Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z dworca Zachodniego wracałyśmy oddzielnie. Zanim wysiadłam na Centralnym, zmieniłam zdanie i zdecydowałam wszelkie wizyty zacząć od Mikołaja, Wściekłość na niego roznosiła mnie i ćmiła umysł, musiałam pozbyć się furii, żeby działać dalej przytomnie. Zawartość upiornej torby wypełniła mi świat, powie, co do niej wepchnął, albo go pazurami rozszarpię na sztuki!

Nie obchodziła mnie baba z przeciwka, niech wygląda do upojenia, niech przelezie cała przez ten swój wizjer! Bez tchu, ale za to w rekordowym tempie, przebyłam piekielne schody. Nie patrząc, bo i tak mi było ciemno w oczach, zapukałam do drzwi, najpierw delikatnie, potem mocniej, potem rąbnęłam pięścią. Umarł tam, czy co…? Może wyszedł z domu, może w ogóle łgał na temat tego kręgosłupa, może naprawdę nic mu nie jest… Szlag mnie trafi, zostawię mu kartkę…

I dopiero w tym momencie, szukając na drzwiach miejsca, gdzie mogłabym tę kartkę wetknąć, ujrzałam plomby. Trzy paski papieru z urzędową pieczęcią, przylepione do futryny. Ki diabeł…? Prawdziwe czy sam je wyprodukował w jakichś tajemniczych celach? Był zdolny do takich mistyfikacji, ale na wszelki wypadek zrezygnowałam z kartki. Zawahałam się, spróbowałam ukoić nieco wewnętrzne żywioły i nieco się zastanowić.

W sytuacjach podbramkowych myśl działa ze zdwojoną szybkością, a tu mnie nagle ostro tknęło. Coś mi niegdyś ględził Mikołaj o średnim aparacie partyjnym. Ci na wierzchu, zadufani w sobie, podobno wierzyli święcie w dożywotność synekury i nie zabezpieczali się wcale, nie zależało im na własności i prawnym posiadaniu, bo mieli przydzielone, ci średni natomiast prezentowali albo więcej rozumu, albo więcej chciwości i zadbali o swoją przyszłość. Nie wszyscy może, niektórzy. Wśród tych niektórych był taki jeden…

Za skarby świata nie mogłam sobie przypomnieć, jakiego rodzaju był to pracownik. Z ochrony? Z księgowości? Jakiś sekretarz? Doradca albo może kontroler? Bóg raczy wiedzieć, jakie oni tam mieli wydziały i stanowiska, Mikołaj nie mówił wyraźnie, a ja nie starałam się zapamiętać, ale ów jeden był zdecydowanie interesujący. Z wypowiedzi Mikołaja wynikało, iż jest to człowiek przyzwoity, oburzony na generalne oszustwo i skłonny do przeciwdziałania. Współpracowali nawet, Mikołaj, rzecz jasna, obdarzył go zaufaniem, bez przesady, ledwie trochę, ale dostatecznie, żeby sobie zaszkodzić. Później wyszło na jaw, że się rąbnął, jak zwykle, facet go kantował, symulował współpracę dla wyciągnięcia informacji, a może nawet dla wyrwania mu dowodów rzeczowych. Dokumentów zapewne, bo cóż by to mogło być innego? Coś uzyskał, w wiedzy Mikołaja zorientował się na pewno i Mikołaj zaczął się go bać. Nie był to lęk o siebie, tylko troska o dzieło. Podstępnie wydarłszy tajemnice, mógł zniweczyć efekty wszystkich jego starań, w dodatku wyglądało na to, że on właśnie trzyma rękę na pulsie intratnych szwindli. Z niewiadomych przyczyn Mikołaj nic mu nie mógł zrobić.

Ledwo mnie ta wiedza musnęła, bo działo się to już w ostatnich chwilach naszego związku, ale chodziło mi po umyśle, że owa gnida jakoś miękko wylądowała i poszła w górę poza aparatem partyjnym. Mikołaj miał coś na niego. Pojęcia nie miałam, co to mogło być, może świadectwo z miejsca pracy, może legitymacja służbowa, a może jakieś inne draństwo, w każdym razie facet zaczął się bronić i mógł teraz Mikołaja usadzić. Kto wie, czy nie dotyczyła go i ta afera z fałszerstwami…

Jedno było pewne, faceta mianowicie można było rozpoznać po wyglądzie zewnętrznym, który podobno był charakterystyczny. Na czym ta charakterystyczność polegała, też nie wiedziałam nigdy, zez to był czy krótsza noga, coś w każdym razie rzucającego się w oczy. U Mikołaja bywał, a zatem jego powierzchowność musiała być znana tej gangrenie z wizjerem.

