Z wnętrza dobiegły mnie dziwaczne odgłosy, stukot, szuranie, zbliżały się, ktoś otworzył bez głupich pytań. Z ulgą zgoła bez granic ujrzałam faceta z nogą w gipsie, na Szwedkach. Poznałam go, to był on, ten mój anielski bagażowy!
– Dzień dobry panu – powiedziałam żywo. – Nie wiem, czy pan mnie poznaje i nawet wątpię, bo jestem inaczej ubrana, ale to ja zostawiłam u pana zieloną, foliową torbę i nie odebrałam jej. Zrobił mi pan grzeczność, przedtem pytałam pana o boksy bagażowe, a potem, zdaje się, zrobiłam zamieszanie. Uszkodziłam przypadkiem jakiegoś faceta, przypomina pan sobie…?
Stał i patrzył na mnie z twarzą i oczami bez wyrazu. W pośpiechu zastanawiałam się, czym i w jaki sposób mogłabym mu siebie przypomnieć i nagle dotarło do mnie, że na głowie mam rudą perukę, na twarzy kamuflaż w postaci makijażu, a na reszcie figury kraciasty kostium. Fufajka, rzeczywiście, należało w pełni upodobnić się do siebie, a nie występować w całkowicie odmiennej postaci!
Wciąż w milczeniu, z wyraźnym powątpiewaniem, usunął się nagle i zrobił mi miejsce, żebym mogła wejść do środka. Pomyślałam, że to na nic, nie przekonam go, muszę zdjąć te warstwy maskujące, w samochodzie mogę dokonać metamorfozy, mam lusterko i kosmetyki. Zamiast wejść do wnętrza, cofnęłam się.
– Rozumiem, pan mnie nie poznaje. Zaraz wrócę… Gwałtowny szurgot, który rozległ się gdzieś za nim, nic mi w pierwszej chwili nie powiedział, dopiero w połowie drogi do samochodu zrozumiałam, co się dzieje. Obejrzałam się, z domku wyskakiwał jakiś obcy facet. Przytomność umysłu wróciła mi w mgnieniu oka, zrobiłam światowy rekord sprintu, wystartowałam polonezem, kiedy przeciwnik miał do mnie jeszcze dobre pięć metrów. Za nim leciał drugi. Nawet jeśli gdzieś tam, w ukryciu, postawili samochód, ku mnie ruszyli piechotą, zanim do niego wrócą…
Do mieszkania ciotki dotarłam bez przeszkód, za to silnie zdenerwowana. Byłabym zostawiła samochód pod knajpą na Wilanowie i udała się dalej taksówką, ale zreflektowałam się. Za dużo strat ponoszę, torby Mikołaja nie mam, torebka, którą u niego zostawiłam, chyba mi przepadła, torby tej narkotycznej szajki też nie odzyskałam, golf jest mi niedostępny, jeśli teraz stracę i poloneza, którego może ukradną, w końcu zejdę do zera. Mikołaj prawdopodobnie siedzi, moja teściowa możliwe, że też, co ja mam zrobić, nieszczęsna…?!
Zadzwoniłam do majora Borowickiego, amanta teściowej, nie było go w domu. Zadzwoniłam do Zosi, o niczym nie wiedziała. Zadzwoniłam do Europejskiego i trafiłam na Ankę.
– Nie wiesz przypadkiem, co się dzieje z naszą teściową? – spytałam ostrożnie.
– Nic chyba – odparła. – Szuka ciebie, pytała, czy nie dzwoniłaś. Kazała ci powiedzieć, że Mikołaj nie żyje.
Rąbnęła mnie jak toporem.
– Co…?!
– Mikołaj nie żyje. Postarałam się złapać oddech.
– Bo co? – spytałam ostro.
– Podobno zamordowany…
W obliczu tej informacji trzęsienie ziemi byłoby rozrywką. Jezus Mario, torba…! Torebkę mi diabli wzięli, stara, bo stara, ale miałam tam mnóstwo rzeczy…! Zamordowany, niczego się od niego nie dowiem, szlag jasny żeby to trafił i wszystkie pioruny…!
Śmiertelna pretensja do Mikołaja, że pozwolił się zamordować, zanim zdążył mi cokolwiek wyjaśnić, na kilka chwil wypchnęła wszelkie inne uczucia.
