Podporucznik Jarzębski był dokładnie tego samego zdania. Patrzył w ogromne okno i usiłował zaplanować sobie dzień jutrzejszy. Alicja Hansen podniosła się z kanapy.
– No dobrze – powiedziała z westchnieniem. – Kajtuś, pomóż mi. Wyciągamy to ostatnie wolne łóżko…
– Ty, popatrz – powiedział do kapitana Frelkowicza jego osobisty kumpel z drogówki, rzucając mu na biurko trzy fotografie. – Jak ci się zdaje, co mogło się stać z pasażerami tego pudła?
Kapitan Frelkowicz był zajęty, ale na fotografie popatrzył. Przedstawiały przerażającą ruinę, będącą kiedyś samochodem. Wykonano je na szosie, niewątpliwie bezpośrednio po kraksie, bo oprócz ruiny znajdowały się na nich także inne pojazdy, widoczne w tle, w tym pogotowie.
– No? – powtórzył niecierpliwie kumpel. – Zgaduj prędzej, bo mam mało czasu, wpadłem tylko na chwilę.
– Żywi w ogóle? – zainteresował się kapitan Frelkowicz z grzeczności.
– Żywi…! Nie uwierzysz! Złamany mały palec u lewej ręki i cięta rana głowy długości trzy centymetry. To kierowca, a pasażer ma dwa siniaki i stłuczony łokieć. Możesz to sobie wyobrazić?
Informacja w zestawieniu ze zdjęciem była tak zaskakująca, że kapitan Frelkowicz popatrzył uważniej, ze zdumieniem i podziwem. Gdyby miał wnioskować z podobizny, spytałby, kiedy pogrzeb. Z czegoś takiego ujść nie tylko z życiem, ale prawie bez obrażeń, to przekraczało ludzkie pojęcie.
– Jakim cudem?
– Na skutek wykroczenia. Nie zapięli pasów. Zderzenie czołowe z ciężarówką, o, tu jej kawałek widać, i od razu w pierwszym momencie wylecieli na obie strony. Nadjeżdżały inne samochody i cud, że ich żaden nie przejechał. Prawie byłem przy tym, za tą ciężarówką jechaliśmy, a od Konstancina akurat Nowak leciał, zdejmowali bandziora i pomogli przy okazji.
– A bandzior co? Uciekł im?
– Owszem, ale wcześniej, wcale go nie mieli. Te dwa zdążyły wyhamować, o…
Kapitan Frelkowicz nagle pochylił się nad zdjęciami ze znacznie większą uwagą. Na poboczu szosy, zaraz za ruiną, widać było fiata 125, stojącego skosem, niewątpliwie w wyniku zarzucenia przy ostrym hamowaniu. Za kierownicą fiata siedział kierowca.
– Tego właśnie wyprzedzał, półgłówek, na trzeciego walił, bo fiat brał dwóch rowerzystów – wyjaśnił kumpel. – Nie ma ich tu, zostali z tyłu. No i nie wyrobił się. Między nami mówiąc, ciężarówka też dobrze grzmiała, wszyscy tam przekroczyli przepisy, z wyjątkiem tego właśnie, siedemdziesiątką jechał, nawet zwolnił i dzięki temu nie rozjechał kretyna…
Kapitan Frelkowicz wyjął z szuflady biurka lupę i zaczął się przez nią wpatrywać w pojazdy. Poczuł dreszcz emocji na plecach. Fiat 125 przemówił do niego od pierwszego rzutu oka, a teraz wrażenie się potwierdzało.
– No dobra, dawaj, bo muszę lecieć – powiedział kumpel. – Napatrzyłeś się.
Kapitan Frelkowicz wyrwał mu zdjęcie z ręki.
– Nie dam!!! – wrzasnął okropnie. – Zrób sobie więcej odbitek! Szukam tego fiata, to mój! Kiedy to było?!
– Wczoraj. Tuż przed południem. Co…
– Numer! Dane kierowcy! Nie, czekaj, dawaj negatyw, niech zrobią powiększenie! Ten gość, co tu siedzi, brodaty był?!
– Brodaty.
– Zgadza się! Złoto, nie kraksa! Łaska boska! Dawaj natychmiast wszystkie zdjęcia, wszystkie dane! Wczoraj…! Sam on jechał?
– Kto?
