Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Przecież mówiłem, żeby go nie bić – skrzywiłem się. – Który to?

– Strasznie wył, Mordimer – wyjaśnił Pierwszy. – Już słuchać tego nie mogłem.

– I czego wyłeś? – Spojrzałem na Gunda. – Uwierz mi, że w Hezie nawyjesz się za wszystkie czasy.

Burmistrz splótł ze sobą palce lewej i prawej dłoni. Ksiądz odwrócił wzrok.

– Wsadźcie go na konia i zawiążcie liny przy popręgu – rozkazałem.

– Uwolnić mu ręce? – spytał Pierwszy.

– Nie, ale zawiąż je z przodu, żeby mi nie spadł z siodła. – Spojrzałem jeszcze raz prosto w twarz doktora.

– Musimy przecież dbać o ciebie. Ale jak będziesz czegoś próbował, czarowniku, albo choćby zacznę przypuszczać, że czegoś próbujesz, to wiedz, że potrafię ci sprawić ból bez okaleczania ciała. Więc lepiej ciesz się miłą podróżą, bo założę się, że jest ostatnia w twoim życiu…

Burmistrz przetarł oczy wierzchem dłoni. Mój Boże, jak mało odporni są ludzie. Powinien się cieszyć, że jego brat otrzymał szansę godnej śmierci. Być może umrze skruszony i pogodzony z Bogiem, mając nadzieję, że po wiekach czyśćca trafi w końcu do Królestwa Niebieskiego. W każdym razie my, inkwizytorzy, uczynimy wszystko, by pojął swe grzechy i szczerze, z rozpaczliwą tęsknotą ich żałował. A potem przyjmował płomienie stosu zarówno z bólem, jak i radosną ekstazą.

* * *

–  Wyślesz tu inkwizytorów, Mordimer? – Kostuch spojrzał w tył, przez ramię, kiedy wyjechaliśmy już z miasteczka.

– Ja nie – odpowiedziałem. – Ale kto wie, czy nie przyślą ich tak lub inaczej.

Wiedziałem, że wielu znalazłoby się chętnych, by rozpętać tu piekło przesłuchań, tortur i stosów. Nie wszyscy spośród nas byli ludźmi godnymi nosić płaszcz ze srebrnym krzyżem. Wielu czerpało radość z posiadania jakże ulotnej władzy nad ludzkim życiem. Byłem jak najdalszy od takich myśli. Może dlatego, iż żywiłem niezachwianą pewność, że doktor działał samotnie, a przynajmniej nie pomagał mu nikt z Thomdalz. Gund nie był człowiekiem, który chętnie dzieliłby się mrocznymi sekretami z innymi ludźmi. W Hezie wyjaśnimy, skąd pochodziły jego księgi, skąd zaczerpnął wiedzy potrzebnej do korzystania z czarnej magii. Wyjaśnimy wszystko. Powoli, cierpliwie i z bezlitosną miłością. Ale nie widziałem powodu, z jakiego mielibyśmy całe miasto karać za grzechy jednego człowieka.

Być może byłem zbyt miłosierny, być może zbyt głupi. Być może moje zdanie nic nie będzie znaczyć, bo biskup, tak czy inaczej, wyśle mych braci, aby oczyścili Thomdalz, jak Bóg w niebiesiech miłosierny oczyścił Sodomę i Gomorę. Ale ja musiałem postępować zgodnie z tym, co nakazywało mi sumienie.

Spojrzałem na doktora, który z przymkniętymi oczami kołysał się w siodle. Co popycha ludzi ku złu? Co sprawia, iż rezygnują z szansy na wieczne zbawienie i decydują się splugawić swe dusze? Widziałem już tylu grzeszników. Słyszałem ich jęki i płaczliwe wyznania, czułem ich ból i żal za utraconym życiem, wdychałem smród ich ciał skwierczących w płomieniach stosów. A jednak nie potrafiłem tak naprawdę zrozumieć, dlaczego to robili. Z żądzy władzy? Z miłości? Dla doczesnych korzyści? To wszystko nie były właściwe odpowiedzi. Być może kiedyś pojmę, skąd wypływa zło i zrozumiem, w jaki sposób powinienem z nim walczyć. Na razie mogłem modlić się do Pana, by raczył oświecić mój nędzny umysł i zesłać mi łaskę zrozumienia. Pozostawała mi tylko modlitwa, więc ująłem paciorki różańca i zacząłem się modlić. Kiedy skończyłem i odwróciłem wzrok, nie zobaczyłem już Thomdalz za naszymi plecami.

