Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Adam rzucił bystrym okiem na toczek i dość amatorsko upiętą woalkę, zlokalizował feralną szpilkę i niepostrzeżenie wyciągnął ją z kapelusika. Lena z ulgą odrzuciła zasłonę z oczu.

– Matko jedyna, przecież i powietrza pod tym nie było. Jeszcze trochę i bym się udusiła. Czekaj, muszę pooddychać spokojnie.

Oddychała, rozglądając się ciekawie po twarzach i z wyraźnym zadowoleniem rozpoznawała młodych znajomych ze środowiska żeglarsko – szantowego.

– Powinni zaśpiewać „Stormalonga”. Wiesz, „Stary Stormy umarł już”. Albo „Popłynął Tom do Hilo”. Albo „Fiddlers Green” – mruknęła dość głośno do Adama. – Najbardziej lubię „Fiddlers Green”. Jakby co, to na moim pogrzebie poproszę. Patrz, chyba naprawdę zaśpiewają! Ta dziewczyna ma skrzypce, tych małolatów znam, oni wygrali „Wiatrak” w tym roku, tamci dwa lata temu, byli u nas, śpiewali. Strasznie się podlizywali Biance, że niby oni też żeglarze. Tych nie znam. Starsi jacyś, chociaż też małolaty jak dla mnie.

Drobna dziewczyna zagrała rzewny wstęp na skrzypcach, kilkunastu młodych i bardzo młodych mężczyzn zaśpiewało. Rzeczywiście, „Fiddlers Green”. Matka Adama słuchała z rosnącym zdziwieniem, ojciec stał zasępiony, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że ciotka naprawdę odeszła. Lena po pierwszych słowach złapała Adama za rękaw, a jej małe oczka gwałtownie się powiększyły.

– Adam! Są tu „Dwudziestki”? Bo jakbym słyszała ichniego basa?

– Zgadza się, ciociu Leno. Są „Dwudziestki”. Oni są żeglarzami, więc uznali, że żałoba po cioci Biance ich też zobowiązuje. Mieli teraz trasę na północy, przedłużyli sobie o jeden dzień. Patrz, jednak ciotkę wszyscy szanowali, w całej Polsce…

– Adam! Ty ich znasz? I nigdy mi nie mówiłeś?

– Nie zgadało się, ciociu.

– Cicho bądź, niech ja spokojnie posłucham. Ten mały blondas fałszuje. On też jest z „Dwudziestek”?

– A nie, to jakiś indywidualny.

– Niechby się lepiej zamknął, kiedy zawodowcy śpiewają. Cicho bądź. No, pięknie, Bianka byłaby zadowolona. Przedstawisz mi ich, jak skończą.

Smętna ballada dobiegła końca. Lena niecierpliwie szturchnęła Adama pod żebro.

– Adam! Nie daruję ci, jeśli oni pojadą!

Adam skinął głową i doprowadził starszą panią do swoich śląskich przyjaciół. Zamierzał zacząć przedstawianie, ale wyrwała mu się z uchwytu i zamachała rękami przed nosem lekko spłoszonego basa.

– Gospel, chłopaki, gospel!

– Tak jest, proszę pani – odparł grzecznie. – Właśnie mieliśmy zacząć.

Wydobył zza pasa kamerton, zamruczał melodyjnie i cała piątka podjęła śpiew.

– Powinni śpiewać aż do końca składania kwiatów – zawyrokowała Lena Dorosińska, bardzo zadowolona. – Lepiej tu brzmi niż na tej ich płycie.

– A bo ciocia jest tradycjonalistką i nie lubi elektroniki – szepnął Adam. – Ale…

– Cicho bądź, daj posłuchać. Później mi powiesz.

Izabela spoglądała spod oka na energiczne zabiegi Leny wokół śpiewających facetów, potem z dezaprobatą na jej wyraźne ukontentowanie.

– Patrz, Konstanty – wyszeptała do męża. – Co ona wyprawia? Wcale się nie przejęła śmiercią przyjaciółki? Przecież teraz chyba będzie musiała pójść do jakiegoś domu opieki? Gdzie ona zamieszka, sama, bez nikogo? Wynajmie sobie coś?