– Co za świństwo! – wyrwało mi się z ciężką urazą i zdołałam się opamiętać. -Jak to, czekaj… Kiedy?! Dlaczego?! Jak to się stało?!
– I ty jesteś podejrzana. Poczekaj chwilę – powiedziała pośpiesznie Anka i przeszła na język angielski, zwracając się do kogoś w hotelu. Słyszałam, jak tłumaczyła mu, że dolary ostatnio zdrożały.
Przeczekałam to. Przez ten czas usiłowałam odzyskać bodaj odrobinę równowagi. Co za draństwo podłe ten Mikołaj mi zrobił, to ludzkie pojęcie przechodzi! I jak mógł w ogóle do tego dopuścić, ostrożny do obłędu, spodziewał się przecież czegoś, pod tramwaj podłożyć i o kant tyłka potłuc te jego zabezpieczenia! Powiem mu, co o ty myślę, chała, nic mu nie powiem, chyba że na tamtym świecie. Co za szczęście, że już dawno wybiłam go sobie z głowy! Jestem podejrzana, ciekawe dlaczego, a, prawda, baba z przeciwka musiała mnie widzieć…
Anka wróciła do telefonu.
– Ona mówi, że musi się z tobą zobaczyć – powiedziała szybko. – Szuka cię w strasznych nerwach, mówi, że zniknęłaś. Masz się ustabilizować i czekać na nią albo co. A policja ma twoją torebkę. Cześć, zobaczymy się przy okazji.
Odłożyła słuchawkę, zanim zdążyłam się odezwać. Zastanowiłam się, w porządku, zostawiłam wiadomość w dziurce od klucza, może nikt jej nie ukradnie. Mogę czekać. Poza tym przyszło mi do głowy, że zyskałam dużą ilość materiału do przemyśleń. Jak to dobrze, że mieszkanie ciotki zaopatrzone jest w trwałe produkty spożywcze, krewetkami i ślimaczkami z puszki mogę się żywić z przyjemnością. Piwa tylko brakuje, ale to załatwię bez problemu…
Wiadomość od psa dotarła do kapitana Frelkowicza akurat w chwili, kiedy przesłuchiwał babę, nie budzącą w nim najmniejszej sympatii. Babą byłam ja. Złapali mnie w golfie mojej synowej i doznali chyba głębokiego rozczarowania, bo mieli prawie pewność, że łapią właśnie ją. Niepotrzebnie go używałam, należało posługiwać się taksówkami.
Pierwsze dziesięć minut przebiegło mniej więcej normalnie. Wyjaśniłam, że samochód pożyczyłam od niej jeszcze przed tym wszystkim, a potem jakoś nie miałam kiedy oddać, w co nie uwierzyli za grosz, następnie zaś dowiedziałam się, że moja synowa uciekła im w Rzepinie. Zdumiało mnie to śmiertelnie.
– Gdzie…?!
– W Rzepinie.
– A cóż, na litość boską, ona robiła w Rzepinie?!
– Prawdopodobnie wracała do Polski pociągiem…
– Przecież miała bilet na samolot! -wyrwało mi się niepotrzebnie.
– No właśnie. Miała. A wracała pociągiem. Prawdopodobnie wysiadła z niego, bo w Rzepinie już była samochodem, dużym fiatem. Miała czarną perukę. Oblała benzyną tamtejszego wywiadowcę i uciekła. Nie upieramy się, że to ona zabiła Mikołaja Torowskiego, ale sama ściąga na siebie wszystkie podejrzenia. Jeżeli nie popełniła zabójstwa, po co robi takie rzeczy?
– Sama chciałabym to wiedzieć – odparłam najszczerzej w świecie i zaniepokoiłam się porządniej. O co tu w ogóle chodziło? Była u tego Mikołaja, to pewne, pokazali mi jej odciski palców, twierdzili, że wyniosła torbę, zgadzało się. Poczułam się skołowana doszczętnie i nawet nie zamierzałam tego ukrywać.
Kwestia ukrywania czegokolwiek albo nie straciła jednakże nagle znaczenie, bo zadzwonił telefon. Po tym telefonie kapitan pamiętał o mojej obecności jeszcze tylko przez jedno zdanie.
– Nie – powiedział głosem jakby nieco znękanym. – Najmocniej przepraszam, wprowadziłem panią w błąd. W tym Rzepinie to nie była pani synowa.
