Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adolfik starym zwyczajem przestał myśleć. Pozwalał ojcu obracać się na wszystkie strony i biernie czekał, aż ten wypuści go na wolność. Ojciec jednak zażyczył sobie jeszcze zwiedzić piętro i zobaczyć, jak syn mieszka. Arleta natychmiast poderwała się, gotowa mu towarzyszyć.

Adam miał śmierć w oczach, opanował się jednak i zaprowadził gości na piętro. Zajrzeli do pokoi i już szykowali się do kolejnych uwag, kiedy w kieszeni Sety odezwała się melodyjka z „Wesela Figara”.

Mozart przewraca się w grobie – przemknęło Adamowi przez myśl. Seta odebrał telefon i rzucił grubym słowem.

– Musimy jechać, Arletko…

Te słowa zabrzmiały Adamowi w uszach anielską muzyką. Boże, dlaczego nie może zrzucić tego śmiecia ze schodów, a zaraz za nim tego drugiego śmiecia rodzaju żeńskiego… Łaska boska, że się wynoszą…

Spobożniałem przez tego bydlaka – pomyślał.

– Panie Grzybowski. Ja dostałem telefon w sprawie ogromnej wagi finansowej, a co za tym idzie, muszę opuścić pana niegościnne progi. Ale radzę sobie zapamiętać, pan mnie nie będzie lekceważył. Ja sobie na to nie mogę pozwolić. Minęły te czasy, kiedy Dionizym Setą rządziła gorzała. Teraz Dionizy Seta rządzi gorzałą i nie tylko, panie Grzybowski. Arletko, jedziemy.

Arleta coś tam jeszcze mówiła, ale Adam miał już dość słuchania obojga. W milczeniu odprowadził ich do samochodu i z ulgą zamknął za nimi drzwi.

Towarzystwo z salonu stało już na baczność, gotowe zasypać go gradem pytań i komentarzy.

– Potem pogadamy o wszystkim – powiedział stanowczo. – Teraz wy, kobiety, jesteście niezbędne jako pogotowie ratunkowe. Proponuję, żeby Zosia zajęła się reanimacją bliźniaków, a ciocia Lena Adolfa. Oni teraz jak nigdy potrzebują uspokojenia i chyba zapewnienia, że nie oddamy ich nikomu na świecie, a w szczególności rodzicom. My z Marcinem przygotujemy podwieczorek ogólny, bo trzeba będzie ludzkości wyjaśnić, co się stało. Ja to zrobię dyplomatycznie. Cholera jasna…

– Pamiętasz, jak się ze mnie śmiałeś, że choleruję? Ciociu Leno, chodźmy na górę.

Lena nic nie powiedziała, tylko poszła za Zosią, posapując tyleż z wysiłku, co z oburzenia i podniecenia.

– Co to za lumpy straszne? Głupio pytam. Po co oni przyjechali? Mówiłeś, że się wyrzekli tych dzieci!

– Ona się wyrzekła swoich, a on nie. Ale nie miej złudzeń, dzieci oni mają w nosie. Nie wiem, czy chcieli nam dokopać, czy ich bawi, że dręczą dzieciaki. Zabiłbym oboje z zimną krwią, gdybym miał gwarancję, że nie pójdę siedzieć do końca życia.

– Co on właściwie robi, ten Seta?

– Chodź, pomóż mi z tym podwieczorkiem, dobrze? Odgrzejemy gar parówek dla wszystkich. Normalnie by to chłopcy zrobili, ale jakoś się zaparli na tej górze. Tak naprawdę wszyscy to przeżywają, nie tylko Adolfik i bliźniaki. Nie będę ich gonił. O co pytałeś?

– O profesję twojego przyjaciela Sety.

– Nawet tak nie żartuj. Seta przez długie lata był z zawodu alkoholikiem, ale wygląda na to, że ostatnio przeżył jakiś przełom, zaszył się albo nie wiem co. Zosia, co tu robisz, bliźniaki nie potrzebują pomocy?

– Chyba nie. Dziewczyny ich pocieszają, Julka i te twoje dwie gwiazdy, Marcinie. Fajne masz córki. Bliźniaki wodzą za nimi oczami jak kiedyś za czekoladą. Ciotka Lena opowiada Adolfowi o windjammerach. Mogę wam nie pomagać? Czuję się, jakby mnie ktoś pobił.

