Dziewczyna puściła klacz, aby mogła się napić, a sama zzuła buty i zamoczyła stopy w wodzie. Nagrzana przez cały dzień była przyjemnie ciepła. Staw jest podobny do sadzawki, nad którą przeszła inicjację. Dawno, dawno temu, daleko stąd… Tylko woda jest dużo chłodniejsza, a na brzegu nie ma ruin antycznej willi.
Księżniczka wahała się tylko przez chwilę. Wszyscy zajęci są pracą, nikt jej nie zobaczy. Zrzuciła ubranie i, całkiem naga, ostrożnie się zanurzyła. Przyjemnie było zmyć pot i kurz. Czuła gładkie kamienie pod stopami, woda zamknęła się wokół jej drobnych, kształtnych piersi, nieoczekiwana pieszczota przeszyła ciało słodkim dreszczem. Zanurkowała. Zeszła prawie do dna, poczuła ciężar, miły ucisk w płucach, szum w uszach… Trzy minuty na wstrzymanym oddechu wystarczą. Wybiła się na powierzchnię i znowu dała nurka.
Coś błysnęło na dnie. Poblask słońca na kawałku szkła? Nie… Dłoń przegrzebała kamyczki. Nic. Monika wynurzyła się, zaczerpnęła potężny haust powietrza i ponownie zanurkowała. Gdzie to było? Charakterystyczny kawałek czerwonego granitu. Obok? Zanurzyła dłoń w żwirze. Mogła wstrzymać oddech na bardzo długo, ale niebawem znowu zaczęło brakować jej powietrza. Naraz poczuła pod palcami jakiś kształt. Sznurek? Nie było już czasu sprawdzać. Wypłynęła.
Dłuższą chwilę patrzyła zdumiona na swoje znalezisko. Na grubym, złotym łańcuszku połyskiwał spory kamień, oprawiony także w złoto. Zważyła łup w dłoni, pięćdziesiąt gramów, może więcej. Ktoś to zgubił? Kruszec był ciemny, pewnie bardzo długo leżał w mule… Przyjrzała się kamieniowi. W ciągu swojego długiego życia trzymała w rękach niezliczoną ilość rozmaitych klejnotów. Nauczyła się je rozpoznawać. Na pierwszy rzut oka odróżniała oliwiny od szmaragdów, szlifowane granaty od rubinów. Ale co to, u licha, jest? No nic, zbada to na spokojnie w domu.
Ciągle była naga, zresztą i tak nie miała w sukience odpowiedniej kieszeni, więc zawiesiła łańcuszek na szyi. Pogładziła konia po nosie. Klacz ostrzegawczo położyła uszy po sobie.
Szósty zmysł podpowiedział księżniczce, że jest obserwowana. Błyskawicznym ruchem sięgnęła po łuk i kołczan. Obróciła się na pięcie od razu gotowa do strzału. Zostawi podglądaczowi pamiątkę na całe życie. Szybkim spojrzeniem zlustrowała krzewy i zagajnik. Pusto. Pochyliła się, celując pod końskim brzuchem, ale także po drugiej stronie nikogo nie dostrzegła. Dziwne…
Założyła sukienkę na gołe ciało i teraz już spokojnie zabrała się za badanie okolicy. Z daleka niósł się warkot traka, ale poza tym panowała cisza. Dziewczyna wskoczyła na siodło, zatoczyła krąg wokół źródła. Ani żywego ducha. Spod nóg klaczy wyrwał się spłoszony królik. Od wielu godzin nikogo tu nie było… A może ktoś, przechodząc opodal, rzucił jedno spojrzenie w stronę stawu, zobaczywszy nagą dziewczynę, kulturalnie odwrócił wzrok i poszedł dalej? Nie, chyba nie… Zawróciła, pozbierała bieliznę i ponownie wskoczyła na konia. Gdy zjeżdżała w dolinę, powiał wiatr. Mokre włosy ciężko opadały jej na ramiona.
Obaj Ukraińcy pod kierunkiem starego Anzelma nacinali w belkach specjalne zamki. Tak wzmocnione zręby chat bez trudu oprą się nawet bardzo silnym wichrom. Na widok księżniczki przerwali robotę i uśmiechnęli się. Skinęła im głową.
