Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tak, tak, siadaj, Mordimer. – Wskazał mi krzesło naprzeciw siebie. – Manuelu, przynieś drugie nakrycie, proszę. Zmężniałeś – rzekł, znów obracając na mnie wzrok. – Pamiętam cię jako chudego, wiecznie milczącego szesnastolatka, mój drogi. Wiesz, że nigdy nie zadałeś mi żadnego pytania?

– Słuchałem – odparłem, gdyż lepiej pamiętał przeszłość ode mnie i byłem tym zdumiony.

– To prawda, pilnie słuchałeś. I zastanawiałeś się, jak blisko jestem herezji, prawda?

Drgnąłem. Czyżby było to aż tak widoczne? Faktycznie, jedno zdarzenie akurat sobie przypomniałem. Kiedyś, gdy słuchałem wykładu Ignaciusa przemknęła mi przez głowę myśl: „Spłoniesz, mistrzu. Spłoniesz z całą pewnością”. I zaraz się tej myśli sam przestraszyłem. Skąd mógł wiedzieć? Czy wszystkich uczniów pamiętał i rozumiał aż tak dobrze?

– Byłem niedoświadczony, Ignaciusie – odparłem łagodnie. – I być może nie rozumiałem, że wiara umacnia się w ogniu dyskusji.

– W ogniu dyskusji – powtórzył. – Cóż, nie wszyscy tak myślą – spojrzał na mnie badawczo. – Większość sądzi, że należy wierzyć bez zbędnego mędrkowania.

– Również mają rację – odparłem. – Bo wszystko zależy od tego, kto dyskutuje i jak daleko sięga dyskusyjny zapał.

– Zapał, ogień… Jakże blisko od tych słów do płomienia i stosu… – powiedział zamyślony.

Służący, nazywany przez Ignaciusa Manuelem, przyniósł na tacy talerz, nóż i metalowy kubeczek.

– Częstuj się, Mordimer – zaprosił mnie dawny nauczyciel. – Czym chata bogata… – Dał znak Manuelowi, by opuścił komnatę.

– To miło, że przestrzegasz starych zwyczajów i przyszedłeś nas odwiedzić – powiedział, kiedy odkrawałem sobie najmniej tłusty, a za to dobrze wypieczony kawałek mięsa. – Spróbuj chleba – dodał. – Mamy własną piekarnię i śmiem twierdzić, że robimy najlepszy chleb w Tirianie. Taaak – ciągnął. – Dobrze widzieć, że młode pokolenie szanuje odwieczne obyczaje, na których wyrośliśmy i o które dbaliśmy.

Mógł sobie darować te nostalgiczne uwagi, ale przyjąłem je z uśmiechem. Ignacius sprawiał wrażenie sympatycznego, poczciwego i dobrze trzymającego się staruszka. Czy próbował mnie nabrać, czy też tak bardzo przyzwyczaił się do gry, że stała się jego drugim życiem i grał bezwiednie? Nieważne. Był inkwizytorem, a w Inkwizytorium nie pracują sympatyczni i poczciwi staruszkowie, z łezką w oku wspominający chwałę dawnych czasów.

– Czy nie obrazisz się, Mordimer, jeśli spytam cię o cel wizyty w Tirianie? Może będę ci mógł w czymś pomóc?

– Jesteś niezwykle uprzejmy, Ignaciusie – powtórzyłem niedawno wygłoszoną kwestię. – Ale powiedziałbym, że odwiedziny w Tirianie traktuję jak dawno mi należne wakacje. Pewien bogaty kupiec, pozwól, że nie wymienię jego nazwiska, postanowił sfinansować mój pobyt tutaj. I to pobyt w miłym towarzystwie – mrugnąłem znacząco. – W zamian za niedawno oddane przysługi.

– Ach, tak – uśmiechnął się. – Wybrałeś więc właśnie Tirian jako miejsce odpoczynku. Jak miło!

W jego głosie nie wyczułem ani szyderstwa, ani ironii. Grał swoją rolę bezbłędnie, więc i ja zamierzałem grać swoją.

