Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tadzio miał rację, to jednak nie ona – mruknął podporucznik Werbel, kiedy lekarz stwierdził, iż zasadnicza zmiana w tym lokalu nastąpiła cztery dni temu. -Jej tu wtedy nie było.

– Co nie wyklucza, że to jedna szajka – zauważył sucho kapitan i przystąpił do pracy.

Podporucznik Jarzębski policzył na palcach.

– Wychodzi mi, że ktoś ją załatwił dzień przedtem, jak ten fiat utkwił w kraksie na szosie do Konstancina. Za Kowalskim i Głoskiem nikt jeszcze nie chodził. Popytać trzeba, może znów jakieś dzieci widziały…

– Zgadzam się, że oba zabójstwa są rezultatem tej twojej pierwszej afery – przyznał kapitan, nie kryjąc złego humoru. – Dopiero teraz widzę, że ten Torowski musiał bardzo dużo wiedzieć. Od razu ci powiem i nie ustąpię, jeżeli w dwa dni nie znajdziemy młodszej Chmielewskiej, zamykam starszą. I będę ją trzymał, aż tamta się znajdzie.

Podporucznikowi Jarzębskiemu dusza mówiła, że żadna Chmielewska w jego aferze nie siedzi, ale zeznania dusz nie są w policji brane pod uwagę. Zakłopotał się nieco, ocenił sytuację i pomyślał, że zapudlenie Chmielewskiej właściwie mu nie zaszkodzi, przeciwnie, szajka może się rozzuchwalić, widząc błędny trop. Osobista znajomość była tu nawet korzystna, łatwiej przyjdzie jakoś jej przetłumaczyć…

Praca śledcza zawrzała od pierwszej chwili i zanim skończył myśleć, wśród przeglądanych rzeczy znaleziono jeden zeszyt, który okazał się zgoła bezcenny. Trafił na to cudo podporucznik Werbel.

– Chłopaki, mam skarb! – oznajmił z triumfem, podnosząc się znad dolnej szuflady komody. – Proszę! I nie pod prześcieradłami trzymała, tylko tutaj, gdzie gwoździe i młotki. W życiu nie widziałem równie użytecznej statystyki!

Jarzębski i Frelkowicz rzucili się na niego i wszyscy trzej pochylili się nad grubym brulionem w kratkę. Ostatnie jego kartki istniały w podwójnych egzemplarzach, podłożono kalkę i każdy zapisek posiadał kopię. Kartki wcześniejsze były wyłącznie kopiami, oryginały zostały wyrwane i pozostały po nich wyraźnie widoczne strzępki. Treść zapisków przedstawiała się raczej monotonnie, ale dla czytających stanowiła lekturą sensacyjną i zachwycającą. Daty, godziny i określenia istot niewątpliwie ludzkich urzekły ich urokiem zgoła niebiańskim.

– Drugiego maja, 1990, szesnasta siedemnaście, fotograf, kreska, siedemnasta trzy – czytał kapitan w upojeniu. – Rozumiem, że o szesnastej siedemnaście wszedł, a o siedemnastej trzy wyszedł. Trzeciego maja, trzynasta dziewięć, mały kudłaty. Jedenastego, osiemnasta dwadzieścia trzy, duża czarna. Czternastego, osiemnasta dwadzieścia dwie, fotograf, kreska, osiemnasta trzydzieści siedem. Dlaczego przy tamtych nie ma kresek? Nie wchodzili…? Piątego czerwca, dwudziesta pięć, mały gładki, kreska, dwudziesta druga siedem. Tadziu, posiedzisz nad tym, chcę mieć oddzielnie tych z kreskami i tych bez. Popatrzmy na ostatnie dni… Jest!

Osiemnastego października 1991, piętnasta dwadzieścia sześć, żona w cudzysłowie, kreska, piętnasta trzydzieści osiem, krótko siedziała, jeżeli to czas trwania wizyty… Popatrz…!

– Ta notatka uniewinnia ją ostatecznie – stwierdził z lekkim rozgoryczeniem podporucznik Jarzębski.

– A czy ja się upierałem, że to ona…? Cholerna baba, nie dała nam tego od razu! Piętnasta czterdzieści dwie, cztery minuty różnicy, wielki brodaty zasłonił wizjer… Piętnasta czterdzieści dziewięć, ten sam, zasłonięte… Ciekawe, dlaczego nie wyjrzała?