Nie kochałam baby nad życie. Nic właściwie przeciwko niej nie miałam, dla Mikołaja była użyteczna, ale promieniowało od niej ku mnie przez zamknięte drzwi coś takiego, że w moim wnętrzu wybuchała żywiołowa niechęć. Nie zamierzałam z nią rozmawiać, do tego stopnia bym się nie przemogła, ale należało może podpuścić policję…? Powiedzieć im wszystko, niech wymaglują to przyrośnięte do wizjera oko, niech zezna, co widziała. Mikołaja odwiedzała bardzo ograniczona ilość osób, taki z charakterystycznym wyglądem był zapewne tylko jeden. Niech go odnajdą, dopadną, przyduszą…

Wszystko to, zdenerwowana, niespokojna i wściekła, zdążyłam pomyśleć w ciągu mniej więcej trzech sekund, po czym nagle usłyszałam głos z dołu. Damski. Młody i dźwięczny.

– Gdzie się tam pchasz? Czyś oszalała? Adela! Jeszcze ci mało tych schodów? Adela! Wracaj! Chodź tu natychmiast! O Boże, ta suka do grobu mnie wpędzi!

Coś z dołu dążyło ku górze. Weszłam kilka stopni wyżej, bo włażenie w oczy wszystkim lokatorom wydało mi się niepożądane, baba z przeciwka wystarczała najzupełniej. Doniosłaby na mnie w razie czego i przez nią byłabym podejrzana… Na schodach w dole pojawił się pies, ściśle biorąc, suka, wielka wilczyca. Szła na czwarte piętro ostrożnie, czujnie, na ugiętych łapach i ze zjeżoną sierścią. Zaniepokoiłam się, czy nie wiedzie jej jakaś tajemnicza niechęć do mnie, chociaż na ogół przez całe moje życie wszelkie psy i koty pozostawały ze mną w przyjaźni. Delikatnie przesunęłam się wyżej, aż do półpiętra.

Pani wzywała psa z trzeciego piętra, spoglądając nad poręczą.

– Adela! Nie idę za tobą! Czego ty tam szukasz, zapomniałaś, gdzie mieszkasz? Adela!

Suka dotarła na czwarte piętro, ciągle zjeżoną i pełna napięcia. Podsunęła się pod drzwi cholernej baby z wizjerem. Zastygła na kamień, węsząc pod progiem, głucha na apele, skupiona straszliwie, zajęta bez reszty czymś, co tam czuła, po drugiej stronie. Trwała tak przez chwilę, po czym ułożyła płasko sierść na grzbiecie, usiadła, uniosła łeb do góry i zawyła przeraźliwie.

– Jezus Mario! – powiedziała ze zgrozą jej pani na dole. – Adela…!!!

Suka wyła przerażająco i melodyjnie, zmieniając natężenie i wysokość dźwięku, z siłą, która roznosiła to wycie po całej klatce schodowej. Na piątym i trzecim piętrze równocześnie szczęknęły jakieś drzwi, na czwartym nikt niczego nie otwierał, ale z jednego wnętrza dziecięcy głosik dopytywał się rozpaczliwie „kto tam?” Nie miałam gdzie się podziać, zrezygnowałam z konspiracji, bo osoba z piątego piętra zobaczyła mnie od razu.

– Co się tam dzieje? – spytała, przechylając się przez poręcz. – To pani pies?

Nie musiałam odpowiadać, uczyniły to za mnie dwie osoby z dołu, właścicielka suki i jakiś facet. Nie wytrzymali, wbiegli na czwarte piętro, właścicielka, śliczna, młoda dziewczyna, dopadła wyjącej gangreny i runęła przy niej na kolana.

– Adela! Psiunia kochana, co ci się stało? No już, już, wszystko dobrze, o co chodzi?!

