Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Co?!

– Willa z wieżyczką stoi obok…

– Z jaką wieżyczką? Kamienną?

– Kamienną. Bo co?

– Nie do wiary…

Znów mnie na moment ogłuszyło. Rany boskie, Dominik Alicji…! Ma to jakiś związek czy nie? Kto tam mieszka…?!

Moja synowa patrzyła pytająco i z niepokojem, wsparta o wieszak, bo od początku nie ruszyłyśmy się z przedpokoju. Nie zamierzałam sama delektować się tą nową komplikacją, czym prędzej powtórzyłam jej rozmowę w Birkerod. Westchnęła ciężko.

– Masz pojęcie, jak by się gliny ucieszyły? Z przyjemnością powiedziałabym im wszystko, ale słowem się nie odezwę, dopóki nie sprawdzę torby Mikołaja! Czekaj, nie stójmy tutaj, bo już mi się nogi ze zmartwienia uginają. Zrobię przyjęcie.

Siedząc w wygodnym fotelu jej ciotki i przyglądając się, jak ustawia na stoliczku piwo, orzeszki i żółty ser, rozmyślałam dalej. Pewnie, że się słowem nie odezwie, w torbie mogło być coś na Pawła, a wiadomo, czym był Paweł w jej życiu… Torbę miał bagażowy, Pszczółka zasługiwała na wiarę. Te dziewczyny są bystre i spostrzegawcze, życie wyrabia w nich cechy niezbędne dla przetrwania, tępe i głupie szybko giną. Ktoś jeszcze musiał o tym wiedzieć, policja albo przemytnicy. Policja już by tę torbę odzyskała, a nie mieli jej, byłam pewna, zatem przemytnicy. Może któryś z nich widział zabieranie, może dowiedzieli się inaczej, obojętne. Uczynili założenie, że posiadaczka ich mienia przyjdzie po własne i zaczaili się na nią. Dopadną zołzy i wydrą dobytek, przy okazji usuwając może niewygodnego świadka. Może zabiją także bagażowego… A może informacja od Murzynki zrobiła swoje i zostawią ich przy życiu, uwierzywszy w nieszkodliwą pomyłkę, diabli wiedzą… Ryzyko istnieje i w rezultacie tego bagażowego obie będziemy miały na sumieniu…

Zdenerwowałam się. Pomoc policji okazywała się niezbędna, ale bez torby Mikołaja nie zechcą z nami rozmawiać… To znaczy rozmawiać zechcą, nawet z dużym zapałem, ale na żadną współpracę nie pójdą, obie jesteśmy podejrzane, jedyny człowiek, który mógłby rozwikłać problem, to Janusz. Jedną z nas kocha…

– Dlaczego go nie ma? – spytała moja synowa z oburzeniem i buntowniczo. – Gdzie się podział?

– W Krakowie siedzi. Załatwia sprawy rodzinne, jest, wykonawcą testamentu jakiegoś wuja i nastąpił tam zjazd spadkobierców. Pogrzeb już był. Pojęcia nie mam, kiedy wróci.

– Telefon…

– Nie znam numeru. Nie przyszło mi do głowy, że będzie potrzebny. Nie pamiętam nazwiska ciotki ani adresu. Raz tam byłam i na oko trafię, ale nic poza tym.

Moja synowa ukroiła kawałek sera.

– No to ci powiem, że jest jeszcze gorzej – oznajmiła ponuro. -Ta baba naprzeciwko Mikołaja… Jeżeli pies wył pod jej drzwiami, to uważasz, że co?

O mało się nie udławiłam.

– O matko jedyna moja, więc to było to! Wylecieli jak do pożaru! Obcy pies wył u osoby nazwiskiem Kopczyk… Wymieniłyśmy między sobą informacje z ostatniej chwili i zrobiło się już zupełnie źle.

– Adela Kopczyk się nazywała – powiedziała z irytacją moja synowa. – Miałam być dla pani Adeli grzeczna i uprzejma, bić pokłony zapewne, jak patrzyła przez ten swój wizjer… Byłam tam, wszyscy mnie widzieli, najpierw załatwiłam Mikołaja, a potem kropnęłam tę babę. Myślisz, że zdołam się wyplątać? Chyba cudem…

– Bez Janusza cudu nie będzie – zawyrokowałam stanowczo. – Przykleją ci to z radością, bo im się mocno naraziłaś…

– Ale przecież nie specjalnie, do diabła! Przypadkiem!

