Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Wysiadłam od razu w Rzepinie. Dużej ulgi doznałam, stwierdziwszy, że na stacji nikt na mnie nie czeka i nie usiłuje mnie zatrzymać, ale ostrożność postanowiłam zachować. Najwłaściwszym miejscem dla załatwienia zaplanowanej transakcji wydała mi się stacja benzynowa, możliwie duża i ruchliwa. Istniała taka, dojechałam do niej taksówką, starannie kryjąc przed kierowcą swoje zamiary.

Kontrolę paszportową miałam za sobą, nie podobała mi się, wygląd zewnętrzny odmieniłam zatem natychmiast po opuszczeniu pociągu, wykorzystując w tym celu kolejowy wychodek. Wdzięczna Opatrzności, że nie znajduję się w byłym Związku Radzieckim, gdzie żadne drzwi nie odgradzałyby mnie od ludzkich oczu, dokonałam metamorfozy najprostszej. Postarzyłam się. Wygrzebałam z torby szpakowatą perukę. Zmarszczki, worki pod oczami i bruzdy koło ust zrobiłam sobie dwoma pociągnięciami. No, może trzema… Pomyślałam, że najbardziej rzuca się w oczy odzież, zdjęłam oranżową apaszkę, na jesienny kostium włożyłam lekki płaszczyk, zmieniłam pantofle, to nie były już wysokie szpilki, tylko zwyczajne, średnie obcasy. Zmieniłam torbę, zamiast granatowej w białe paski miałam teraz białą w czerwone placki, równie wielką. Wyjęłam z niej torebkę, prezent od Pawła, przez całą podróż ukrywaną starannie i przewiesiłam przez ramię. Sama siebie bym nie poznała.

Facet w budynku stacji benzynowej był przystojny, sympatyczny i z całą pewnością dziwkarz, pożałowałam, że nie odmłodziłam się raczej o dziesięć lat, ale musiałam jednak wydawać się interesująca, bo blask mu w oczach zapłonął. Może lubił starsze panie. Powiedziałam, że chcę kupić samochód, byle jaki, obojętnie co, z wyjątkiem małego fiata, może być bardzo używany. Mogę go także wypożyczyć, a w zastaw dam pieniądze, warunki do omówienia. Nie wiem, co w tym jest, ale dziwkarstwo z reguły dodaje im bystrości, chłopak złapał sens transakcji w mgnieniu oka i poczuliśmy do siebie wzajemną życzliwość.

– Idziemy! -powiedział krótko.

Wcale nie poszliśmy, tylko pojechaliśmy. Podróż trwała cztery minuty, w eleganckiej posesji na skraju miasta roztargniony osobnik przyznał, że owszem, chce się pozbyć tego starego pudła, polonez to jest, w niezłym stanie, ale na co mu tyle pojazdów. O ile zdołałam się zorientować, produkował dachówkę, na podwórzu stał mercedes, a w garażu, razem ze starym polonezem, drzemał nowy nissan. Załatwiliśmy wypożyczenie, z tym że potem go wezmę albo nie, decyzję podejmę za tydzień, pośrednictwo wypadło niedrogo, sto dolarów, wsiadłam razem z kluczykami i kartą rejestracyjną. Benzyny tylko w nim brakowało, musiałam wrócić do pompy i dopiero potem ruszyć w siną dal.

Pod pompą stał fiat 125, a benzynę nalewała sobie facetka z potworną szopą kręconych, czarnych włosów. Skończyła nalewanie, otrząsnęła ostatnie krople i w tym momencie zbliżył się do niej osobnik, na widok którego coś mnie tknęło. Wstrzymałam się z wysiadaniem, chociaż nogi już miałam na zewnątrz. Osobnik był tuż, facetka uniosła szlauch z zamiarem powieszenia i może jej ręka drgnęła albo co, bo przycisnęła wajchę. Potężny strumień benzyny chlusnął facetowi prosto w twarz.

Następne dziesięć minut pozwoliło mi spokojnie napełnić bak, zapłacić i odjechać, nie zwracając niczyjej uwagi. Połowa stacji benzynowej dostała konwulsji ze śmiechu, a połowa o mało się nie pobiła. Facetka ruszyła we łzach, rozwalając kosz na śmieci i przejeżdżając czyjś zasobnik, z którego trysnął olej, za nią rzucił się w pogoń właściciel oleju. Oddaliłam się w przeciwnym kierunku.

Bez najmniejszych przeszkód, aczkolwiek późną nocą, dojechałam do rodzinnego miasta i zatrzymałam się pod domem mojej ciotki. Znalazłam nawet na podwórzu miejsce na parking. Klucze od jej mieszkania miałam przy sobie, wszystkie klucze nosiłam zawsze w pakownych kieszeniach fufajki. Nie była to stosowna pora na załatwianie czegokolwiek, poza tym, ogólnie biorąc, miałam dość.

Działalność rozpoczęłam od rana.