– Tylko kto? – spytałam, zaskoczona, ale zlekceważył mnie i odpowiedzi udzielił swoim współpracownikom.
– Wcale nie peruka. Miała prawdziwe włosy…
– To po cholerę sikała na chłopaka benzyną?! -wrzasnął z irytacją podporucznik Werbel.
– Nie sikała – zaprzeczył kapitan, wciąż usiłując okazać opanowanie doskonałe. – To znaczy tak, ale nie specjalnie. Mówi, że to był przypadek. Bardzo przeprasza.
– To pewne?
– Gwarantowane. Sprawdzili dokładnie.
– Jasne pioruny, tyle godzin zmarnowane na obcą kretynkę! – zdenerwował się podporucznik Jarzębski. – Może ona w ogóle nie wysiadła w Rzepinie?!
– Gdzieś wysiadła, bo w Warszawie na dworcu jej nie było…
– Już w Poznaniu nie było -skorygował gniewnie podporucznik Werbel. – A wjechała, to pewne! Od razu dali cynk!
Możliwe, że w tym momencie pamiętali jeszcze, że tu siedzę, ale w chwilę później obecność osoby postronnej wyleciała im z głowy doszczętnie. Telefon zadzwonił ponownie. Wpływ informacji uwidocznił się na twarzy kapitana, zzieleniał, zacisnął usta, zamknął oczy, otworzył je i skończył z opanowaniem.
– Kto, do cholery, pilnował tej Kopczyk?! – wrzasnął strasznie.- Pies wyje…!
– Przecież ona nie ma psa…
– Obcy pies! Tam się coś stało!
– O, psiakrew…
Poderwało wszystkich trzech. Siedziałam jak mysz pod miotłą. Zrozumiałam, że na osobę nazwiskiem Kopczyk czyhali z rozczapierzonymi pazurami, spragnieni jej zeznań, tymczasem u owej Kopczyk wyje obcy pies, a zatem nie jest dobrze. Wypadli z pokoju. Delikatnie wyszłam za nimi, bo nie miałam zamiaru spędzić w komendzie reszty życia. Pomyślałam, że chyba obłęd Mikołaja musiał być mocno zaraźliwy, przeszedł nie tylko na moją synową, ale nawet na tych dochodzeniowców…
Wsiadłam do samochodu i przypomniałam sobie o torbie. Pomacałam pod fotelem, była na miejscu. Uspokoiłam się i odjechałam w głębokiej zadumie. Pies wył u Kopczyk. Co to może być, ta jakaś Kopczyk? Baba z pewnością, mówili o niej w rodzaju żeńskim. Najnowsza podrywka Mikołaja? Wnioskując z emocji, chyba została zamordowana… I gdzie, na litość boską, jest moja synowa…?!!! Kiedy w dziurce od klucza znalazłam karteczkę, nie podpisaną, ale za to z komunikatem o mieszkaniu ciotki, wyraźnie poczułam, jak spływa na mnie wonny balsam. Nareszcie! Dopiero teraz zrozumiałam, w jakim stopniu niepokoiłam się o nią i jak straszliwie dokopywał mi brak pojęcia o wydarzeniach. Dowiem się w końcu, o co tu właściwie chodzi, jadę natychmiast…!
Po czym gwałtownie zaczęłam myśleć. Nie zostawili mnie przecież luzem, śledzą bez wątpienia, jest pewne granitowo, że puścili za mną człowieka. Coś muszę zrobić, żeby zmącić obstawę, bo nie zamierzam doprowadzić ich do miejsca, gdzie znalazła pierwszorzędną kryjówkę. Taksówka oczywiście, broń Boże samochód, zmienić powierzchowność…
Na czwarte piętro przy Racławickiej kapitan Frelkowicz wdarł się w licznym towarzystwie, pełen najgorszych przeczuć. Otwarcie zamka zatrzaskowego trwało dziesięć sekund. Wewnątrz, tuż pod drzwiami, leżało dwa i pół kilograma wołowiny z kością na rosół, śmierdzące nieziemsko, i przez jeden piękny moment kapitan miał nadzieję, że na tym znaleziska się skończą, chociaż nigdy w życiu nie słyszał, żeby pies wył do mięsa. Nadzieja okazała się złudna. Właścicielka mieszkania znajdowała się nieco dalej i od razu było widać, że nigdy więcej przez nic nie wyjrzy.