Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Zawracała mu regularnie głowę czym innym, gdyż, podobnie jak Bianka, uważała, że Adam powinien się już ustabilizować, ożenić i rozmnożyć.

I podobnie jak Bianka martwiła się – uwielbiając tego niereformowalnego nicponia – jego beztroskim podejściem do przyszłości.

Adam nie wiedział o tym, ale obie stare ciotki godzinami całymi zastanawiały się, jakby tu zmienić tę niekorzystną sytuację. Bardzo im leżał na leciwych serduszkach, bardzo!

Adolfik obudził się o pierwszej po północy, kiedy Zosia była całkowicie zdrętwiała, a poza tym bardzo już chciała puścić strzałkę Heniowi – w wiadomej sprawie. Pogratulowała sobie, że nie wyłączyła światła, bo Adolf przede wszystkim obrzucił ją przerażonym spojrzeniem i dopiero kiedy upewnił się, że ona to ona, odetchnął.

Z ulgą wyswobodziła się z jego objęć, tłumacząc mu, że musi, ale to musi absolutnie natychmiast skorzystać z toalety. Kiwnął głową – miał do niej zaufanie i wiedział, że go nie okłamuje i że wróci na pewno. Była jedyną osobą na świecie, której mógł wierzyć w pełni.

Siedząc w toalecie, zastanawiała się, co teraz powinna zrobić, żeby nie zawieść tego zaufania. Boże, co za idiotyczna sytuacja!

Najchętniej zostałaby w wychodku na zawsze, ale musiała przecież wrócić do Adolfika, zapewne znowu sztywnego ze strachu.

Najważniejsze to nie pozwolić mu się przytulić, bo znowu zamrze i koniec.

Adolf siedział na tapczanie i bezmyślnie gapił się przed siebie. Na jej widok znowu wypuścił z siebie trochę powietrza. Głosu natomiast nie wydobył, chociaż przez kwadrans usiłowała go do tego nakłonić. Zrezygnowana ułożyła go w końcu – tak jak stał, ubranego – na posłaniu, okryła kocem i kazała zasnąć. Obiecała, że sama położy się na drugim tapczanie, bo widziała wyraźnie, że w przeciwnym wypadku znów przyklei się do niej i nie wypuści z objęć przez następnych kilka godzin.

Dobre trzy kwadranse minęły jeszcze, aż wreszcie zasnął.

A zanim zasnął, przez jakieś cztery minuty mówił bez przerwy. Składnie i gramatycznie, choć sepleniąc, ledwie słyszalnym głosem, najzupełniej beznamiętnie zdał relację z wydarzeń, które doprowadziły go do pożałowania godnego stanu, w jakim znalazł się obecnie. Po czym padł na poduszkę i odjechał.

Zosia, kompletnie rozbudzona, siedziała na swoim tapczanie i kipiała złością.

Najbardziej złościło ją to, że właściwie nic, ale to zupełnie nic nie może zrobić.

Nie była w stopniu przesadnym wielbicielką Adolfa Sety, ale w jakiś sposób czuła się z nim związana przez to, że on ją tak wybrał – zupełnie jak zmarznięty psiak, który w połowie stycznia zaczyna przesiadywać pod naszymi drzwiami, dając nam niedwuznacznie do zrozumienia, że jeśli go nie wpuścimy do domu, to on na tej naszej wycieraczce zamarznie na śmierć i będzie nam wtedy strasznie głupio do końca życia.

No przecież nie może go adoptować! Niezamężnym nie pozwalają!

Udało jej się zasnąć dokładnie czterdzieści osiem minut przed szóstą, a o szóstej już koniecznie musiała być na nogach, żeby pobudzić bliźniaki, które o absurdalnej ósmej musiały być w swojej zerówce, a także aby docucić Alana Gąsiorka, którego sen przypominał coś w rodzaju letargu. Pozostali chłopcy z jej grupy budzili się w miarę bezkonfliktowo, a w każdym razie załatwiali to w obrębie sypialni, bez interwencji zewnętrznych.

Kiedy zadzwonił nastawiony w komórce budzik, pierwszą jej myślą był, oczywiście, Adolf. Ku jej zdumieniu, siedział na swoim tapczanie, kompletnie przytomny.