Adam rzucił okiem na swoją formalną żonę i poczuł zdecydowane ciepło koło serca. Rzeczywiście wyglądała marnie.

– Usiądź tu spokojnie, my wszystko zrobimy. Może chlapniesz odrobinkę czegoś? Mamy metaxę. Lubisz metaxę. Doktor, co ty na to?

– Popieram. Chcesz, Zosiu, to ci wypiszę receptę. Maluszka. Ale rozmawiać możesz? Bo mnie interesuje, czym się zajmuje ten buc.

– Seta? Moim zdaniem poszedł w biznes przydrożny.

– O czym ty mówisz? Bo on mówił, że jest jakimś menedżerem. Od czego on jest… o kurczę, wiem!

Zosia kiwała głową.

– Od panienek. A ta cała jego Arletka pewnie dla niego pieniądze zarabia. On już miał kiedyś żonę tirówkę, ale od niego odeszła. Z mężem naszej byłej dyrektorki, którą poznałeś, jak byłeś u bliźniaków z pogotowiem, pamiętasz?

– Pamiętam. Dama jak ta lala. Nie dziwię się mężowi. Natomiast nie wiedziałem, że alfons nazywa się dzisiaj menago.

– Seta kiedyś przy mnie podziwiał takiego menago swojej byłej. Miał ksywę Trufel. Patrzcie, Seta nawet ksywy nie musi mieć…

Izabela zapisała sobie w notatniku kolejny numer, podziękowała uprzejmie i odłożyła słuchawkę. Osiem rozmów to wcale niedużo. Inżynierowie chłodnicy zostawiają za sobą ślady. Wcale zresztą nie wygląda na to, żeby je zacierali. Raczej nikt nigdy nie próbował odszukać pana Korna. Teraz będzie dziewiąta rozmowa i teraz powinna go trafić. Chłodnia składowa w porcie gdyńskim. Podniosła słuchawkę na powrót.

– Dzień dobry, moje nazwisko Izabela Grzybowska. Czy mogłabym mówić z panem Julianem Kornem?

– Chwileczkę. Julek, do ciebie.

Tak podejrzewała. Zero konspiracji. Wcale się facet nie chował!

– Korn, słucham.

Normalny, męski, energiczny głos. Z nutą dobrego humoru. Sympatyczny. Do takiego głosu nie będzie się czaić.

– Nazywam się Izabela Grzybowska. Chciałabym z panem porozmawiać prywatnie. Rozumiem, że jest pan w pracy i teraz pan nie bardzo może…

– Nie, akurat mam chwilę wytchnienia, możemy rozmawiać. Przepraszam, pani chce mi coś sprzedać?

– A broń mnie Boże. Tylko że nasza rozmowa naprawdę będzie bardzo prywatna. Myślę, że nie chciałby pan być słyszany przez osoby postronne. Chodzi o pana sprawy rodzinne, o pana rodzinę ze Szczecina.

Nastąpiła chwila milczenia, niemal było słychać, jak facet wykonuje błyskawiczną pracę myślową.

– Proszę mi podać numer, zadzwonię w ciągu dziesięciu minut.

– Woli pan komórkę czy stacjonarny?

– Komórkę.

Izabela podała mu numer i zrobiła sobie kawę. Zadzwonił po upływie siedmiu minut.

– Pani dzwoni w imieniu mojej… w imieniu Ewy Przesłańskiej?

– Niezupełnie. Dzwonię w imieniu Julki i Januszka Kornów.

Znów chwila milczenia.

– A Ewa… nie ma z tym nic wspólnego?

– Proszę pana… Kiedy pan miał ostatnie wiadomości o pani Ewie?

– Zakładam, że pani wie, kiedy się rozstaliśmy i dlaczego. Od tej pory Ewa nie chciała mnie widzieć ani słyszeć. Nie walczyłem z nią.

– Zatem nie wie pan, że pani Ewa nie żyje?

– Mój Boże, oczywiście, że nie! Nikt z jej rodziny nie był uprzejmy mnie zawiadomić. Chwila. Mówiła pani, że dzwoni w imieniu moich dzieci. Co się z nimi dzieje? Są u dziadków czy u tej siostrzyczki bigotki? Kiedy Ewa umarła? Powinniśmy się spotkać, a nie rozmawiać przez telefon!

– Racja, ale ja przecież jestem w Szczecinie, a pan w Gdyni.