– Jeszcze nie wiemy, komu Bianka zapisała dom – odszepnął jej mąż. – Może jej. Ale ja sądzę, że ona się przejęła, tylko ma takie usposobienie, że nie demonstruje publicznie. A poza tym, jak nam Adam opowiadał, jest stuknięta na punkcie tych piosenek, podobno tam do niej tłumy przyjeżdżały śpiewać na łące pod lasem. A ci tutaj całkiem nieźle śpiewają, podoba mi się…

– Przestań – syknęła Izabela, której słoń nadepnął na ucho, przez co nie miała teraz żadnej przyjemności, natomiast czuła coraz wyraźniej, że październikowa pogoda nie jest dobra na takie cienkie pantofle, co ją podkusiło, chciała wytwornie wyglądać, to i wygląda, tylko że nogi jej zaraz odpadną. – Cyrk, a nie pogrzeb. Kiedy ja umrę, proszę mnie skremować.

– Mam nadzieję, że to jeszcze nie tak prędko – mruknął Konstanty. – Trzeba by cię wozić do Poznania, zanim tutaj zrobią krematorium, upłynie jeszcze trochę czasu. Straszny kłopot, a wiesz, jak ja nie lubię zamieszania.

Izabela już nic więcej nie powiedziała, obrzuciła tylko męża strasznym spojrzeniem i odwróciła od niego wzrok. Dzielnie dotrwała do końca, aczkolwiek swoje wytworne pantofle na wysokiej szpilce zdążyła tak znienawidzić, że postanowiła natychmiast po powrocie do domu je wyrzucić. Albo oddać sekretarce w agencji, dziewczyna od początku miała na nie apetyt. Niech teraz ponosi, zobaczy jakie są wygodne.

Smutna uroczystość skończyła się wreszcie i obecni przystąpili do składania kondolencji, przy czym najwyraźniej goście podzielili się na dwie grupy – część ich podążyła bezbłędnie ku rodzinie świętej pamięci Bianki, część zaś otoczyła wianuszkiem Lenę Dorosińską, zdradzającą wyraźne objawy jakże niestosownego rozradowania. Ta druga część składała się, ku zdumieniu i trochę nawet zgorszeniu Izabeli prawie wyłącznie z młodych i przystojnych facetów. Izabela doprawdy nie mogła tego zrozumieć.

Zapatrzona na kokoszącą się Lenę, nie dostrzegła, że w stronę, gdzie ona sama z Konstantym przyjmowali kondolencje, zbliża się trzech nadzwyczaj dystyngowanych, mocno starszych panów w marynarskich uniformach, z dużą ilością złota na rękawach i w przepisowych czapkach na szlachetnych głowach pokrytych niemniej szlachetną siwizną. Ściśle mówiąc, dwie głowy pokryte były siwizną, trzecia natomiast całkowicie łysa.

Dystyngowani panowie ukłonili się, a łysy przemówił z lekko kresowym akcentem:

– Witamy szanowną panią, szanownego pana. Państwo pozwolą, że się przedstawimy. Jesteśmy przyjaciółmi świętej i nieodżałowanej pamięci Bianki, mieliśmy zaszczyt przez nią właśnie być przyjmowani do Bractwa Kaphornowców, wiele, wiele lat już temu. Była wtedy Grotem naszego Bractwa, ale to pani pewnie niewiele mówi. Ja nazywam się Antoni Sieńko, a to moi przyjaciele kapitanowie: Jerzy Chowanek i Bronisław Grabiszyński. Pozwolą państwo, że na państwa ręce złożymy w imieniu Bractwa najszczersze wyrazy współczucia. To dla nas wszystkich wielka strata.

Wszyscy trzej pochylili głowy i z uszanowaniem ucałowali jej dłoń w skórkowej rękawiczce (Izabela nie była pewna, czy nie powinna jej zdjąć, ale nie zdążyła i tak już zostało). Konstantemu uścisnęli prawicę i na dobrą sprawę powinni sobie pójść, ale jakoś nie odchodzili. Izabela wpadła w mały popłoch na myśl, że powinna ich zaprosić na stypę, ale przecież nie zaplanowała żadnej stypy, tylko podwieczorek dla rodziny, zresztą rodziny prawie nie było, rodzice Konstantego przyjechali ze Świnoujścia i to wszystko. Właściwie te tłumy na cmentarzu były zdumiewające… Cholera, co zrobić z tymi trzema starcami?!

