Miałem jednak nadzieję, że nie nastąpi to za mojego życia.
Marius van Bohenwald wydawał się więc człowiekiem wiarygodnym, choć przyznam szczerze, że wolałbym sprawdzić go nieco dokładniej. Ale pogoda w Hezie była tak parszywa, że z ulgą myślałem o orzeźwiającym rzecznym rejsie. Zresztą, jak miały wskazać późniejsze wypadki, nawet najbardziej dokładne sprawdzanie kupca z Bortalz nie przyniosłoby mi żadnej, dającej się wykorzystać, wiedzy.
* * *
Barka należąca do Mariusa van Bohenwalda była zwykłą, rzeczną krypą. Szeroka, o płaskim dnie, tępym dziobie i jednym maszcie. Ale pod pokładem było zadziwiająco dużo miejsca na towary, a beczki i worki leżały również na deskach pokładu, pieczołowicie obwiązane linami i nakryte szarym, żaglowym płótnem. Załoga składała się z wytatuowanego od stóp do głów kapitana (był ubrany tylko w szerokie hajdawery, więc miałem okazję mu się dokładnie przyjrzeć), starego, beznosego sternika i czterech marynarzy. Wszyscy zajęci byli ładowaniem towarów, jedynie kapitan stał na pokładzie i wymachiwał trzymanym w dłoni rzemieniem.
Zobaczył mnie, kiedy stanąłem przy trapie, i obnażył w uśmiechu bezzębne dziąsła.
– Fisam fas, panie, na pokłasie Fiosennej Jusienki. So saścit sla mnie.
Wiosenna Jutrzenka była niezłą nazwą. Co prawda ten akurat statek powinien się nazywać Pływająca Balia albo Zanurzony Cebrzyk, ale znałem marynarską fantazję w wymyślaniu nazw, więc nawet się nie uśmiechnąłem.
– Wyłychofalim kąjuskę dla fasiej fielmosności – powiedział. – Posfólcie, saplofase.
Zeszliśmy po stromych, brudnych jak nieszczęście schodkach. Po lewej stronie znajdowały się drewniane drzwiczki.
– Fygós nie ma, fasia fielmośnoś – wyjaśnił. – Sałoga śfi na pokłasie, a su – machnął dłonią – sofały.
Otworzył drzwiczki i przepuścił mnie jako pierwszego. Kajuta była faktycznie maleńka. Mieściły się w niej tylko wypchany sianem materac, drewniana, okuta mosiądzem skrzynia i metalowy cebrzyk. Przy ścianie zobaczyłem szeroką szafkę. Ale bardziej mnie interesowała osoba leżąca na materacu. Zwłaszcza, iż była to półnaga (półnaga zapewne dlatego, że pod pokładem było ciepło i duszno niemal jak w mojej karczmie), młodziutka dziewczyna o białej cerze, długich jasnych włosach i sterczących piersiach.
– Niespocianka i płesen os pana Pohenfalsa – powiedział kapitan z uśmiechem. – Jak sekoś pencies potsepofać, panie, jesem so usłuk.
Wycofał się z ukłonem i zamknął za sobą drzwi. Leżąca na materacu dziewczyna przyglądała mi się uważnie, ale nawet nie drgnęła. Powiodła tylko, chyba bezwiednie, językiem po ustach. Ładne miała te usta. Pełne i czerwone, co przy bieli jej skóry robiło spore wrażenie.
– Jak masz na imię? – zapytałem, zdejmując płaszcz i rzucając go obok niej, na materac.
– Enya – odparła cicho. – Wy naprawdę jesteście inkwizytorem, panie?
– Możesz mówić do mnie Madderdin – zaproponowałem. – Poznamy się zapewne bardzo blisko przez te trzy dni, więc wolę słyszeć z twoich ust własne imię, niż ciągłe „panie”.
– Jak sobie życzysz, Madderdin – powiedziała. – Przyprowadzono mnie tutaj, żebym spełniała twoje życzenia.
– I to lubię – roześmiałem się. – A inkwizytorem jestem naprawdę, skoro już musisz wiedzieć. Lecz trzymaj buzię na kłódkę, jeśli nie chcesz mnie rozgniewać. Dla wszystkich będę Godrygiem Bemberg, kupcem z Hezu, dziedziczącym majątek, który chce zainwestować.
