Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Bahdzo dobrze, bahdzo dobrze. – Poklepał mnie serdecznie po ramieniu. – Taki młody, a już ma olej w głowie.

Na ogół nie przepadam za dotykiem obcych ludzi, ale tym razem uśmiechnąłem się, gdyż w tym poufałym geście tak naprawdę wcale nie było poufałości, a tylko uznanie starszego, doświadczonego człowieka, który nie widział we mnie inkwizytora, lecz niemalże kolegę po fachu.

– Sądzicie, że przeżyje?

– Aaa, to już całkiem inna sphawa – odparł – bo z doświadczenia dobrze przecież wiemy, że nawet zastosowanie odpowiedniej kuhacji wcale nie musi pomóc pacjentowi. A tu sphawy zaszły naphawdę daleko…

Spojrzałem na tłuste larwy kłębiące się w ranie i odwróciłem wzrok.

– Ładny to on już nigdy nie będzie – mruknąłem.

– Moim zadaniem jest utrzymać go przy życiu, nie mahtwić się jego uhodą. – Machnął dłonią. – Ale co hacja, to hacja.

Zachariaszem zajmowało się również na zmianę dwóch ludzi Kłingbeila (sprawiali wrażenie tęgich chłopów, co z niejednego pieca chleb jedli) oraz służebna dziewka, widać przeszkolona w opiece nad chorymi; widziałem, jak zręcznie karmi nieprzytomnego tłustym rosołem i jak sprawnie zmienia nieludzko cuchnące bandaże.

Wreszcie czwartego dnia syn kupca odzyskał świadomość na tyle, że wiedziałem, iż będę mógł zamienić z nim kilka zdań. Kazałem wszystkim opuścić pokój.

– Pomagam twojemu ojcu, Zachariaszu – rzekłem. -Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem z Ravensburga.

– Więc już wiecie? – wyszeptał.

– Wiem – odparłem, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. – Ale musisz mi wszystko sam opowiedzieć.

Widziałem, że chciał pokręcić głową, lecz nie miał ilość siły. Zmrużył tylko oczy.

– Zabiją… ojca, jeśli powiem…

Usłyszałem tylko dwa zdania z jego ust, a już wiedziałem, że rzecz może być naprawdę poważna. Oto po pierwsze, Zachariasz uznał, iż obecność inkwizytora nie jest niczym niezwykłym, po drugie, wyraźnie dał do zrozumienia, że do tej pory nie mówił prawdy, gdyż za tejże prawdy ujawnienie grożono śmiercią jego ojcu. Głównie interesował mnie pierwszy problem. Dlaczego młody Klingbeil uznał udział inkwizytora w śledztwie za uzasadniony?

– Nikt mu nie uczyni krzywdy – obiecałem, wyraźnie akcentując słowa. – A Paulina – dodałem – nie była tym, kim się spodziewałeś, że jest, prawda? – Strzelałem na ślepo, musiałem trafić, gdyż jego oczy się zwęziły. Zasapał ciężko, potem jęknął, widocznie rana zabolała.

– Musiałem ją zabić. – Patrzył martwym wzrokiem gdzieś w okopcony sufit.

– Nie można cię za to winić, zważywszy na… – Czekałem, co odpowie.

– Właśnie. A Griffo przecież wiedział… – Jego głos stał się tak słaby, że musiałem się pochylić nad łożem i niemal przyłożyć ucho do jego ust.

– Znał jej tajemnicę?

– Groził mi… że zabije ojca…

– Zabije go, jeśli opowiesz o wszystkim, czego się dowiedziałeś? Czyż nie tak?

Przymknął tylko oczy, niemo przytakując moim słowom. Byłem już blisko. Bardzo blisko i nie mogłem

wypuścić z dłoni tego kawałeczka nitki, dzięki której miałem nadzieję przedostać się przez labirynt.

– Ty tylko zniszczyłeś zło, Zachariaszu – stwierdziłem. – Bo widziałeś zło, prawda?

Znowu opuścił powieki.