– Bo ten makaron jej kipiał – przypomniał podporucznik

Werbel.

– Cholera. Trzeba było kogoś zostawić w środku… Dziewiętnastego, czternasta dwanaście, fotograf. Był tu nazajutrz, może pukał…

– Że też zabójca tego nie zabrał? – zdziwił się Jarzębski. – Nie szukał? Nie wiedział, że ona ma coś takiego?

– Oryginały powinny być u Torowskiego – powiedział stanowczo kapitan. – Z wyjątkiem, rzecz jasna, ostatnich.

– A powinny – przyświadczył Jarzębski. – Ten jego śmietnik jeszcze nie jest sprawdzony do końca. Chyba że niszczył.

– Wnioskując z ilości makulatury, niczego nie niszczył.

Kto to jest ten fotograf?

– Przychodził taki, obwieszony aparatami fotograficznymi – zacytował Jarzębski zeznania świadka-nieboszczki. -Uczepiliśmy się Chmielewskich jak rzep psiego ogona i nic więcej nie wiemy.

– Bez przesady, dużo wiemy. W tym jego notesie nie ma adresów?

– Są – przyznał z goryczą podporucznik Jarzębski. – Skrótowe i zaszyfrowane. Prawie niczego jeszcze nie rozgryzłem, ale Jak Boga kocham, dosyć tego! Siadam do roboty i nie obchodzi mnie reszta świata!

– Pomogę ci – zaofiarował się podporucznik Werbel i spojrzał pytająco na kapitana, który tu rządził i teraz kiwnął głową. – Parę rzeczy już wiem i do niektórych nawet dzwoniłem, jak cię nie było. Jedni tacy mają działkę pracowniczą, poznali go w tartaku, robił im daszek nad altanka a oni mu obiecali cesarską koronę. Nie na głowę, już wiem że to jest taki kwiat. Miał do nich dzwonić, bo sam nie posiada telefonu.

– Przecież posiada? – zdziwił się Jarzębski.

– Ale im powiedział, że nie posiada. Więcej nie wiedzą i cześć.

– No dobra, a inni?

– Facetka w kwiaciarni. Piękna kobieta, pieje na jego temat, ile to dla niej załatwił i jak jej pomógł. W ogień skoczy w razie potrzeby.

– Znaczy, wił sobie u niej ciepłe gniazdko?

– Chyba. Więcej nie wie. Jeszcze jeden, pan sędzia, nie zna człowieka, raz w życiu z nim rozmawiał, on chyba o cos pytał, ale sędzia nie wie o co, bo starannie kręcił. O jakieś minione sprawy, bardzo mętnie i tylko czas mu zajął. Sędzia go nie kocha. Pytań nie pamięta, bo wydały mu się głupie i wyrzucił je z umysłu, a w ogóle przypomniał go sobie z autentycznym trudem.

– Kochani chłopcy – wtrącił się kapitan głosem suchym jak pieprz. – Zwracam wam uwagę, że obecnie została zabita niejaka Adela Kopczyk, a nie Mikołaj Torowski. Adela prowadzi do Mikołaja, więc chwilowo zmieńcie temat. Na osobistą lekturę macie jedną dobę, a potem oddacie notesik denata szyfrantom. Do roboty, ale już! I szukać, do cholery fotografa, bo zdaje się, że jest to jedyny facet, który odwiedzał go często, siedział długo i może dużo wiedzieć!

Spojrzawszy na mnie, moja synowa uczyniła ruch, jakby chciała zatrzasnąć mi drzwi przed nosem i dopiero wtedy uświadomiłam sobie dokładnie własny wygląd zewnętrzny. Z zainteresowaniem obejrzałam się w lustrze. Czupiradło płci niewiadomej w za dużych spodniach i czapeczce wełnianej typu nogawka od ciepłych majtek. Widok mnie zachwycił.

– Jeżeli ty nie poznałaś mnie z bliska, tym bardziej nikt nie poznał mnie z daleka – stwierdziłam z głęboką satysfakcją. – Rozumiesz chyba, że musiałam coś zrobić dla zmylenia przeciwnika.

– I naprawdę nie wiedziałaś, co ci z tego wyszło?