– Och, nie ukrywam, że postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym – rzekłem z lekkim zakłopotaniem. – I mam nadzieję na pewne spotkanie w interesach. Jednak, wybacz, że nie mogę o tym mówić, gdyż nie działam tylko w swoim imieniu i zobowiązano mnie do utrzymania tajemnicy. Niestety, Ignaciusie, Jego Ekscelencja biskup Hez-hezronu, niech Pan czuwa nad jego świątobliwą duszą, niezwykle skrupulatnie liczy rozchody biskupstwa…

– … a co za tym idzie inkwizytorskie pensje – zaśmiał się. – Skąd ja to znam? Ale oczywiście, Mordimerze – dodał. – W interesach dyskrecja jest rzeczą świętą i nie zamierzam cię skłaniać do złamania danego słowa. Jednak z twoich słów rozumiem, że odwiedziny Tirianu nie są w żaden sposób związane z twoją działalnością, jako inkwizytora Jego Ekscelencji?

– Boże broń, Ignaciusie – powiedziałem.

Przez chwilę jedliśmy w milczeniu i spróbowałem wina, którym poczęstował mnie tiriański inkwizytor.

– Alhamra – powiedziałem, próbując. – Miód w gębie.

– Mamy specjalną zniżkę – mrugnął porozumiewawczo. – Bo w Hezie już każą sobie słono za nie liczyć…

– O, tak – westchnąłem. – Widzę, że i w Tirianie bracia chętniej spędzają czas we własnych kwaterach niż w Inkwizytorium – dodałem.

– Dlaczego tak sądzisz? – zmrużył oczy.

– Wieczerzasz sam – odrzekłem. – Ale ja też wolę pokój w karczmie niż nasze dormitorium.

– Jest nas pięciu – odparł – i wszyscy mieszkamy w Inkwizytorium. Jednak teraz moi czterej bracia przebywają poza miastem i zostałem sam. Tak więc cieszę się, że dotrzymasz mi towarzystwa dzisiejszego wieczoru.

Zaciekawiło mnie, cóż za pilne sprawy wyrwały z miasta wszystkich inkwizytorów, ale wiedziałem, że nie wypada się dopytywać. Jednak fakt, że piątka inkwizytorów mieszkała razem, był nieco dziwny. Chociaż, może w Tirianie obowiązywały inne reguły niż w Hezie? Po dbałości o ogrody i sutym posiłku poznałem, że obyczaje tu były lżejsze niż w Hezie, gdzie panowała ścisła i surowa reguła. No, ale cóż, ich było tylko pięciu i mogli ustalić sobie takie prawa, jakie chcieli.

Z Ignaciusem spędziłem miły wieczór przy dzbanku dobrego wina. Gawędziliśmy leniwie, on opowiadał tiriańskie plotki, a ja zwierzałem się z tego, jak żyje się w bliskości Gersarda, ekscelencji biskupa. Z tym że, chyba wierzycie, mili moi, iż wasz uniżony sługa nie pozwolił sobie na wypowiedzenie ani jednego zbędnego słowa, a o atakach podagry Gersarda mówił z podszytym współczuciem szacunkiem. W końcu samo Pismo mówi: „Nie każdemu człowiekowi otwieraj serce swoje”. I jak mało kto na świecie mogę świadczyć o niezwykłej słuszności tych słów.

* * *

Kiedy zaświtał pierwszy poranek mojej bytności w Tirianie, odemknąłem okiennice z poczuciem nieskrywanej ulgi. Oto na niebo wypełzły białe, kłębiaste i gęste chmury, co zapowiadało, iż dzień nie będzie tak upalny, jak poprzedni. I dobrze, gdyż wasz uniżony sługa miał to i owo do załatwienia. Zastanawiacie się zapewne, jakiż to chytry plan ułożył biedny Mordimer, by zadowolić Mariusa van Bohenwalda oraz odkryć, kto morduje niezależnie pływających kapitanów? Być może was rozczaruję, mili moi, ale plan mój był prosty jak dłuto do łupania kości. Otóż ni mniej, ni więcej, tylko zamierzałem pójść najpierw do głównego kapitanatu, podając się za kupca z Hezu. I postarać się legalnie wynająć statek oraz kapitana. A potem zobaczyć, kto przyjdzie mnie ostrzegać przed konsekwencjami takiego zuchwalstwa. Cóż, punkt wyjścia dobry, jak każdy inny.

