– Trupożercą. Czy zajął się ktoś? – powtórzyłem cierpliwie.
– Zajoł – odparł radosnym tonem. – Probosz napsał do kogositam. Szyjedzie tu. – Pokiwał palcem z powagą. – Szyjedzie donas… szyjedzie donas. – Wyraźnie się zamyślił. – Ktojsik szyjedzie – dokończył z satysfakcją i znowu chwycił za dzbanek.
Najwyraźniej nie było sensu dalej wypytywać, więc odsunąłem się trochę, gdyż Achim Myszka nadto śmiało balansował na dłoni kubkiem pełnym wina, a nie chciałem, by ochlapał mi płaszcz.
– Słyszałeś? – zagadnąłem Kostucha. – Ktoś ma przyjechać do tej dziury.
– Szyjedzie, szyjedzie… – zapewnił nas Achim bełkotliwie.
– Gdzie napisał proboszcz? Do najbliższego oddziału Inkwizytorium? Ciekawe, co? Zapytamy go więc…
– Żegnaj, Hezie – powiedział Kostuch, a ja spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdyż rzadko wykazywał się poczuciem humoru.
* * *
Proboszcz, jak to proboszcz małego miasteczka, był dobrze wypasionym mężczyzną w sile wieku. Pucułowatą, szczerą twarz okalały mu dostojne bokobrody, a ogromne brzuszysko trzęsło się za szerokim, zdobionym pasem. Drzwi na probostwo otworzyła hoża dziewoja z aż nadto śmiało wyciętym dekoltem i długimi, jasnymi warkoczami. I w tym również nie było nic dziwnego, bo wszak bogobojny ojcaszek musiał sobie jakoś umilać długie wieczory.
– Witajcie – powiedziałem. – Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu.
Kostuch znalazł dobry czas na ukazanie swego ponętnego oblicza i odrzucił kaptur na plecy. Hoża dziewoja pisnęła głośno, potem spłoniła się i uciekła do domu. Ksiądz na chwilę zapomniał języka w gębie, a ja nie wiedziałem, czy ta nagła niemota została spowodowana ujawnieniem mej profesji, czy też tym, że proboszcz miał okazję obejrzeć sobie dokładnie mego towarzysza.
– Witajcie, mistrzu – rzekł w końcu i dostrzegłem, że dolna warga drga mu nerwowo. – Co was sprowadza do spokojnego Stolpen?
A więc miejscowość nazywała się Stolpen. No i dobrze. A skoro proboszcz tak pospieszył z zapewnieniem, iż jest spokojna, widać, że sprawa wymagała sprawdzenia.
– Jedynie przerwa w podróży – wyjaśniłem i spojrzałem znaczącym wzrokiem w głąb domu.
– Aaa, zapraszam, zapraszam, serdecznie zapraszam. – Zamachał dłońmi. – Jakiż to ze mnie, Bóg mi świadkiem, gospodarz! Wejdźcie panowie, wejdźcie, czym chata bogata. Może kolacyjkę? Albo naleweczki? Pierwszorzędną tu mamy naleweczkę, ze śliwek, z czarnych porzeczek, z bzu… A i winko znajdzie się jak się patrzy… Ażem się nie przedstawił jeszcze, gdzie ja mam głowę, Bóg mi świadkiem. Albert Lambach, do waszych usług, mistrzu, mam ten jakże niekłamany zaszczyt pełnić tu, na Bożą chwałę, obowiązki proboszcza.
Coś za dużo, jak na mój gust, gadał ten ksiądz, a doświadczenie nauczyło mnie, że wartki potok mowy ma czasem na celu zatopienie prawdy. Wiedziałem jednak, że rychło się przekonam, jak rzecz wygląda w tym wypadku.
– Nie pogardzę zaproszeniem płynącym ze szczerego serca – powiedziałem z uśmiechem.
Kostuchowi kazałem iść do kuchni, bo uznałem, że jego smród będzie ciężki do zniesienia w niewielkim pomieszczeniu, a nie chciałem sobie psuć apetytu. To, iż księżulo śmiesznie marszczył nos i starał się dyskretnie odwracać głowę, tylko mnie bawiło, ale uznałem, że dla chwili płochej rozrywki nie będę robił sam sobie na złość.