– Nie. Przebierałam się na klatce schodowej na Partyzantów, tam są wyjścia na dwie strony. Czekaj, niech to zdejmę, bo mi niewygodnie…

Pozbyłam się spodni mojego syna i nogawki od majtek, zmieniłam obuwie i przyjrzałam się jej. Wyglądała mniej więcej normalnie, nie robiła wrażenia zbrodniarki, chociaż była wyraźnie zdenerwowana, dość ponura i wściekła.

– Kto, do wielkiej zarazy, trzasnął tego cholernego Mikołaja? – wysyczała, nie czekając, aż uporządkuję garderobę.

– A co? – zaciekawiłam się. – Nie ty?

– Oszalałaś! Za nic w świecie! Potrzebny mi był żywy! Jeszcze mi trudno uwierzyć, że ktoś go rąbnął i mam cień nadziei na pomyłkę. Jesteś pewna, że nie żyje?

Przypomniałam sobie autentyczną rozpacz podporucznika Jarzębskiego. Gdyby istniała szansa na porozumienie się z Mikołajem, nie pchałby się do Danii.

– Zwłok nie oglądałam, ale wątpliwości nie żywię. Jego torba ciągle znajduje się w twoim samochodzie, wepchnięta pod fotele. Gliny mnie właśnie złapały, myśląc, że to ty, ale nie zabrali jej. Chyba nie przeszukiwali pudła…

– To wcale nie jest jego torba – przerwała moja synowa posępnie. – Czekaj, niech ci powiem, co było, bo przecież nic nie wiesz. Nastąpiło kretyństwo, jakiego świat nie widział!

Relacji o wydarzeniach wysłuchałam ze zgrozą. Słusznie spodobała mi się ta dziewczyna od pierwszego wejrzenia, pobiła wszystkie moje rekordy!

– Po cóż, na litość boską, łapałaś tę ich torbę na dworcu?! – wykrzyknęłam rozpaczliwie. – Ten jeden idiotyzm potwornie komplikuje sytuację! Co ci do głowy strzeliło?!

– Nic mi nie strzeliło, to przez tę płachtę Mikołaja. Nie zdążyłam się zastanowić. Faceci z jego płachtą pchają się do jego torby… Na rozum biorąc, sensu w tym nie było żadnego, ale ja wiedziałam tylko, że coś nie gra, a torby nie dam! Bo niby skąd się tam wzięli i dlaczego mieli jego płachtę?

– To mnie właśnie zdumiewa, że jego własność podetknęli ci pod nos…

– Mogło im nie przyjść do głowy, że ją rozpoznam. Brezent jak brezent. Ale tylko przez to nabrałam podejrzeń… Nabrałam! Też słowo… Eksplodowały we mnie.

Pomyślałam, że na jej miejscu też miałabym podobne skojarzenia i też zabrakłoby mi czasu, żeby je rozważyć. Milczałam przez chwilę.

– Potworne – rzekłam wreszcie. – Mają twoją torebkę. Rozumiem, po co zostawiłaś ją u Mikołaja, żeby nie nosić po schodach, ale dlaczego miałaś w niej kamienie?

– Kamienie? – zdziwiła się. – A, to jeszcze z Kanady. Widocznie zapomniałam wyjąć. Co tam więcej było?

– Z przedmiotów nietypowych dwie puszki piwa i reflektorek. I żwir.

– Żwir do kaktusów, specjalnie zbierałam. Piwo kupiłam po drodze, a do reflektorka zamierzałam kupić baterie. To dlatego ona była taka ciężka…

– Nie rozpraszaj mnie – zażądałam, bo już zaczęłam przemyśliwać sprawę. – Nareszcie zaczynam to wszystko rozumieć, chociaż wyjścia jeszcze nie widzę. Potrzebny jest Janusz.

– Też tak uważam. Nawet dzwoniłam, ale go nie było.

– I nadal nie ma. Widzieli cię?

– Kto?

– Ci faceci w Wilanowie. I tak na oko, kto to był? Przemytnicy czy gliny?

– Na dwoje babka wróżyła. Z tyłu widzieli mnie dokładnie, a od frontu jeden chyba spojrzał. Bo co?

– Bo lepiej, żeby cię nie znali z twarzy. Może teraz ja tam powinnam pojechać? Gdzie to jest, dokładnie?

– Łatwo trafić, taka willa z wieżyczką stoi obok i rzuca się w oczy…

23
{"b":"88685","o":1}