– Ja juz nie śpię – zaraportował. – Co teraz ze mną będzie?

– Nic nie będzie, mam nadzieję – mruknęła. – Jeśli chcesz, możesz tu przebąblować dzień albo dwa, ale potem chyba trzeba będzie wrócić do normalnego życia.

– Znacy do grupy.

– No… chyba tak. Dasz radę?

– Nie wiem.

– Kurczę, Aduś, ja teraz muszę wywlec moich chłopaków z wyrek i powyrzucać do szkoły. Siedź tu, wrócę do ciebie po śniadaniu i przyniosę ci to śniadanie przy okazji. Ale naprawdę teraz muszę iść.

– Ja rozumiem.

– Żadnych głupstw?

– Zadnych. Moze pani sobie iść.

Podejrzanie wyglądał, taki spokojniutki, ale Zosia naprawdę musiała biec do swojej grupy. Bardzo nerwowo zrobiła wszystko, co do niej należało, o ósmej przekazała dyżur Jończykowi, naładowała tacę jedzeniem i popędziła do szpitalika.

Adolfa nie było.

Omal nie upuściła tacy na podłogę. Gdzie on, na Boga, poszedł? Okna pozamykane, nie wyskoczył zatem na wybrukowany betonem dziedziniec.

Przed oczami jej nieco pociemniało.

– Pseprasam panią, ja tylko byłem w ubikacji…

Usiadła na tapczanie i westchnęła potężnie.

– Aduś, Matko Boska, czemu mnie straszysz?

– Pseprasam, ja nie chciałem pani strasyć…

– Nie, oczywiście, że nie chciałeś, tylko widzisz, trochę nerwowa jestem od wczoraj. Dobrze. Łapy umyłeś? Przyniosłam ci wałówę. Słuchaj, Adek, ty sobie teraz spokojnie zjedz to śniadanie, a ja skoczę się wykąpać, zgoda? A potem ty się wykąpiesz, przecież nawet się nie myłeś przed snem. Obojgu nam się należy. No to jak?

Adolf kiwnął głową. Zosia, wciąż w nerwach, pobiła prawdopodobnie rekord świata w szybkości zażywania kąpieli, ale kiedy wróciła, Adolf nadal nie zdradzał ani samobójczych skłonności, ani nawet większego podniecenia. Przyszło jej do głowy, że jego możliwości emocjonalnego reagowania chwilowo się skończyły.

Zapędzona do działania zaprzyjaźniona pani psycholog potwierdziła jej przypuszczenia. Zosia zawiozła do niej Adolfa jeszcze tego samego dnia, zapoczątkowując serię spotkań, po których nieszczęsny Seta miał dojść do siebie. Doszedł o tyle o ile, prawdopodobnie w dużej mierze dzięki temu, że pod presją pani psycholog Aldona Hajnrych – Zombiszewska wypuściła go spod swoich opiekuńczych skrzydeł. Nie była jednak na tyle wspaniałomyślna, żeby zgodzić się na jego dołączenie do grupy Zosi, o nie. Adolf znalazł się w trzeciej grupie chłopców, którą opiekowały się na zmianę dwie zgorzkniałe czterdziestolatki, nienawidzące swojej pracy, ale nienawiści tej nie przelewające na dzieci. Wychowanków traktowały z jednakową obojętnością, pilnując tylko, żeby nie sprawiali zbyt wielu kłopotów. Nie było to specjalnie trudne, albowiem żadne wybujałe indywidualności jakoś jeszcze do ich grupy nie trafiły.

Adolfik zaaklimatyzował się bez większych problemów. Remigiusza Maślankę oraz jego szemranych przyjaciół spotykał teraz wyłącznie na korytarzach domu „Magnolie”, a oni nie rwali się jakoś do kontaktów ze swą niedawną ofiarą. Mało kto w domu wiedział, że swego czasu zdybał ich w leszczynie pan Krapsz i wygłosił do nich płomienną przemowę, z której wynikało aż nadto jasno, że jeśli małemu Secie stanie się jakakolwiek krzywda, to oni dostaną po mordzie. I to zanim śledztwo zdąży wykazać ich winę lub niewinność. Po prostu dostaną i już. Pan Krapsz chadzał na siłownię i miał odpowiednią posturę… wprawdzie sprężywszy się, mogliby oni jemu nakłaść po mordzie, ostatecznie było ich więcej, ale jednak nie chcieli ryzykować aż tyle. Niewarta skórka za wyprawkę – uznał Maślanko i splunął pod nogi z pogardą. Wypowiedzieli się więc tylko w sposób dość kwiecisty na temat tego pokurcza Sety i dali mu spokój.

