewentualne ślady Pawła. Nawaliłam w kwestii torby przerażająco i powinnam to odpracować bez względu na całą resztę!

Torba z narkotykami chwilowo przestała mnie interesować. W dalszym ciągu nie miałam do niej dostępu, bo kluczy od posiadłości w Konstancinie moja teściowa mi nie oddała, nie będę się przecież włamywać do cudzego garażu i do własnego samochodu! Drugie kluczyki do samochodu miałam wprawdzie w domu, ale dom również był mi niedostępny, żywiłam niezachwianą pewność, że mój adres znają już wszyscy i ktoś tam na mnie czeka. Rany boskie, w bagno mnie ten Mikołaj wrąbał nieziemskie…!

25
{"b":"88685","o":1}