Z teściową nie łączyło mnie wcale, tak samo z Mikołajem, czwórka na początku numeru okazała się nieosiągalna. Ciemniało mi w oczach z każdą minutą bardziej, zdecydowałam się pojechać najpierw do niej. Polonez pracował bez żadnych fanaberii, benzynę miałam, bo dolałam ponownie po drodze. Ledwo wsiadłam, przyszło mi do głowy, żeby zaryzykować i zawadzić o ten piekielny dworzec.

Za ladą bagażową stał zupełnie inny facet, co rozpoznałam głównie po wąsach. Tamten był ogolony, niemożliwe, żeby przez tydzień wyrosło mu na twarzy coś tak potężnego. Wyczekałam chwili, kiedy innych klientów nie było.

– Przepraszam pana, mam kłopot – powiedziałam grzecznie. – Pańskiemu zmiennikowi zostawiłam pakunek, taki nietypowy, bez pokwitowania i było to parę dni temu. Włożył go pod ladę, uprzejmość mi zrobił. Kiedy mogłabym go zastać?

– Zależy, któremu zmiennikowi – odparł facet, patrząc na mnie w zadumie. – Bo ja tu jestem trzeci.

– A dwóch pierwszych co?

– Dwóch pierwszych nie ma.

– To widzę. Może mi pan powiedzieć, kiedy będą?

– Nie.

– Co nie?

– Nie mogę pani powiedzieć.

– Dlaczego pan nie może? Tajemnica służbowa?

– E tam. Obaj chorzy. Skąd ja mam wiedzieć, kiedy wyzdrowieją?

Miło nawet ze mną rozmawiał i całkiem życzliwie, ale uparcie patrzył gdzieś za moje plecy, co mi się zaczęło nie podobać. Przypomniałam sobie, że sama poradziłam szajce poczekać na mnie w przechowalni bagażu, możliwe, że radę potraktowali poważnie. Nie miałam akurat wielkiej ochoty na kontakt z nimi, bo bez teściowej idiotyczna torba była mi niedostępna.

– Ja tu jeszcze przyjdę – obiecałam solennie. – Ale może zdoła mi pan powiedzieć, gdzie mogłabym o tych pańskich zmienników zapytać? I może pan zajrzy pod ladę, czy nie leży tam zielona torba? Nie chcę jej panu wydzierać, poczekam na tamtego pana, który powinien mnie pamiętać, chciałabym tylko wiedzieć, czy ona tu jest.

Zajrzał bez protestu, patrzył nawet dość długo i wyprostował się.

– Nie leży.

Tajemnicza siła kazała mi się odwrócić. Od strony kiosku Ruchu zbliżyło się ku mnie jakichś dwóch, zza boksów pojawił się trzeci. Równocześnie do lady dobiło liczne towarzystwo, cztery dorosłe osoby z dwojgiem dzieci, wykorzystałam ich, przepchnęłam się tam, gdzie jeszcze było wolne od przeciwników i szczęśliwie trafiłam na ruską wycieczkę, która z potworną kupą tobołów zjeżdżała na peron. Nie zjeżdżałam razem z nimi, z drugiej strony pod ścianą ruszyłam ku wyjściu.

– Ty! Proszę pani! -syknęło coś za moimi plecami. Obejrzałam się. Za mną wałkowała się po ścianie niejaka Pszczółka. Pokiwała na mnie gestem brody i dłonią wskazała, że mam zmienić kierunek i pójść za nią. Spełniłam jej życzenie.

Z Pszczółką zawarłam znajomość przed trzema laty, przy okazji dekorowania nocą małej witryny sklepowej. Drzwi zewnętrzne trzymałam otwarte, bo niekiedy musiałam wychodzić na ulicę i spoglądać na własne dzieło. W jednym z takich momentów usłyszałam pośpieszny stukot obcasów i wpadła na mnie dziewczyna, pijana z pewnością, ale znacznie bardziej przerażona.

– Schowaj mnie! -wyszczekała. – Bądź człowiek! Byłam człowiek, usłyszałam pogoń, wepchnęłam ją do sklepu i zaryglowałam drzwi. Nadleciało dwóch facetów, jeden miał pysk, za który bez sądu należało mu się dożywocie, przyhamowali przed oświetloną i rozbebeszoną wystawą i zaczęli szarpać drzwi. Na szczęście w tym momencie nadjechał i zatrzymał się radiowóz, wówczas jeszcze milicji, faceci prysnęli, władza zaś zainteresowała się mną, bo ukazałam się za szybą. Dałam im dowód osobisty, upoważnienie właścicielki i zlecenie na nocną robotę, zapewniłam, że remanent nie będzie potrzebny, bo z posiadaczką sklepu znamy się od lat i dekoruję jej tę wystawę po raz jedenasty. Uwierzyli i odjechali.