– Ten brodaty we fiacie?
– Nie, z pasażerem. Też spisany, bo robi za świadka.
– Chcę wszystko! Natychmiast! Czy wy niczego w ogóle nie czytacie?! Wczoraj rozesłałem informacje! Cud zwyczajny, dawaj co masz!
– Od wczoraj do dzisiaj rok nie upłynął – zwrócił uwagę kumpel. – Dobra, dzwonię, za kwadrans ci przywiozą…
Materiały z kraksy dostarczyły numer fiata z piegowatym wgnieceniem i niewyraźną podobiznę kierowcy. Numer różnił się trochę od poglądów wojownika indiańskiego, nie zawierał w sobie ani jednej trójki, tylko dwie ósemki, ale kierowca miał czarną brodę. Miał też nazwisko i adres i kapitan z miejsca zarządził inwigilację, taktowną i dyskretną, gwałtownie tęskniąc do sierżanta Zduńczyka.
Nie minęło dziesięć minut, kiedy pojawił się podporucznik Werbel z hipotetycznymi odciskami opon spod ogródków działkowych i kurzem, starannie zdrapanym z drzwi. baby z wizjerem. Ktoś, kto tam może jeszcze był, mógł się o nie oprzeć, otrzeć, albo chociaż dotknąć. Mikroślady to potęga. Rozpromieniony nadzieją kapitan Frelkowicz wepchnął mu w ręce zdjęcia kraksy.
– Jarzębski niech już wraca! – zażądał gwałtownie. – Tu mamy szansę, gdzie ten Zduńczyk, za facetami trzeba pochodzić, nie dotknę ich bez wywiadu! Muszę mieć ich gęby!
– Ósemki zamiast trójek… -zaczął niepewnie Werbel.
– Zaraz to weźmiesz i pokażesz dzieciom, niech rozpoznają wgniecenie. Weź z archiwum jeszcze parę! Wielkie rzeczy ósemki, czyś rozum stracił, parę czarnych plasterków wystarczy i już masz trójki. Prawdziwe są ósemki, według karty rejestracyjnej. Oddaj te śmieci do laboratorium i leć do szkoły!
Polecenia brzmiały nieco mgliście, ale podporucznik Werbel zrozumiał je doskonale. W ciągu paru minut uzyskał z archiwum parę zdjęć pogniecionych samochodów i na ostatniej przerwie troje dzieci, przepytywane oddzielenie, bez żadnego wahania wskazało piegowaty placek. Dwóch młodzieńców i jedna dama ze wzgardą odsunęło na bok zdjęcia archiwalne i popukało palcem w najnowsze. Jakim cudem indiański wywiadowca na czatach, nie poruszając się i nie odwracając głowy, zdołał z gąszczu malin tyłem dojrzeć stojący na ulicy samochód, było całkowicie niepojęte. Przesłuchiwany był jako pierwszy i rozpoznał dokładnie to samo, co tamci dwoje. Podporucznik Werbel wspomniał własne młode lata i zdusił w zarodku lęgnące się zdumienie.
Podporucznik Jarzębski pojawił się późnym wieczorem, wprost z lotniska.
– Jedna z nich jest wmieszana w jakąś aferę, nie dam głowy, czy moją – oznajmił. – Przypuszczam, że rozmawiałem z teściową…
– Przecież pojechałeś do synowej! – oburzył się Werbel.
– No to co? Ale nadziałem się na teściową, z tym, że łba za to na pniu nie położę. Niby zdjęcie w paszporcie się zgadza, ale one obie, na złość, mogą być do siebie podobne z twarzy. Coś tam wyskoczyło dziwnego na licytacji obrazków i sam nie wiem, czy mnie to obchodzi, ale nie w tym rzecz. Inną wiadomość uzyskałem, czyste złoto, z dowodami tylko ciągle krucho…
Mimo wątpliwości i troski, podporucznik Jarzębski wyraźnie promieniał. Kapitan Frelkowicz i podporucznik Werbel przyjrzeli mu się z zainteresowaniem i nieco podejrzliwie. Jarzębski wdał się w szczegóły, powtórzył całą rozmowę i wyjawił swoje dedukcje.
– Nie twierdzę, że te twoje akta przeczytałem bardzo porządnie – rzekł kapitan Frelkowicz, wysłuchawszy go z uwagą. – Ale ten Dominik wpadł mi w oko. Rzadkie imię. Czy to przypadkiem nie ten…?