Usiedliśmy w dużej, starannie wybielonej izbie. Na ścianie wisiał ogromny obraz Chrystusa Zstępującego z Krzyża, ale widać dzieło wykonał jakiś miejscowy talent, gdyż nasz Pan miał nogi tak wykoślawione jakby całe życie spędził w siodle, a miecz trzymał w lewej dłoni. Tymczasem żadne źródła nie podawały, żeby Jezus był mańkutem. Zauważyłem również, iż jeden z rzymskich legionistów dzierżył arbalistę, co było już prawdziwą niedorzecznością.
– Piękny obraz – powiedziałem.
– Prawda? – Rozpromienił się Lambach. – W kościele to dopiero zobaczycie… Mamy tu na przykład niezwykłe dzieło obrazujące przybycie świętego Pawła do Stolpen…
Ośmielałem się przypuszczać, że w czasach świętego Pawła w miejscu Stolpen rosła jeszcze nie wykarczowana puszcza, ale nie zamierzałem sprzeczać się z Lambachem, gdyż niemal każde miasteczko tworzyło własne legendy, w których Apostołowie i święci zajmowali poczesne miejsce. Trudno jednak było oprzeć się myśli, iż musieliby oni dosiadać pegazów, aby dotrzeć wszędzie tam, gdzie ich ponoć widziano. Tymczasem służąca proboszcza wniosła mięso, pajdy świeżego chleba i dzban piwa. Proboszcz rozlał piwo do pękatych, glinianych kufli.
– Dla spłukania ust po podróży, a zaraz pociągniemy gorzałeczki, jeśli wasza wola, mistrzu. Przynieś no tej bzowej – rozkazał dziewczynie. – A w miejscowym relikwiarzu mamy nawet palec świętego Ambrożego – pochwalił się. – Oraz pióro ze skrzydeł archanioła Gabriela, które poronił, zwiastując Maryi.
Nie skomentowałem tych rewelacji, nie chcąc urażać lokalnego patriotyzmu proboszcza, który najwyraźniej był szczerze dumny ze zgromadzonej kolekcji relikwii. Ciekaw byłem tylko, ile one kosztowały miejscowych parafian. Hoża dziewoja zakręciła się w miejscu i zakołysała ciężkim kuprem.
– Niezła sztuka – mruknąłem.
– O, mistrzu, kto mojego stanu by zwracał uwagę na takie rzeczy? – Ksiądz zrobił cierpiętniczą minę i złożył dłonie na piersiach. – Gotować umie, czysta jest, sprząta chętnie i nie kradnie. – Wyliczając zalety służącej, zaginał po kolei palce prawej dłoni, a ja zauważyłem na tych palcach dwa zacne pierścienie, jeden z rubinem, a drugi z szafirem. Nieźle musi golić trzódkę, pomyślałem, skoro stać go na takie świecidełka.
– Czyli mówicie, mistrzu, że przerwa w podróży sprowadziła was do Stolpen? – rzekł z ustami pełnymi mięsa. – Długo u nas zabawicie?
– Niech tylko konie wypoczną – odparłem. – A jutro wyjedziemy.
Przypiął się do kufla, chyba po to, by ukryć przede mną uczucie ulgi, które pojawiło się na jego twarzy, a które nieudolnie starał się zamaskować.
– Chyba że… – rzekłem.
– Chyba że? – zamamrotał z ustami przy krawędzi kufla i spojrzał badawczo.
– Chyba że zatrzymają mnie tu sprawy natury zawodowej – odparłem, uśmiechając się.
– Zawodowej?! – niemal krzyknął. – Bóg mi świadkiem: żartujecie, mistrzu! Jakież to sprawy natury zawodowej możecie mieć w Stolpen?
– A to już wy mi objaśnicie – powiedziałem serdecznym tonem.
Wyraźnie przygasł. Odstawił kufel i, opierając łokcie o stół, wsparł głowę na pięściach.
– A więc wiecie… – rzekł ponurym tonem.
– Oczywiście, że wiemy – prychnąłem. – Myślicie, że są takie miejsca na świecie, gdzie nie sięga miłosierny wzrok Inkwizytorium?
– Nic takiego nie śmiałbym…
– Do kogo wysłaliście list? – przerwałem mu.