– A dzieci?

– A dzieci są w domu dziecka.

– Chryste! Jak długo?!

– Długo. Kilka lat. Rodzina nie chciała się nimi zająć, więc zajęło się nimi państwo. Pan podobno zniknął bez śladu.

– Jakie bez śladu! Ewa miała moje aktualne namiary cały czas! Nie, to jakiś koszmar! Kogo oni chcieli ukarać i za co? Dzieci? A kim pani jest dla nich wszystkich?

– Nikim. Mój syn założył rodzinny dom dziecka, Julka i Januszek do tego domu trafili. Byłam niedawno z Julką na lodach i tak się jakoś zgadało o panu. Julka za dużo nie umiała mi powiedzieć, ale wywnioskowałam, że pan może nie mieć pojęcia o sytuacji, postanowiłam więc pana znaleźć i doinformować. Tylko tyle.

Facet z drugiej strony pomilczał przez chwilę.

– Chyba jestem pani dłużnikiem. Coś pani powiem. Nie ma co bić piany przez telefon. Czy możemy spotkać się jutro?

– No, no. Szybki pan jest. Dotąd pan się nie spieszył.

– Ponieważ, jak pani słusznie wydedukowała, nic nie wiedziałem. Teraz wiem, z firmy się jutro urwę, muszą mi dać wolny dzień z przyczyn rodzinnych, więc przyjadę. To jak?

– Proszę bardzo, jutro jestem w Szczecinie. Niech pan zadzwoni, jak pan będzie wjeżdżał do miasta. Zakładam, że w Szczecinie pan trafia, gdzie chce?

– To moje miasto, mieszkałem tam trzydzieści lat. Trafię.

Izabela podała Julianowi Kornowi adres swojej firmy i pokręciła głową z niejakim zdumieniem.

Czyżby Julka i Januszek niepotrzebnie spędzili sześć lat w cholernym bidulu?!

– Adolfik, dlaczego ty, kurczę blade, znowu włazisz za kanapę?

Adolf Seta nie odpowiedział, tylko schował ryżą głowę w ramiona. Z oczu wyzierała mu absolutna i bezdenna rozpacz. Adam nie widział jeszcze takiego wyrazu twarzy. Im dłużej przypatrywał się jego twarzy, tym bardziej czuł się wstrząśnięty. Łagodnym gestem wyciagnał rękę do Adolfika. Ten udał, że nic nie widzi, a może naprawdę nie zauważył niczego, wpatrzony w beznadziejną przyszłość.

Adam poklepał go po ramieniu. Chłopiec cofnął się odruchowo.

– Adolfik, tak nie może być. Wyłaź stamtąd. Musimy pogadać.

Adolfik ani się ruszył.

Adam przez jakiś czas, wciąż pozostając w niewygodnym przykucu, usiłował przemówić mu do rozsądku, ale widać było, że Adolfik rozsądek wyłączył. Niewykluczone zresztą, że przepaliły mu się jakieś bezpieczniki – oby nie wszystkie! – i że rozsądek padł – oby tylko chwilowo…

Adam westchnął i wczołgał się za kanapę, po czym usiadł obok tej kupki nieszczęścia. Kupka nie zareagowała.

Adam westchnął po raz drugi.

– Adolf… czekaj, tak się nie da mówić do człowieka, Adolfik jest do chrzanu… Zosia mówi na ciebie Adek, ale to mi też nie pasuje. Jak mówili na Dymszę? Chwila, zaraz sobie przypomnę. No, przecież Dodek! Mogę do ciebie mówić Dodek?

Nowo mianowany Dodek ani drgnął.

– To będę. Dodek, słuchaj mnie uważnie, możesz nic nie mówić, ale słuchaj. Nie, kurczę, nie możesz nie mówić, bo ja cię muszę o coś spytać. Ty się boisz ojca?

Dodek chwilę trwał w stuporze, aż w końcu ledwie dostrzegalnie kiwnął głową.

– Kogo jeszcze się boisz?

Zero reakcji.

Adam zrozumiał, że musi się wzorować na systemie zerojedynkowym. Jest, nie ma, jest, nie ma, jest, nie ma, tak, nie, tak, nie.

– Mnie się boisz?

Zaprzeczenie.

– Zosi chyba nie?

Nie.

– Ciotki Leny?

58
{"b":"88183","o":1}