Starcy wymienili spojrzenia i głos zabrał jeden z siwych, ten mniejszy, Bronisław jakiśtam.

– Nie wiem, czy świętej pamięci Bianka wspominała państwu, jak zamierza rozporządzić swoim majątkiem, jak się zdaje nie rozpowszechniała jeszcze tej informacji…

Izabela skinęła głową. W istocie, Bianka niczego nie rozpowszechniała.

– Państwo nam oczywiście wybaczą, nie jesteśmy upoważnieni do przedwczesnego zapoznawania nikogo z jej ostatnią wolą, ale chcemy powiedzieć, że zgodnie z tą wolą otwarcie testamentu powinno nastąpić jak najszybciej w domu nieboszczki, na wyspie Wolin. Najbliżsi krewni bezwarunkowo powinni się stawić. Czy rodzina mogłaby się tu i teraz wypowiedzieć w tej kwestii?

Izabela, trochę oszołomiona kwiecistością mowy pana kapitana, nie bardzo się orientowała, w jakiej kwestii ma się natychmiast wypowiadać, ale na szczęście Konstanty złapał sens i mógł udzielić odpowiedzi.

– Najbliższy weekend? Rozumiem, że panowie są w kontakcie z adwokatem Bianki?

– Z notariuszem Boratyńskim ze Świnoujścia. Pan mecenas Józef Boratyński prowadził wszystkie sprawy świętej pamięci nieboszczki. Czy sobota, godzina dwunasta w południe odpowiada państwu?

– Nam tak, nie wiem, jak syn. On nie pracuje w normalnych godzinach, jest dziennikarzem…

– Wiemy, proszę pana. Z synem już rozmawialiśmy, nie widział przeszkód. Pani Lena Dorosińska także będzie, oczywiście. Zatem do zobaczenia w najbliższą sobotę. Jeszcze raz szczere kondolencje.

Trzej kapitanowie trzasnęli obcasami w manierze zdecydowanie przedwojennej i oddalili się godnym krokiem, pozostawiając Izabelę w stanie zbliżonym do lekkiego szoku.

– Boże, co za dinozaury! Przyjaciele Bianki! Mam nadzieję, że nie kombinowała z domem, tylko podzieliła go między rodzinę? Trzeba go jak najszybciej sprzedać, jest sporo wart ze względu na tę rewelacyjną lokalizację, ale oczywiście jego stan zapewne wyklucza zażądanie najwyższej ceny… Bianka chyba nie miała pieniędzy na jakieś gruntowniejsze remonty?

– Nie dziel skóry na niedźwiedziu, Izuniu. Słuchaj, Lenę trzeba chyba zaprosić do nas?

Izabela skrzywiła się lekko, ale okazało się, że problemu z Leną nie będzie, ponieważ jakiś żeglarz ze Świnoujścia zaofiarował się ją podrzucić i ona zamierza wykorzystać tę okazję, czuje się bowiem nieco zmęczona. Wprawdzie Adam zaproponował, że ją odwiezie – tak samo jak ją przywiózł dzisiejszego przedpołudnia – ale ona ma już dość i chce natychmiast wracać do domu. Tylko musi się jeszcze pożegnać z tymi kochanymi szantymenami – tu podreptała ku grupie młodych ludzi, którzy rozmawiali z sobą, stojąc pod wielką sosną i nie zdradzając na razie zamiaru rozejścia się do swoich środków lokomocji.

Adam również poszedł się z nimi pożegnać i podziękować – zwłaszcza „Dwudziestkom”, których gest uznał za bardzo ładny, w końcu nie znali nawet ciotki Bianki, tyle że chcieli oddać hołd wielkiej żeglarce.

Stała przy nich młoda kobieta, która wydała się Adamowi znajoma. Prawda, śmieszna kudłata, raczej spora, ale wszerz, nie wzdłuż; zdaje się, że widywał ją w tawernie na koncertach, chyba też jakaś żeglarka? Czy może tylko wielbicielka?

– O, Adam, chodź do nas, chodź, tu jedna dziewczyna nas namawia do grzechu – przywitał go Qnia i potrząsnął jego prawicą. – Znacie się? To jest Adam Grzybowski, a nasza świętej pamięci nieboszczka była jego ciotką. Czekaj, ciotką? Niemożliwe?

11
{"b":"88183","o":1}