– Do mojego biskupa – objaśnił szybko. – I zaszczycono mnie odpowiedzią, iż szczęśliwie się składa, że na dworze biskupim gości akurat brat Maurizio Sforza, jeden z jałmużników Ojca Świętego. Otrzymałem, Bóg mi świadkiem, zapewnienie, że brat Sforza zechce pochylić się z troską nad naszymi kłopotami. A człowiek to wielce kształcony i doświadczony w odnajdywaniu sług szatana oraz wyjawianiu wszelkich jego sprawek.
– W to akurat święcie wierzę – powiedziałem.
Papiescy jałmużnicy byli, mówiąc szczerze, nie wiedzieć czym. Ni to osobnym zakonem, ale bez hierarchii oraz struktury, ni to luźnym stowarzyszeniem, lecz za to wyposażonym w niezliczone przywileje oraz prerogatywy pochodzące z kancelarii samego Ojca Świętego. Istnieli już od wielu lat, ale dopiero ostatnio zwrócili na siebie baczną uwagę Inkwizytorium. Dlaczego? Ano dlatego, mili moi, że zamiast zajmować się pozyskiwaniem datków, zaczęli się mieszać w sprawy ścigania czarów oraz herezji. Jak widać więc, niektórzy ludzie w Stolicy Apostolskiej sądzili, że dyletancki zapał wystarczy, by konkurować z inkwizytorami wyćwiczonymi w przesławnej Akademii. Oczywiście, próby podważania kompetencji Inkwizytorium i zastępowania nas duchownymi zdarzały się ciągle. Miałem niegdyś okazję zdemaskować ścigającego czarownice kanonika Pietro Tintallero, który w końcu pełen żalu wyznał, iż sam jest przywódcą czarnoksięskiego sabatu i bluźni naszej świętej wierze. Ponieważ dowody jego działalności były nie do podważenia, więc wszystko zakończyło się szczęśliwie i poprzez płomienie stosu poprowadziliśmy jego duszę ku Królestwu Niebieskiemu. Za co zresztą gorąco nam dziękował. A ja utwierdziłem się w przekonaniu, iż nie ma piękniejszego widoku nad skruszonego grzesznika, który pogrążony w bolesnej ekstazie, pośród płomieni, głośno wyznaje grzechy i błogosławi Inkwizytorium, iż w swym miłosierdziu naprostowało kręte ścieżki jego życia.
Obecność brata jałmużnika nie wróżyła jednak niczego dobrego. Nie słyszałem, co prawda, nigdy o Maurizio Sforzy oraz jego dokonaniach, ale sam fakt, że duchowni mieliby się zajmować tak złożoną materią, jak ściganie czarnoksięstwa oraz herezji, budził moje najgłębsze zaniepokojenie. Tak to już bowiem jest, że jeśli pozwoli się, by woda uczyniła nawet najmniejszy wyłom w tamie, wtedy wyłom zacznie się powiększać, aż w końcu niepowstrzymany strumień rozerwie mur i zaleje spokojne doliny. A na to nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł przecież pozwolić.
– Kiedy brat Sforza zawita do Stolpen? – zapytałem.
– Oczekujemy go lada dzień – odparł szybko proboszcz. – A więc, jak widzicie, nie ma potrzeby, byście zmieniali plany i poświęcali cenny czas naszemu jakże nędznemu miasteczku. Bóg mi świadkiem, mistrzu, że zapewne bardziej zajmujące rzeczy zaprzątają wasz umysł.
Oj, widać, księżulo chciał się mnie pozbyć, gdyż najwyraźniej sądził, iż łatwiej mu będzie dogadać się z innym księdzem czy też zakonnikiem (gdyż wśród jałmużników byli i tacy, i tacy) niż z inkwizytorem. Nie wiem, dlaczego większość ludzi naiwnie sądziła, że głównym marzeniem funkcjonariusza Świętego Officjum jest rozpalenie maksymalnie dużej liczby stosów na maksymalnie dużym obszarze. Tymczasem wzniesienie stosu dla sprawiedliwie skazanych grzeszników było jedynie błogosławionym zwieńczeniem naszej pracy, do którego dążyliśmy, prowadząc wnikliwe śledztwa. A w czasie tych śledztw oraz procesów pełniliśmy rolę zarówno żarliwych oskarżycieli, bogobojnych adwokatów, jak i najsprawiedliwszych sędziów. No a przynajmniej tak głosiła teoria…