Przez upiorny zbieg okoliczności!

– Nie ma znaczenia. Muszę dopaść Janusza, sam z siebie tak zaraz nie wróci, nie będzie się śpieszył, bo myśli, że jestem w Danii. Miałam być w Danii. Jadę do Krakowa!

– Dzisiaj?

– Zaraz. Pociągiem. Zdaje się, że jest jakiś ekspresowy, dzwoń do informacji! Wrócę jutro, może razem z nim. Siedź przez ten czas na tyłku i nie ruszaj się z domu, bo cię złapią i zamkną…

– O torbie Mikołaja i tak im nie powiem. Odmówię zeznań.

– Jeszcze gorzej. Czekaj, co by tu zrobić z twoim samochodem? Jeżeli ten pech ciągle trwa, ktoś go do jutra rąbnie, razem z tą torbą przemytniczą. Chyba że torbę zabiorę do domu, a na samochodzie położysz krzyżyk.

Moja synowa, która zdążyła już wyszarpnąć książkę telefoniczną spod stosu czasopism, zawahała się.

– Istnieje pusty garaż w Konstancinie – rzekła trochę niepewnie. – Ale nie wiem, czy zdążysz. Mam klucz do niego, moi znajomi jedni budują tam sobie dom, już prawie skończony, chwilowo wyjechali i ja mam klucze, bo przyjmowałam kraty okienne. Albo może ja pojadę…

– Nie, ty nie. Jaki tam jest numer do tej informacji…?

Okazało się, że pociąg mam za dwie godziny. Nie marnowałam czasu, ostatni odcinek drogi przejechałam w asyście taksówki, wziętej z postoju w Konstancinie, kierowca znał miejscowość, adresu po drodze nie zapomniałam, trafiliśmy bez trudu. Klucze pasowały, a zatem było to właściwe miejsce. Odstawiłam golfa do garażu w niewykończonej willi, na pociąg zdążyłam bezproblemowo i, zadowolona z doskonałej organizacji przedsięwzięcia, zapomniałam tylko o jednym drobiazgu. Mianowicie torba z narkotykami została w samochodzie, wciąż pod tym przednim fotelem…’.

Do krakowskiej ciotki trafiłam po bardzo krótkich poszukiwaniach, pomyliłam się zaledwie dwa razy, Janusza u niej nie zastałam. Przeprosiłam, złożyłam kondolencje, okazało się, że spóźnione, po czym dowiedziałam się, że odbywa się właśnie uczta spadkobierców w chińskiej restauracji, koło pałacu pod Baranami.

– To nie był nasz majątek, proszę pani – mówiła wiekowa dama z zabandażowaną nogą, podpierająca się dwiema laskami. – Bronek go przechowywał dla tej młodzieży lata całe, zaufanie do niego mieli wszyscy, w testamencie napisał, co się komu należy i teraz już oni to sobie odbiorą…

W trakcie rozmowy zorientowałam się, że młodzież dawno przekroczyła czterdziestkę, część należała do dalszej rodziny, a cały rozdział mienia spadł na Janusza. Już się z tym jakoś uporał, ale trzeba ich było podjąć, a ona nie czuła się na siłach, więc Januszek, dobry chłopiec, powiedział, że chińska restauracja załatwi sprawę, poza tym ta właścicielka też w jakimś stopniu partycypuje, malutko, ale jednak. Ciocia w przyjęciu nie uczestniczy, bo stłukła sobie kolano, ani chodzić nie może, ani siedzieć długo ze zgiętą nogą, a w ogóle na co jej to, jest na diecie i żadnych bambusowych robaków jadła nie będzie. Prosto z restauracji Januszek jedzie do Wrocławia, bo tam jest taka starsza krewna, nie mogła przyjechać, wiek już nie ten, a też jej się należy…

Ciemno mi się w oczach zrobiło na myśl, że będę go ganiać po całym kraju, a wiedziałam, że na kontakt w odwrotną stronę, od niego ku mnie, nie ma szans. Ciągle myśli, że jestem w Danii. Przestałam słuchać, przeprosiłam ponownie i zlokalizowałam nieco ściślej chińską restaurację.