Suka łagodnie wyjęła łeb z rąk pani i z uporem odwalała swoją robotę. Zmieniła tylko sposób wycia i teraz już bardziej popłakiwała, nie pozwalając się odciągnąć od drzwi baby. Dziewczyna zdenerwowała się do szaleństwa, towarzyszący jej facet przyglądał się z uwagą.

– Coś tam wywęszyła – zaopiniował. – Pani zadzwoni, na wszelki wypadek.

– Nie chcę – powiedziała stanowczo właścicielka rozpłakanej Adeli.

– No, co też pani? Tam się może coś stało! Gaz się ulatnia albo co. Kto tam mieszka, panie wiedzą?

– Jedna taka – odezwała się facetka z góry, ciągle przechylona przez poręcz. – Samotna kobieta, jeszcze młoda i zdrowa. Chyba jej nie ma, bo by wyjrzała.

Rzuciłam okiem ku górze, nieco zaskoczona. No owszem, ta z piątego piętra musiała już być na emeryturze od dobrych dziesięciu lat, jakim cudem jeszcze żyła, mieszkając tu na piątym piętrze, nie potrafiłam zrozumieć, ale w końcu jakieś kobiety zdobywały podobno himalajskie szczyty. Baba od Mikołaja mogła wydawać się jej młoda, dwadzieścia lat różnicy z pewnością między nimi istniało. Dziecko za drzwiami umilkło, pewnie podsłuchiwało przez dziurkę od klucza. Facet, jedyny mężczyzna w tym towarzystwie, poczuł się widać zmuszony swoją męskość okazać, bo podszedł do drzwi baby stanowczym krokiem i nacisnął dzwonek. Długi terkot dobiegł z wnętrza.

Uważałabym, że baby nie ma, skoro do tej pory nie sprawdziła, co się dzieje, gdyby nie upór suki. Uwalniała łeb z rąk pani i nadal usiłowała wyć.

– Och! – powiedziała nagle śliczna dziewczyna z przestrachem. – Ona ma rację. Tu chyba coś śmierdzi, ale to nie gaz…

Pozbyłam się resztek wątpliwości w kwestii sytuacji za drzwiami i pomyślałam o sobie. Mikołaj zaplombowany, przy babie pies wyje, porzućmy wszelką nadzieję. Facet okazał się hydraulikiem, przyszedł zmieniać syfon na drugim piętrze i wlazł na górę z ciekawości. U dziewczyny w mieszkaniu był telefon, zdecydowali się zadzwonić po policję i pogotowie. Nie wtrącałam się w obrady, powoli i nieznacznie schodziłam w dół, na pierwszym piętrze stała w otwartych drzwiach staruszka o lasce, zatrzymała mnie, zachłannie pytając, co się stało. Wyjaśniłam, że nie wiadomo i zaraz się będzie sprawdzać. Udało mi się w końcu osiągnąć ulicę.

Co do zeznań świadków, nie miałam złudzeń, zauważyli mnie wszyscy, ale była nadzieja, że każdy powie co innego.

Płci może mi nie zmienią, ale będę wszystkim, od młodej panienki poczynając, na starej gropie kończąc i może nawet okażę się garbata. Mikołaja pewnie przymknęli, przewidywał to i dlatego pozbył się torby, żeby on pękł siedem razy, a baba trupem padła ze zwyczajnego zdenerwowowania.

Na litość boską, gdzie jest ta moja cholerna teściowa…?!!!

Pojechałam prosto do niej. Nie zastałam jej w domu. Uważnie obejrzałam drzwi i w dziurce od klucza zostawiłam kartkę. Oznajmiłam na niej, że jestem u ciotki i czekam, nie podpisałam się wcale, wybiegłam i pojechałam szukać bagażowego.

Wedle informacji Pszczółki mieszkał w Wilanowie. Znalazłam go dzięki dodatkowym znakom orientacyjnym. Był to mały i już dość wiekowy domek jednorodzinny, stojący tuż obok willi ze śmieszną, kamienną wieżyczką. Kiedy dzwoniłam do drzwi, przyszło mi na myśl, że należało ubrać siew fufajkę, ten człowiek mnie nie pozna. Trudno, nie wracam, już i tak cud boski, że nikt mnie do tej pory nie dopadł, ani policja, ani żadna szajka, diabli wiedzą co się dzieje, ale coś grubszego z pewnością, niech wykorzystam ślepy fart!

21
{"b":"88685","o":1}