* * *
Stanisława ujęła klejnot w dłoń.
– Dziwne – mruknęła. – Nie znam takiego kamienia…
– Hmmm – zadumała się Katarzyna, przejmując błyskotkę. – Czerwony jak rubin…
Zapatrzyła się w skomplikowany wzór z zielonych plamek i złocistych prążków wybiegających z wnętrza kamienia ku krawędziom.
– Może jakiś syntetyk? – podsunęła. – Z tlenków glinu pod wysokim ciśnieniem robią różne ciekawostki.
– Oprawa i łańcuszek wyglądają na bardzo stare – zaoponowała jej kuzynka. – Wszystkie szczegóły są grube, toporne… Nawet mnie wydaje się archaiczny. Szlif fasetowy, myślę, że ten drobiazg może pochodzić z piętnastego wieku. A kto wie, czy nie jest starszy.
– Nie przypomina wyrobów bizantyjskich ani bałkańskich – stwierdziła księżniczka. – Jest na to zbyt prymitywny. Nie widziałam nigdy niczego podobnego.
– Kaukaz? – podsunęła agentka. – A może dalej na wschód?
– Ani Gruzja, ani Armenia. Ozdoby z Wielkiego Stepu i Ałtaju też miewałam w ręce… – Monika pokręciła głową.
– Ani arabskie, ani etiopskie… A niech mnie – żachnęła się alchemiczka. – Może jakiś miejscowy kowal bawił się kruszcem? Tylko to szkiełko…
– Przecież nie spadło z kosmosu – uśmiechnęła się agentka.
Obie jej przyjaciółki podniosły głowy tknięte jedną myślą.
– Skądś musiało się wziąć – powiedziała Stanisława. – Nieznany kamień, może wykonany syntetycznie… Tamci zgubili, nasi znaleźli i oszlifowali.
– Ufoludków nie ma – stwierdziła stanowczo Katarzyna.
Żadna nie odpowiedziała, ale obie zadumały się głęboko. Wreszcie Stanisława wyjęła z torebki aparat cyfrowy.
– Poślę zdjęcie Alchemikowi – zadecydowała. – Może on będzie wiedział? A na razie trzeba coś konkretnie zaplanować…
Rozłożyły na stole zaimprowizowaną mapkę okolicy.
– Mamy tu ładny południowy stok wzgórza. – Katarzyna stuknęła ołówkiem. – Sądzę, że spróbujemy założyć tu winnicę. Jeśli kiedyś zliberalizują przepisy, oprócz wina będzie można też pomyśleć o produkcji koniaku.
– Albo i od razu. – Stasia uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
– Tak czy siak, pierwsze plony z tych winorośli będą za pięć lat – ostudziła ją agentka. – Po drugie, tu rosną pigwy. – Zaznaczyła obszar. – Rosną dziko i bez sensu.
– Co radzisz?
– Rozsadzimy krzewy tutaj. – Zakreskowała stok za dworkiem. – To wprawdzie dzika odmiana, ale przy dobrym nawożeniu powinnyśmy poprawić plony. Ciekawe, ile tego będzie jesienią.
– Zawiązków owoców jest dużo – uspokoiła ją kuzynka. – To powinien być dobry rok. Teraz dereń.
– Kilkadziesiąt dużych krzaków. I też powinien być w tym roku urodzaj.
– Dereniówka, powiadasz?
– Nie tylko. – Alchemiczka przez chwilę grzebała w pamięci. – O, jeszcze robiliśmy z niego sos do mięsa.
– Tak czy inaczej, krzaki trzeba rozsadzić. Zobaczyć, czy są odrosty, zwiększyć powierzchnię uprawy. Ale to jesienią. Co by tu jeszcze? Nasadzimy orzechów, ale zaowocują chyba dopiero po paru latach… Może olej z wiesiołka? Obsiejemy wiosną pola, jeśli tylko uda się zdobyć ziarno.
– A kto by pił takie paskudztwo? – Kuzynka spojrzała na nią zaskoczona.
– Miłośnicy medycyny naturalnej. Pasieka? Łąk w okolicy cała masa. I lipy rosną. Miodu pitnego też można…
Alchemiczka spojrzała na kuzynkę spod oka.