– Ten – przyświadczył Jarzębski skwapliwie. – To nie imię, to nazwisko. – Podejrzewam go od początku, e tam, podejrzewam, teraz mam pewność! Ale moje podejrzenia i pewności to za mało, takiej świętej krowy bez żelaznych dowodów nie ruszę!
– O budowli z wieżyczką nic chyba nie było…
– Toteż właśnie! Pierwszy raz taka rzecz wyskoczyła. Tędy pójdę i może to coś da. A dowody, moim zdaniem, miał właśnie Torowski i diabli je wzięli…
Dalsze rozważania potwierdziły jego pogląd. Zebrane przez denata dowody umknęły w zielonej torbie, a ich szczątki w stosie makulatury zwanej notesem wciąż były nie do odcyfrowania. Zbiegu wydarzeń nadal nie udawało się wytłumaczyć i w rezultacie obie Chmielewskie dla wszystkich zrobiły się podejrzane w najwyższym stopniu.
– Więcej żadna z tych piekielnych bab nie wyjedzie! -rozzłościł się kapitan Frelkowicz. – Zrób zaraz zastrzeżenie, żaden punkt graniczny ich nie przepuści!
– Z powrotem? – spytał kąśliwie Werbel.
– Co?
– No bo na razie, mam wrażenie, żadnej nie ma. Obie, jak słyszę, wyjechały.
– Nie denerwuj mnie, dobrze? Niech natychmiast zawiadomią, gdyby któraś wracała, obojętne która. Pociągiem, samolotem, piechotą…
– Ja bym naprawdę chciał wiedzieć, która z nich jest która i żeby ktoś zobaczył je razem – powiedział Jarzębski marząco. – Do tej megiery z wizjerem sam będę chodził pięć razy na dobę. Przyduszę babę prywatnie, może coś chlapnie. Rozumiem z tego, że kandydatów pojawiło się więcej i Chmielewska nie występuje już solo?
– Mocno to mgliste, ale chyba już nie…
– Zduńczyk! – warknął kapitan Frelkowicz. – Chcę Zduńczyka…!
Wywiadowca Zduńczyk pojawił się późnym wieczorem i z miejsca został obarczony nowym zadaniem, chociaż wcale nie było wiadomo, czy nie ciągnie jeszcze jakiegoś poprzedniego. Nie protestował jednakże i następnego dnia dostarczył do laboratorium dużą ilość kopert o skąpej zawartości. Na taśmę podyktował notatkę służbową, dotyczącą dwóch osobników, brodatego Ryszarda Kowalskiego i jego kumpla, Wincentego Głoska, świadków kraksy na szosie do Konstancina. Kowalski mieszkał w Wilanowie i był właścicielem małego fiata w idealnym stanie, Głosek, zameldowany u ciotki na Mokotowie, w miejscu stałego pobytu bywał niezmiernie rzadko. Obaj pracowali w małej firmie, świadczącej usługi transportowe, do której należał stary duży fiat z piegowatym wgnieceniem na błotniku. Do Konstancina jechali, żeby odnaleźć klienta, który chciał coś przewieźć i podał jakieś mętne dane, kraksa ich zatrzymała, ale pojadą jeszcze raz.
Domek w Wilanowie, będący własnością konkubiny Kowalskiego, uprzednio należał do takiego jednego dostojnika, nazwiskiem Jan Dominik. Wszyscy znajomi owego Dominika nazwisko uważali za imię i trwali w mniemaniu, że nie znają nazwiska. Dominik mieszkał w Konstancinie.
Jak na jeden dzień, plon był obfity i wywiadowca Zduńczyk stworzył wielkie nadzieje.
O pobiciu bagażowego na dworcu Centralnym podporucznik Werbel dowiedział się od tego samego kaprala, który już poprzednio składał zeznania. Akurat znów miał służbę i znów trafił na awanturę przy tej samej ladzie bagażowej, upamiętnionej wcześniejszym wypadkiem. Protokół sporządził, pogotowie wezwał, a oprócz tego przyszło mu do głowy, żeby zadzwonić bezpośrednio do podporucznika, bo kto wie, interesował się przedtem, może się zainteresować i teraz.