* * *

Rozbiliśmy obóz o zmroku. Na niewielkiej, leśnej polance, tuż przy wątłym strumieniu, opływającym wielkie, wygładzone przez czas i wodę białe kamienie. Rozpaliliśmy ognisko i piekliśmy właśnie cebulę z mięsem, kiedy Kostuch uniósł głowę.

– Ktoś jedzie – rzekł, nasłuchując.

– Wiem – odparłem i spojrzałem w mrok.

Zza zasłony drzew wyłonił się najpierw biały koń, a potem zobaczyliśmy kobietę, która go dosiadała.

– O! – powiedział Drugi. – To niby nasza czarownica.

– Ona nie jest czarownicą – wyjaśniłem łagodnie i wstałem.

Biała klacz, prowadzona wprawną ręką, pokłusowała w naszą stronę. Loretta zręcznie zeskoczyła z siodła. Była ubrana w ciemny płaszcz z kapturem i miała wysoko upięte włosy.

– Co za spotkanie, Mordimer – uśmiechnęła się. – Co za spotkanie…

– Dlaczego za nami jechałaś? – spytałem.

– Pomyślałam, że może nie będziesz chciał samotnie spędzać nocy w drodze do domu – odparła, śmiało patrząc mi w oczy.

Pierwszy zarżał chrypliwym śmiechem. Nawet Kostuch, jak widziałem, skrzywił usta w czymś, co miało imitować uśmiech.

– Jesteś głodna? Jeśli tak, zjedz z nami kolację – powiedziałem.

Zerknąłem na Gunda. Związany i zakneblowany leżał na wojłokowym worze. W końcu nie chciałem, żeby zachorował, przeziębił się od leżenia na ziemi i chłodnej rosy. Musiałem go dowieźć do Hezu w dobrym zdrowiu i zamierzałem dbać o to, by tak właśnie się stało.

Loretta rzuciła coś w moją stronę. Złapałem i zachlupotało.

– Wino – powiedziała, siadając na pieńku. – Może nie najsmaczniejsze, ale w taką noc lepsze to niż nic.

Podziękowałem jej skinieniem głowy i odszpuntowałem bukłak. Łyknąłem. Wierzcie lub nie, ale zastanawiałem się, czy nie poczuję przypadkiem smaku trucizny. Zresztą rozpoznawanie i neutralizowanie trucizn było elementem mojego szkolenia. Ale nie. Wino jak wino. Lekko kwaskowate i faktycznie nie najwyższej próby, lecz zwykłe wino. Bez zbędnych domieszek. Przypatrywała mi się z uśmiechem, jakby znała moje myśli.

Siedzieliśmy czas jakiś przy ognisku, jedząc, pijąc i milcząc. Kostuch grzebał w ogniu kijkiem o rozżarzonym czerwono końcu i widziałem, jak jego spojrzenie biegnie od czasu do czasu w stronę doktora Gunda. Doskonale wiedziałem, co chodzi mu po głowie, ale nie zamierzałem ani na to pozwolić, ani do tego dopuścić. Po pierwsze, doktor musiał zachować pełnię sił, a po drugie, zapewne mówiłem wam już, że zbędne przysparzanie cierpień nie jest w moim stylu. Męka musi mieć uzasadnienie, inaczej jej zadawanie jest tylko grzechem. I hołdowaniem własnym słabościom. A na słabości nie możemy sobie pozwalać.

– Przejdziemy się, Mordimer? – zapytała Loretta.

– Lepiej dla ciebie będzie, jeśli wrócisz do domu – powiedziałem.

– Nie chcę – rzekła po prostu.

– Skoro tak…

Wstałem i podszedłem do Kostucha. Nachyliłem się nad nim.

– Odpowiadasz za wszystko – powiedziałem cicho, a on uciekał ze wzrokiem. – Kostuch, popatrz na mnie!

Spojrzał i miał minę skrzywdzonego dziecka.

– Kostuch, przyjacielu. – Dotknąłem jego ramienia. – Jeśli doktorowi coś się stanie, własnoręcznie wypruję z ciebie flaki, rozumiesz? I rozwieszę je na okolicznych krzewach, a ty będziesz się przyglądał jak schną w porannym słońcu.