Znalazłam ją, wbrew obawom, dość łatwo. Okazała się prześliczna. Poprosiłam o rozmowę z właścicielką, przyszła bardzo sympatyczna dziewczyna, wyjaśniłam jej, o co chodzi. Potraktowała mnie jak najukochańszego, osobistego gościa, oznajmiła, że to coś, co się tu odbywa, to właściwie jest stypa, nieco może spóźniona, ale nie szkodzi. Informuje, żebym się mogła dostosować do nastroju. Doprowadziła mnie do zgromadzonego w kącie towarzystwa, lokując obok Janusza tak dyskretnie, że prawie nikt nie zwrócił uwagi.

– Na miłosierdzie pańskie… -powiedział mój prywatny mężczyzna niemal ze zgrozą.

Sam jego widok w mgnieniu oka przywrócił mi zachwianą uprzednio równowagę. Z ulgą poczułam, że mogę mu zwalić na głowę te wszystkie idiotyczne okropności i pozbyć się ogłupiającego ciężaru, zarazem jednak przyszło mi na myśl, że może zbyt wiele od niego wymagam. Wykonawstwo testamentu w naszych warunkach może mieć wagę nieco większą niż puch łabędzi na przykład, afera zaś, którą zamierzam go uszczęśliwić, niewątpliwie przerasta piramidy. Wytrzyma…?

Usiadłam obok i czym prędzej przeistoczyłam się w gościa, aczkolwiek po nieboszczyku z pewnością nie dziedziczyłam.

– Bardzo słusznie – pochwaliłam uwagę z pełnym przekonaniem. – Jest przerażająca draka i musisz natychmiast wracać.

– Ja tu jestem gospodarzem… Rany boskie, mam bilet do Wrocławia! Na dziś wieczór… Co się stało?

– Wiem, ciocia mi mówiła. Ale nie mogę zwlekać, bo każda chwila droga. Więc załatwimy delikatnie. Będę ci to opowiadała po kawałku, a ty zechciej może nieco wytężyć pamięć. Tych innych, którzy do ciebie gadają, możesz tylko udawać, że słuchasz. Ze spadkiem podobno już załatwiłeś, reszta mało ważna.

– Ale muszę przyznać, że bez względu na okoliczności, twój widok napełnia mnie szczęściem – oznajmił z galanterią, ogromnie podnosząc mnie na duchu. – Cokolwiek by to było, zacznij od początku.

Zaczęłam od początku i trochę to potrwało, bo przerywano nam ustawicznie. Jedną z przerw wykorzystałam na swoje prywatne maniactwo. Urok restauracji kazał mi zaciekawić się zapleczem, ściśle biorąc, urządzeniami sanitarnymi, a jeszcze ściślej, toaletą. Od lat stwierdziłam, iż miniony ustrój objawiał się głównie w sanitariatach i można mi było zawiązać oczy, zawieźć dokądkolwiek, ustawić w damskim przybytku i po przejrzeniu bez wahania stwierdziłabym, gdzie się znajduję, w kraju kapitalistycznym czy też wręcz przeciwnie.

Zjawisko zdumiewało mnie i było niepojęte przez całe lata. Można w końcu przyjąć, że kraje z nami graniczące i posługujące się tą samą grupą językową wywodzą się z plemion słowiańskich i mają podobny charakter, nikt jednakże we mnie nie wmówi, że graniczy z nami na przykład Algieria albo Kuba. Słowianie też tam nie są przesadnie rozplenieni. A jednak, pohiltonowskie hotele w Hawanie, klimatyzacja, szał, wanny wpuszczane w podłogę, a w jadalni na dole wychodek jak w barze Frykas w Super-Samie. Algieria pod tym względem ogromnie podobna do Jałty, co, na litość boską, ma oznaczać taki objaw? Zaintrygowana do szaleństwa, uznałam w końcu, iż będzie to pierwsza jaskółka przemian i od pierwszej chwili przewrotu ustrojowego maniacko zaczęłam sprawdzać, co i gdzie ulega zmianie w tej jednej akurat dziedzinie. Na wszelki wypadek i trochę niespokojnie przejrzałam dzieła medyczne i doznałam dużej ulgi stwierdzając, iż nigdzie nie jest napisane, jakoby uporczywe błąkanie się po wychodkach było przejawem wariactwa.

24
{"b":"88685","o":1}