– Oczywiście, Mordimer – odparła grzecznie. – Ale pozwól, że kiedy jesteśmy sami, będę cię nazywała prawdziwym imieniem. Jest dużo bardziej… – zastanawiała się chwilę, a potem uśmiechnęła się leciutko – zmysłowe.
Byłem zdziwiony tym, że tak ładnie się wysławiała. Z całą pewnością nie była to wulgarna, portowa dziwka, potrafiąca jedynie kląć w alkoholowym upojeniu. Miała w sobie jakąś nie pasującą do jej zawodu delikatność. Niemniej nie byłem zachwycony tym, że Marius van Bohenwald powiedział jej, kim jestem. Być może myślał, że wtedy będzie się bardziej starać. Cóż, zapewne tak właśnie było.
– Długo pracujesz w fachu? – zapytałem i zrzuciłem koszulę. Była tak mokra od potu, jakbym wyciągnął ją przed chwilą z wody.
– Niedługo. Pół roku. Ale umiem wszystko, co trzeba – zapewniła. – Przekonasz się.
– To się jeszcze okaże. Nie chwal dnia przed zachodem słońca.
Zzułem buty i zdjąłem onuce. Nie powiem: zrobiło mi się lepiej, choć pod pokładem i tak było pierońsko duszno.
– Naprawdę, panie… Mordimer – poprawiła się – będziesz ze mnie zadowolony. Chciałabym, żebyś powiedział o mnie dobre słowo w nowym domu, i będę się starała.
– W nowym domu? Gdzie?
– W Tirianie – odparła. – Mam tam zacząć pracę.
Zwaliłem się na materac i położyłem dłoń na jej piersi. Enya była bardzo szczupła i niewysoka, ale piersi miała całkiem spore. Dobrze, bo nie ma jak duży cyc, zwłaszcza kiedy właścicielka jest filigranowej budowy. To mówi wam Mordimer Madderdin, mili moi, wytrawny znawca hezkich dziwek.
– Już chcesz? – zapytała, uśmiechając się.
– Na razie chcę wina – powiedziałem.
Wstała i sięgnęła do szafki. Wyjęła z niej dwa kubki i glinianą butlę. Dużą butlę.
– Mogę napić się z tobą?
– Rzecz jasna – odparłem. – Nie lubię pić sam.
Rozlała wino do kubków i podała mi. Powąchałem.
– Pachnie nieźle – stwierdziłem. – No, to wypijmy za podróż, Enyo.
– Twoje zdrowie, Madderdin – wzniosła toast i wzięła wino do ust.
Potem nachyliła się nade mną, rozlała je po mojej piersi i zaczęła zlizywać. Miała zgrabny, wąski języczek, a lizała nad wyraz delikatnie. Ułożyłem się wygodniej.
– Dobrze, mała – powiedziałem. – Teraz zjedź niżej.
Odgarnęła włosy i uśmiechnęła się, a potem zrobiła, co kazałem.
* * *
Muszę powiedzieć, że to były niezłe trzy dni, mili moi. Co prawda na łajbie van Bohenwalda pluskwy również wyłaziły z materaca, spadały z sufitu i gryzły, ale z całą pewnością pojawiały się mniej licznie niż w mojej kwaterze. Poza tym nie za bardzo miałem czas i ochotę myśleć o pluskwach, bo Enya mocno się starała uprzyjemnić mi czas. Muszę przyznać, że dawno nie miałem tak chętnej dziwki, którą w dodatku bawiło, co robi. No, zawsze można powiedzieć, że wasz uniżony sługa potrafi rozpalić nawet zimną kurwę, ale nie… Myślę, że Enya taka po prostu była. Cóż, pół roku w burdelu nie zniszczyło jeszcze w niej ochoty do zabawy i pewnej szczerości uczuć.