Ta rozmowa ciągnęła się jeszcze długo, zanim dowiedziałem się o wszystkim, co wydarzyło się tamtego wieczoru. I przyznam szczerze: nie spodziewałem się, iż z pozoru niewinne śledztwo zaprowadzi mnie aż tak daleko. Próbowałem sobie wyobrazić, co czuł młody Klingbeil, obejmując, całując i przytulając tę dziewkę. Co czuł, przeżywając z nią rozkosz, słysząc jej jęki, czując jej dłonie na swym ciele i nogi, które obejmowały jego biodra? I co poczuł, kiedy z palców jej dłoni wyrosły szpony, a twarz zmieniła się w okrutną maskę? O czym myślał, widząc, jak źrenice ukochanej stają się jadowicie żółte i obracają w pion? Kiedy poczuł na obojczyku ugryzienie ostrych jak brzytwa kłów? Nie poddał się przerażeniu, nie pozwolił, by go rozszarpała. Sięgnął po sztylet. Dźgał, kłuł, ciął. Tak długo, aż znieruchomiała w jego ramionach. A martwa była już znowu tylko piękną nagą dziewczyną o anielskiej buzi. Zapewne sądziłby, że oszalał lub został opętany. Gdyby nie fakt, iż Griffo porozmawiał z nim na osobności i zagroził, że jeśli Zachariasz komukolwiek wyjawi tajemnicę Pauliny, to chłopak nigdy nie zobaczy swego ojca pośród żywych. Więc młody Klingbeil przyznał się do wszystkiego i milczał. Mogłem tylko szczerze podziwiać jego hart ducha, który dał mu siłę przetrwania wszystkich cierpień.

Zostawiłem go wycieńczonego rozmową i wiedziałem, że muszę znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. Najważniejsze z nich brzmiało: dlaczego Fragenstein nie kazał zabić mordercy swej siostry? Dlaczego tak pilnie starał się utrzymać go przy życiu?

* * *

Nie zamierzałem opowiadać staremu Klingbeilowi u tym, co usłyszałem. Kiedy przyjdzie czas, dowie się wszystkiego. Wyjawiłem więc tylko, że Fragenstein zostanie oficjalnie oskarżony przez Święte Officjum.

– Potrzebuję ludzi – rzekłem. – Mogę posłać po moich towarzyszy do Ravensburga, ale wolę rzecz załatwić szybko. Jeszcze dzisiaj.

– Przecież jesteście inkwizytorem – powiedział.

– I owszem. – Skinąłem głową. – Lecz jeśli raczycie mi wyjawić, jak mam się wedrzeć do domu Griffa I pokonać jego straże, to zastosuję się do waszej światłej rady. Potrzebuję kilku mężczyzn z młotami i łomami. Widziałem drzwi do siedziby Fragensteinów i nie chciałbym spędzić pod nimi nocy, prosząc, by mi otworzono. A Griffa jest zdecydowany na wszystko. Nie zawaha się skorzystać z możliwości ucieczki, sądzę nawet, że nie zawaha się mnie zabić, jeśli tylko dam mu ku temu okazję. A ja dla waszych dwóch tysięcy koron mogę żyć, ale nie zamierzam dla nich umierać. Klingbeil pokiwał głową.

– Zauważyłem, że podnieśliście cenę – rzekł. – Lecz jestem uczciwym człowiekiem i kocham mojego syna.

Dam więc tyle, ile żądacie. Chociaż… – zawiesił głos -mógłbym już nic nie dać, prawda?

Zastanowiłem się nad jego słowami. W tej chwili ciążył na mnie inkwizytorski obowiązek wyjaśnienia sprawy. Nie mogłem wyjechać z miasta bez przesłuchania brata Pauliny i doprowadzenia wszystkiego do końca.

– Moglibyście – zgodziłem się.

– Dostaniecie swoje pieniądze – obiecał. – A te dodatkowe pięćset koron to moja nagroda za głowę Griffa.

– Nie otrzymacie jej.

– Ja nie. Wystarczy mi sama myśl, że zajmujecie się nim z właściwą dla Świętego Officjum pieczołowitością. – Uśmiechnął się z rozmarzeniem. – Ba, dam wam coś cenniejszego od pieniędzy, panie Madderdin. Dam wam listy polecające do mych partnerów w interesach, aby od tej pory wiedzieli, że jesteście przyjacielem przyjaciół.

– To bardzo szczodrobliwa oferta – powiedziałem. -Muszę przyznać, że miło się z panem pracowało, panie Klingbeil.