– A co ma się stać? – burknął niezadowolony.

Kostuch jest jak zły pies. Trochę niebezpieczny, trochę niesforny, ale do opanowania silną ręką. Może zresztą zły pies, to niedobre porównanie. Bo jednego mogłem być pewien: nie musiałem uważać na własne plecy, póki miałem za sobą Kostucha. No, przynajmniej dopóki jestem mu potrzebny. Zresztą, sądzę, że na swój sposób nawet mnie lubił, a sam z całą pewnością nie potrafiłby określić, ile w tym wszystkim było prawdziwego uczucia, a ile chłodnej kalkulacji i obawy.

– Ty wiesz i ja wiem – odparłem. – Pilnuj go jak własnego życia. No, to zresztą dobre porównanie. – Klepnąłem go i podniosłem się.

Objąłem Lorettę w pasie.

– Przespacerujmy się – powiedziałem.

* * *

Leżeliśmy na moim, a przykryci jej płaszczem. W zupełnej ciemności, bo księżyc i gwiazdy zniknęły za czarnymi chmurami.

– Dlaczego ty mnie nie chcesz, Mordimer? – spytała.

– Nie chcę? – zaśmiałem się. – Jeśli to, co robiliśmy trzy razy, ma być objawem braku chęci, to nie wiem, co nim jest…

– Nie o to mi chodzi. – Nie widziałem jej twarzy, ale po głosie poznałem, że się nachmurzyła. – Przecież wiesz… Dlaczego nie chcesz mnie zabrać?

Westchnąłem. Być może, by nie słyszeć podobnych pytań? Pretensji? Doniesień o codziennych kłopotach? Mordimer, czekałam cały wieczór, a ty się gdzieś bawiłeś?! Mordimer, znowu jesteś pijany! I śmierdzi od ciebie, jak z rynsztoka! Mordimer, spójrz, dobrze mi w tej sukni? Mordimer, dlaczego my nigdzie nie chodzimy? Nie mogę cały czas siedzieć i się nudzić. Mordimer, jak długo można mieszkać w gospodzie? Czy nie moglibyśmy mieć domu? Mordimer, wiesz, że będzie nas więcej? Tak, tak, połóż mi dłoń na brzuchu, czujesz? Mordimer, nie sądzisz, że powinieneś zająć się swoją kobietą, a nie ciągle gdzieś znikać? – i tak by właśnie było, mili moi. Komu to potrzebne?

– Nie pasujemy do siebie, Loretto – powiedziałem. – Uwierz mi na słowo, bo nie chciałbym ci tego udowadniać

– Nie wiesz, póki nie spróbujesz. – Poczułem, jak jej paznokcie wbijają się w moją pierś. Chyba bezwiednie chociaż czułem złość w jej głosie.

– Daj spokój – odparłem. – Cieszmy się tą nocą i tą chwilą, a jutro grzecznie pojedziesz do domu. I na pewno znajdziesz kogoś, kto zapewni ci lepsze życie niż ja.

Odwróciła się do mnie plecami.

– Nie pójdzie ci tak łatwo – powiedziała z jakąś zawziętością w głosie. – Chcę, żebyś chociaż spróbował! Żebyś przestał się bać!

– Bać? – roześmiałem się. – To niedobre określenie.

Ale kiedy myślałem o jej słowach, wpatrując się w ciemność, wiedziałem, że najprawdopodobniej ma rację. Tyle, że tak czy inaczej, nic z tego wyniknąć nie mogło.

* * *

Usłyszałem czyjeś ostrożne kroki w krzakach i momentalnie się obudziłem. Nie otwierałem jednak oczu. Wolniutko przesunąłem dłoń i zacisnąłem palce na rękojeści sztyletu. Ale potem powiew wiatru przyniósł w moją stronę charakterystyczny zapach, i wiedziałem już, że to zbliża się nie kto inny, lecz Kostuch. Otworzyłem oczy i ostrożnie wysunąłem się spod płaszcza, tak, aby nie obudzić Loretty. Słońce stało już wysoko, ale było chłodno, a trawa pokryła się rosą. Loretta jęknęła coś przez sen i przekręciła się na bok. Spod płaszcza wysunęła się jej noga. Zgrabne, kształtne udo i pięknie zarysowana pęcina.

18
{"b":"88179","o":1}