Od tych dramatycznych wydarzeń – podobnie jak od przeprowadzki Adama do domu rodziców minęło sześć miesięcy.

Adolfik był już mniej więcej pogodzony z życiem, Adam wręcz przeciwnie. Mieszkanie z mamusią uwierało go coraz bardziej.

A późną jesienią umarła ciotka Bianka.

Pogrzeb był naprawdę piękny. Ciotkę pochowano w rodzinnym grobowcu na szczecińskim Cmentarzu Centralnym, który przecież w istocie jest najwspanialszym parkiem, jaki Adam widział w życiu. Nieco zaskoczona rodzina – prócz Adama bowiem nikt, nawet Konstanty, nie traktował poważnie żeglarskich dokonań starszej pani – znalazła się nagle otoczona mnóstwem nieznajomych ludzi. Część z nich, ci starsi oraz zdecydowanie starsi, to byli członkowie słynnego Bractwa Kaphornowców. Ich się spodziewano. Natomiast spory tłumek ludzi młodych i całkiem młodych? Skąd ich się tylu wzięło?

– To wszystko żeglarze, mamo – wyjaśnił Adam. – Ciotka naprawdę była kimś.

– Coś podobnego – mruknęła Izabela, szykownie odstrojona w czarne futra i koronki w stylu hiszpańskim, zgodnie z typem urody. – Zawsze mi się zdawało, że te jej przewagi były trochę… no… wymyślone.

– Ciocia Bianka żywcem weszła do żeglarskiej legendy, kochana mamusiu. Te małolaty o niej słyszały i przyszły oddać hołd legendzie. A poza tym są tu przyjaciele cioci Leny. Pewnie będą śpiewać. Przepraszam cię, pójdę do Leny, musi się okropnie czuć.

Izabela chciała go jeszcze spytać o to śpiewanie, bo nie bardzo zrozumiała, kto ma śpiewać i w jakiej sprawie, skoro ona osobiście zamówiła doskonałą śpiewaczkę do mszy – ale syn zostawił ją samą – no, z mężem – i oddalił się w kierunku małej, okrąglutkiej starszej pani w żałobnej woalce na nieco wyleniałym toczku z karakułów.

– Jak się trzymasz, ciociu Leno? – Ujął starą damę pod ramię.

– A jak mam się trzymać? – spytała cierpko. – To żadna przyjemność, kiedy ci umiera najlepsza przyjaciółka. W tym wieku! Mówię o sobie. Zostaje człowiek ze świadomością, że teraz na niego kolej. Dobrze, że te wszystkie pierniki przyszły, bo już bym myślała, że jestem najstarsza na świecie. Zaprowadź mnie do ławki, Adasiu, przez tę cholerną woalkę nic nie widzę.

Adam uśmiechnął się i wprowadził Lenę do kaplicy. Nabożeństwo żałobne było bardzo wzruszające, solistka opery dała z siebie wszystko, następnie zebrani udali się na miejsce wiecznego spoczynku cioci. Piechotą, bo grobowiec znajdował się niedaleko kaplicy. Adam wciąż prowadził Lenę, której istotnie gęsta, czarna woalka zasłaniała widoczność prawie do zera.

Na miejscu Lena przeczekała dzielnie kilka przemówień, prawie całą liturgię, ale w końcu nie wytrzymała.

– Adasiu, zdejmij mi, proszę, to cholerstwo, chciałabym zobaczyć, kto przyszedł, bo tyle wiem, że się parę osób ze mną przywitało, a tu jest kupa luda. Ona jest przypięta szpilkami, sama sobie nie poradzę, a jak próbuję ją odsłonić, to mi zaraz opada. Znajdź szpilkę koło tej skórkowej ozdóbki i ją wyjmij!

10
{"b":"88183","o":1}