– Pamiętajcie jednak o jednym, panie Madderdin. Nie zmieniajcie reguł gry w trakcie jej trwania. Jesteście jeszcze młodym człowiekiem i wybaczę wam zapał w targowaniu się. Lecz wierzcie mi, że najważniejszym skarbem, który możecie mieć na świecie, jest zaufanie. Kiedy rozejdzie się wieść, iż go nadużywacie, stracicie wszystko.

Przemyślałem jego słowa.

– Mam nadzieję, że będziecie zadowoleni z wydatku – rzekłem. – W końcu półtora tysiąca koron nie chodzi piechotą.

– Pięćset dorzucę wam jako premię – odparł. – Ze szczerego serca.

W ciągu dwóch godzin kupiec przyprowadził mi sześciu osiłków, tak jak chciałem, uzbrojonych w młoty, siekiery oraz łomy. Zgodnie z prawem i obyczajem zaprzysiągłem ich jako tymczasowych funkcjonariuszy Świętego Officjum. Miałem pewność, że będą mieli o czym gadać do późnej starości. Postanowiłem jednak, że dobrze się stanie, jeśli w ich opowieści wmiesza się nuta dramatyzmu.

– Od tej pory, jako tymczasowi funkcjonariusze Świętego Officjum, podlegacie jurysdykcji Inkwizytorium – zapowiedziałem.

Nie zrozumieli mnie. W tym zdaniu było zbyt wiele słów tak długich, że w czasie ich wymawiania można opróżnić kufel piwa. Postanowiłem więc przybliżyć im problem za pomocą języka, który być może pojmą lepiej.

– Jeśli nie wykonacie rozkazów, zostaniecie zabici -rzekłem. – Ci, którzy będą mieli szczęście, na miejscu. Pechowcy dopiero po przesłuchaniach.

Uśmiechy gasły na ich twarzach tak szybko jak płomienie świec ścinane szablą. To był efekt, którego się spodziewałem, i cieszyłem się, iż mnie nie zawiedli.

– Naprzód, panowie – rozkazałem.

* * *

Rozpoczynając akcję przeciwko Griffowi Fragensteinowi, postępowałem zgodnie z prawem. Wiedziałem jednak, iż prawni puryści mogliby doszukać się w mych działaniach pewnych nieścisłości. Oto bowiem powinienem przecież skonfrontować zeznania Zachariasza z zeznaniami Griffa. Bo czyż majaczący więzień mówił prawdę? Może tylko święcie wierzył we własne słowa, które narodziły się wskutek zwidów wywołanych gorączką i chorobą? A jeśli nawet uwierzyłem słowom syna kupca Klingbeila, to przecież powinienem udać się do burmistrza i wszcząć oficjalne dochodzenie. Dlaczego tak nie uczyniłem? Otóż po pierwsze, ufałem w prawdziwość wyznań Zachariasza. Bynajmniej nie dlatego, że byłem człowiekiem naiwnym, łatwowiernym i dobrodusznym (choć my, inkwizytorzy, jesteśmy wszak balsamem kojącym rany świata). Wierzyłem jego słowom, gdyż prawdziwy Sługa Boży musi wierzyć intuicji, ufając, że jest ona hojnym darem od Najwyższego Pana. Po drugie, wiedziałem, iż zaangażowanie burmistrza i wszczęcie administracyjnych procedur spowoduje tylko to, że Griffo zyska czas na podjęcie przeciwdziałań. Nie złamałem prawa, zaledwie je leciuteńko nagiąłem. Ale jeśli Fragenstein okaże się uczciwym obywatelem, a zeznania Zachariasza majaczeniami szaleńca, to Boże, miej w opiece biednego Mordimera.

Posiadłości Fragensteina chroniła furta w kamiennym murze, wystarczyło kilka ciosów ciężkimi młotami, by droga stanęła przed nami otworem. Wiedziałem jednak, że gorzej pójdzie z drzwiami do samego domu. Kiedy gościłem tu pierwszy raz, dostrzegłem, jak solidne są te wrota, zbudowane z grubych belek wzmacnianych żelazem. Natomiast okna na parterze, na bardzo wysokim parterze, zamykano na noc, zatrzaskując solidne okiennice. Należało więc wykazać się inteligencją, a nie ślepą siłą. Ująłem w dłoń kołatkę i zastukałem. Raz, drugi i trzeci. Wreszcie rozległo się człapanie.

7
{"b":"88517","o":1}