– Co ty bez przerwy z tym alkoholem? – zaciekawiła się. – Chcesz chłopów rozpijać?
– Nie, po prostu myślę ekonomicznie, na co w tym kraju idzie najwięcej pieniędzy, a co do rozpijania, to może warto postawić u wylotu doliny karczmę?
– Dla tych denaturatowców?
– Nie, zastanawiam się nad agroturystyką. Wiesz, stadnina koni, hipoterapia, przy okazji poszłoby trochę rękodzieła. Miejsce ładne… I niedaleko szlaków komunikacyjnych.
– Do diaska! – Alchemiczka wstała i przeszła się po izbie, jakby w ten sposób chciała wyładować rozpierającą ją energię. – Ty to masz głowę…
– A zatem… – Katarzyna zaznaczała na planie kolejne budynki. – Mała garncarnia, huta szkła, fabryczka przetworów, stajnia, suszarnia ziół i olejarnia, kilka chałupek dla turystów, kuźnia, mała stolarnia…
– Tartak?
– Trak może stać w dolinie, póki nie skończymy budowy Potem trzeba go będzie przerzucić gdzieś dalej, tu robi za dużo hałasu.
– Co jeszcze?
– Przyda się sklepik.
Wzięła w dłoń linijkę i sprawdziła położenie budynków.
– Idealnie – oceniła.
– Coś to dziwnie wygląda, układają się jakby w wachlarz. – Stasia patrzyła na plan z powątpiewaniem.
– Dzięki temu, stojąc na ganku dworu, można ogarnąć spojrzeniem całą wieś – wyjaśniła jej kuzynka. -Jeden rzut oka i widzisz, czy wszystko gra. A poza tym, cóż, gdyby coś przypadkiem nie grało, bierzesz dwururkę i spokojnie walisz do każdego, kto podejdzie.
– Genialne – mruknęła.
* * *
Zastanawiające się nad rozwojem wsi dziewczęta nie zdawały sobie sprawy, że w baraku byłego sołtysa trwa inna, bardziej gorączkowa narada. A poruszane w jej trakcie tematy także krążą wokół spraw majątku i jego przyszłości.
– Diabli nadali – mruknął Heniek, patrząc na dłonie pokryte odciskami. – Ja już nie w tych latach, żeby opieprzać z łopatą jak jakiś dwudziestolatek. Czterdziestka to poważny wiek, kiedy trzeba myśleć o emeryturze. – Wzniósł pełne powagi spojrzenie w stronę sufitu.
– Ale jak? – westchnął Maciej. – Sam słyszałeś w opiece społecznej, że ponoć nie należy nam się nasza forsa, bo jesteśmy zatrudnieni. Wpadliśmy jak śliwka w gówno. Znikąd ratunku.
– A może by tak… – zadumał się były traktorzysta, gładząc trzonek młotka. – Sfajczyć jej dwór i tę kupę desek! Toż to musiało ze dwieście tysięcy kosztować. Drugi raz takiej kwoty nie zeskrobie, choćby się zesrała! Odbudować nie zdoła, będzie się musiała wynosić…
Józwa poskrobał się po ciemieniu:
– Ma ten pomysł swoje zalety. Ale ma też wady.
– Jakie?
– Widziałeś kolesiów, którzy zdejmowali te belki z ciężarówki, a potem pomagali ustawiać?
– No. Cyganie jacyś czy coś… Śniadzi tacy, nieprzyjemni.
– Mi wyglądali na jakichś z Kaukazu. – Były sołtys pokręcił głową. – Czeczeńcy, a może taliby. – Znajomość realiów geograficznych nie była jego mocną stroną. – My podpalimy dechy, a oni poderżną nam gardła, bo stracą robotę.
– To co radzisz? – Maciej popatrzył na kumpla z nadzieją.
– Z podpaleniem dworu poczekamy, aż skończą. Czeczeńcy pójdą w diabły, będzie można działać.
– Jest jeszcze ten cholerny wampir – przypomniał Heniek. – Widziałeś, jak skobel gołą ręką urwała?
– Stary był i zardzewiały…