Główny kapitanat Tirianu mieścił się w wielkim, parterowym budynku, który zapewne niegdyś był magazynem zbożowym, a teraz rozlokowali się w nim urzędnicy i kanceliści. W środku roiło się od kupców, pośredników i zwykłych żeglarzy, z których każdy miał do załatwienia nie cierpiącą zwłoki i niezwykle ważną sprawę. Jednak przyznać muszę, że mimo tłoku, w środku panował niezwykły wręcz ład, a nad porządkiem czuwało kilku strażników portowych z solidnymi pałami w dłoniach. I sam widziałem, że potrafili tymi pałami przylać petentom nie potrafiącym zachować się zgodnie z obowiązującymi regułami.

Musiałem odczekać swoje w dość długiej kolejce do jednego z kancelistów. Siwy, zasuszony człowieczek siedział nad stertą ksiąg i papierów. Blat biurka, palce, a nawet uszy miał poplamione inkaustem.

– Słucham – zapytał niecierpliwie, kiedy stanąłem przednim.

– Chcę wynająć dobry statek i kapitana znającego rzekę w górnym biegu – powiedziałem głośno.

Kancelista odłożył pióro na blat biurka i podniósł na mnie wzrok.

– Macie tiriańską licencję? – zapytał, uważnie mi się przyglądając spod siwych, rzadkich brwi.

– Nie – odparłem. – Jestem kupcem z Hezu.

Ktoś stojący za mną parsknął śmiechem, ktoś inny pokazał mnie palcem, a jakiś głos krzyknął: „znajdźcie mu kapitana, który chce stracić uszy”. Urzędnik uśmiechnął się samymi ustami.

– Nie sądzę, żeby ktoś z wami chciał popłynąć, skoro nie macie licencji – powiedział z ledwo ukrywanym rozbawieniem.

– Nie wierzę, że w Tirianie nie ma kapitana, który nie chce zarobić solidnej sumki za kurs na południe – powiedziałem ze zdumieniem.

– Posłuchajcie no, panie… – zawiesił głos.

– Godryg Bemberg – wyjaśniłem. – Licencjonowany kupiec z Hez-hezronu.

Znowu ktoś z tyłu parsknął śmieszkiem, słysząc te słowa.

– Posłuchajcie no, panie Bemberg – rzekł. – Nie znam kapitana, który by z wami popłynął. Wykupcie w gildii jednorazową licencję albo skorzystajcie z pośrednictwa naszych kupców. To wam mogę poradzić. Następny! – Odwrócił ode mnie wzrok.

– Zaraz, zaraz…

– Następny! – powiedział już ostrzejszym tonem i spojrzał w stronę jednego ze strażników.

– Dobrze, już dobrze – powiedziałem, kiedy zobaczyłem, że strażnik wolnym krokiem zmierza w moją stronę.

W końcu wielce upokarzające byłoby, mili moi, gdyby biedny Mordimer dostał pałą po plecach w tiriańskim kapitanacie. I w dodatku nie mógł we właściwy sposób ukarać napastnika.

Przepchnąłem się przez tłum i wyszedłem na zewnątrz budynku. Przysiadłem na murku ze zrezygnowaną miną i nie musiałem długo czekać, aż podszedł do mnie młody, bogato ubrany człowiek. Miał zdobiony srebrem, jedwabny kaftan i haftowane ciżmy z fantazyjnie wygiętymi noskami. U zdobionego, szerokiego pasa kołysał się sztylecik o grawerowanej srebrem rękojeści.

– Witajcie, panie Bemberg – powiedział serdecznym tonem. – Jeśli dobrze usłyszałem wasze szacowne nazwisko.

– Ano dobrze – wstałem z murku i skinąłem mu głową.

– Pierwszy raz w Tirianie, co? Ach, jakżeż to nieuprzejmie z mojej strony! Jestem Maurycy Mossel, pośrednik, do waszych usług, panie. – Porwał moją dłoń i potrząsnął nią z zapałem. – Jeśli zechcecie wysłuchać kilku rad, chętnie wam ich udzielę przy kielichu lub dwóch dobrego winka.

– A co wy w tym macie za interes, panie Mossel? – zapytałem nieufnie.

32
{"b":"88179","o":1}