Dziewczyna cały ten czas przesiedziała pod ladą, ze strachu trzeźwiejąc. Wyjaśniła, że ci dwaj gonili ją w nerwach z zamiarem ciężkiego skrzywdzenia, do jutra im przejdzie i zdoła się usprawiedliwić, a teraz myślą, że mają z nią porachunki. Rodzaju porachunków nie sprecyzowała, za to przysięgła mi dozgonną wdzięczność. Podała imię, Pszczółka, tak ją nazwali, bo jest bardzo pracowita, żadnemu gościowi nie przepuści, ona ze wsi i chce się wzbogacić.

Nie robiła wrażenia kurtyzany, którą czeka majątek, raczej przeciwnie. Umoralniająco spytałam, czy nie wolałaby jakiejś innej pracy, bo, moim zdaniem, ten zawód to ciężki chleb. Westchnęła, przyznała mi rację, ale na tym się skończyło. Na zmianę profesji nie miała ochoty. Nie jestem Armia Zbawienia i siłą jej nawracać nie będę, wzruszyłam ramionami, pozwoliłam jeszcze trochę posiedzieć w oczekiwaniu, czy tamci nie wrócą, po godzinie wyszła boso, z butami w ręku, żeby nie robić hałasu. Spotkałam ją później jeszcze ze trzy razy w rozmaitych miejscach, wrażenie robiła wcale nie lepsze, widocznie, mimo pracowitości, nie wiodło jej się zbyt dobrze, kłaniała mi się i porozumiewawczo mrugała. Teraz napatoczyłam się na nią piąty raz.

Biegiem prawie doprowadziła mnie na peron pociągów podmiejskich i wepchnęła do elektrycznego do Pruszkowa.

– Nie zdążyli za nami – stwierdziła z zadowoleniem, spoglądając przez szybę w chwili, gdy pociąg ruszał. – To te ruskie, jak się walą, to i taranem nie przejdzie. Ja wszystko widziałam i muszę pani powiedzieć, co tam było, bo mnie się zdaje, że na panią czatują.

Podzielałam jej pogląd. Usiadłyśmy w kącie.

Trochę jej ta relacja wychodziła chaotycznie, ale udało mi się zrozumieć, że podejrzała i podsłuchała kilka wydarzeń i rozmów, z czego pierwsze przypadkiem, a resztę specjalnie. Ułożyłam to sobie chronologicznie. Świadkiem mojego występu nie była, za to potem na własne oczy widziała, jak wsiadłam z torbą do autobusu. Następnie trafiła przypadkiem na moment, kiedy mój bagażowy, kończąc dyżur, zabrał spod lady dużą, zieloną torbę i oddalił się razem z nią, przez nikogo nie zaczepiany, potem zaś usłyszała, jak o tę torbę i o facetkę, która ją zostawiła, ktoś pytał jego zmiennika, zmiennik nic nie wiedział, a ona nie słuchała dalej, bo jeszcze nie zgadła, że to o mnie chodzi, aczkolwiek pamiętała, że do autobusu wsiadłam z torbą. Taką samą akurat zabrał bagażowy, rozdwojenia toreb nie rozumie do tej pory. Następnie ten pierwszy bagażowy znów przyszedł na dyżur z torbą i tak gdzieś pod koniec zrzucił sobie na nogę jakiś ciężar z półki, drewnianą skrzynkę chyba. Zabrało go pogotowie, ale przytomny był i swoje rzeczy wziął, w tym torbę spod lady. Następnie znów podsłuchała, jak jakiś inny umawiał się z bagażowym w kwestii facetki, która przyjdzie po torbę, co z tą torbą, jak rany…? Opisał facetkę dokładnie i wtedy zgadła, że to ja. Ci wszyscy bagażowi mają jakąś sitwę z Turkami, a możliwe, że także z ruskimi i jej się zdaje, co tam zdaje, ona wie na pewno, że czasem dowożą narkotyki. Jeden, nie ten mój, tylko drugi, od jednych bierze, a drugim wydaje, nic ją to nie obchodzi, więc nawet nie wie, czy są to ciągle ci sami, czy różni. Potem udało jej się usłyszeć, jak się zmawiali, dwóch miało zająć bagażowego, a trzeci przeszukać przechowalnię, bo ta torba mogła być gdzieś tam schowana. Jak się nie znajdzie, mają dopaść facetkę, znaczy chyba mnie, i przycisnąć zdrowo, a ona dobrze wie, jak takie przyciskanie wygląda i nie życzy mi tego. W dodatku pytały o mnie gliny, tajniak jeden z kolejnym bagażowym gadał, z tym akurat, co jest teraz, bagażowy miał dać znak, jak się tylko pokażę, a szczególnie, jak zacznę gadać o torbie. Ona uważa, że tę torbę ma bagażowy ze złamaną nogą i tak się składa, że ona wie, gdzie on mieszka, bo raz ją wziął do siebie, ja k jego żony niebyłe. Darmo, tylko za to, żeby mogła sobie czasem w tej przechowalni posiedzieć, walizki oddają i zaraz widać, czy będą mieli chwilę czasu na rozrywki. Wyspecjalizowała się w tej metodzie.

20
{"b":"88685","o":1}