Piliśmy, baraszkowaliśmy na materacu i niespecjalnie przejmowaliśmy się tym, co dzieje się wokół. Zresztą nie działo się nic interesującego. Łajba płynęła spokojnie, a pogoda była cały czas piękna i słoneczna. Zresztą rzeka na trasie od Hezu do Tirianu była szeroka, leniwa, rozlana w spore rozlewiska i tu nie groziły żadne niespodzianki. Bystry nurt i mielizny zaczynały się dopiero w górze rzeki, jakiś dzień drogi od Tirianu. Tam leniwa staruszka zamieniała się w kapryśną, żwawą dziewczynkę. Tam rzeka wiła się wśród porohów i mielizn, często zmieniała koryto oraz zaskakiwała licznymi, przykrymi niespodziankami. Do najgorszych z nich należeli korsarze, zwykle podpływający do statków nocą na małych, szybkich łódeczkach i bezlitośnie mordujący wszystkich świadków rabunku. W górze rzeki na pewno nie moglibyśmy sobie pozwolić na żeglugę bez obstawy. Ale tutaj podróż przypominała spacer.
Wreszcie trzeciego dnia minęliśmy Tiriańskie Rozlewisko i z dala zobaczyliśmy wieże miejskiego ratusza. Barka musiała manewrować wśród licznych statków, galer, łódek i łódeczek, które dopływały do Tirianu trzema rzekami wpadającymi w Rozlewisko. Cóż, kupcy w Tiria-nonnag mieli się dobrze z tak liczną klientelą i nie dziwiłem się, że nie chcą rezygnować z monopolu handlowania z południem. Ale wiadomo przecież, że jeśli istnieje monopol, to prędzej czy później ktoś zechce go przełamać. I mój pracodawca należał właśnie do takich ktosiów. Jednak ja nie zamierzałem ryzykować skóry w imię interesów Mariusa van Bohenwalda. Który to Marius był zapewne w stanie za drogie mu idee bez mrugnięcia okiem oddać życie… Nie swoje, rzecz jasna, lecz każdego wynajmowanego przez siebie człowieka.
Tirian, mimo znakomitego położenia u zbiegu trzech rzek, nie był miastem tak dużym jak Hez-hezron i powszechnie uznawano go raczej za prowincję. Z czego to wynikało? Z wielu przyczyn. Między innymi z faktu, iż Tirian żył z pośrednictwa i handlu, a próżno było tu szukać silnych rzemieślniczych gildii. W Tirianie nie było manufaktur, a nawet co zręczniejsi mistrzowie i czeladnicy uciekali czym prędzej do Hezu. Poza tym trudno wyobrazić sobie arystokratę lub bogatego szlachcica, który w Tirianie chciałby mieć miejską posiadłość lub pałac. Oni wiedzieli, że w Hezie rozdaje się karty i właśnie tam warto żyć. Blisko biskupiego dworu i blisko cesarskich namiestników. Co by nie mówić, Tirian był po prostu dziurą. Wielką i bogatą, ale dziurą.
– Ktoś będzie na ciebie czekał? – spytałem Enyę.
– Pewnie tak – odparła i chyba wyczułem w jej głosie jakiś smutek. – A może… – zawiesiła głos – może zatrzymałbyś mnie do czasu swego odjazdu? Chyba nie było ci źle, co?
– Wiesz co – roześmiałem się. – Na twoim przykładzie widać, że nawet dziwki Bóg obdarzył rozumem. Sądzę, że takie towarzystwo w Tirianie może być całkiem miłe.
– Och, dziękuję, Mordimer – powiedziała z radością i przytuliła się do mnie.
Ja myślę! Zawsze lepiej mieć jednego poważnego klienta, który dobrze płaci (miałem nadzieję, że van Bohenwald płaci jej dobrze), a nie ich stado. Mężczyzn, których trzeba obsługiwać, czy się ma na to ochotę, czy nie, i niezależnie od tego, kim są oraz jak wyglądają. A Enya była na tyle miła i dobra w miłosnych zapasach, że perspektywa przedłużenia naszego uroczego, płatnego romansu o kilka lub kilkanaście dni całkiem mi się spodobała.
W porcie czekał już plenipotent van Bohenwalda, stetryczały jegomość o skrzywionych ustach i czerwonym nosie, ubrany pomimo upału (ale dużo, dużo mniejszego niż w Hezie, bo w Tirianie dawało się jakoś oddychać) w wełniany, szary płaszcz.