Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział 6

Podczas gdy właścicielka dworu kładła się spać, w jednym z opuszczonych baraków trwało zebranie kolektywu pracowniczego. Wokół aparatury bimbrowniczej zebrali się wszyscy tubylcy i obserwując kapiące do blaszanego kubka krople, naradzali się gorączkowo.

– Musimy coś wymyślić, bo ta robota nas wykończy – powiedział Józwa, masując obolałe ramiona.

– Tak, tak – mruknął Maciej. – Nie od dziś wiadomo, że wysiłek fizyczny wpływa upośledzająco na pracę mózgu.

– Co? – zdziwił się Heniek.

– Znaczy, od machania łopatą się głupieje – wyjaśniła Hanka. – Im więcej machasz, tym gorzej myślisz.

– O, kuźwa, one chcą, żebyśmy głupi byli! – Młody poderwał się na równe nogi.

– A coś ty myślał! – burknęła brygadzistka. – Wiadomo, że durniami łatwiej rządzić.

– Nie pozwolę – jęknął.

– Co racja, to racja – rzekł były sołtys. – Trzeba coś pomyśleć i znaleźć sposób, żeby się tych choler pozbyć na dobre.

– Drewno na dwór pewnikiem pierońsko kosztowało – zauważył Maciej. – Wykupiły też pegeer. To musi jeszcze drożej wyniosło.

– Forsy mają jak lodu. – Hanka plunęła w palenisko.

– Niekoniecznie. – Pokręcił głową. – Mają tylko jeden samochód, i to raczej byle jaki. Nawet telewizora sobie nie kupiły, że o antenie satelitarnej nie wspomnę.

– I plastikowych krasnali w ogrodzie nie mają! -wykrzyknął sołtys. – Znaczy, z forsą u nich faktycznie krucho… Dobrze tak zołzom. Tylko co z tego? – zafrasował się.

– Ano to, że gdyby im się tak dwór spalił, to już go nie odbudują, bo nie będą miały za co. – W oczach starego zabłysły ogniki. – Tak to trzeba robić. Wygnać dziedzica, spalić dwór, a w pogorzelisko osikowy kołek wbić. Wtedy nie wrócą.

– Czerwonego kura im, znaczy, zapuścimy. – Oczy Hanki zabłysły złowrogo. – Ty to masz jednak łeb jak szafa – rzuciła z uznaniem.

– No, nie sam to wymyśliłem. – Uśmiechnął się skromnie. – Słyszałem, że w Mońkach Górnych jakiemuś miastowemu malarzowi chałupę spalili.

– O – zdziwiła się Hanka. – A za co?

– Jakąś dziouchę, zdaje się, wziął do łóżka i pewnikiem do miasta sobie zabrał, bo jej chłopak nigdzie ich nie może znaleźć. To i podpalił. Sprawiedliwie, po naszemu… – Maciej pokiwał głową zachwycony wymierzoną karą. – Tedy pomyślałem, że i my możemy tak samo, a jakby co, to gliny będą jednego podpalacza szukać i jak tamtego złapią, to na niego i ten dwór pomyślą.

– Dobry plan – pochwaliła Hanka.

– Jak w czterdziestym ósmym – rozmarzył się Józwa. – Wygnać dziedzica, podzielić się ziemią…

– A po cholerę nam ta ziemia? – zdumiał się Heniek. – Co ty, chcesz w polu tyrać jak jakiś wół roboczy?

– W zasadzie na grzyba. Ale sprawiedliwość dziejowa musi być. Tak teraz, jak i wtedy.

– A co, pamiętasz? – Brygadzistka popatrzyła na niego zaskoczona. – Na świecie cię jeszcze nie było!

– Może i nie było, ale ojciec tak pięknie o tym opowiadał…

Maciej uznał, że nakapało dość, i polał bimbru do fajansowych kubków. Wychylili po łyku, zagryźli kradzionymi w sąsiedniej wsi ogórkami.

– Puścić kura to dobry pomysł – mruknął. – Ale jest problem z tym cholernym wampirem.

– Wampirka i ta młoda wzięły samochód i gdzieś pojechały – doniósł Heniek. – Dziedziczka została sama. Czeczeńcy też już swoje zrobili i się wynieśli. Jeśli mamy coś zdziałać, to teraz jest dobra okazja.

– Są jeszcze ci dwaj, Ruskie czy coś takiego – zauważyła Hanka. – Śpią w samochodzie.

– To spoko, ominę ich. Nic nie zauważą. – Heniek Poderwał się z miejsca.

Bimber dodał mu szalonego animuszu, a za to odebrał resztę rozwagi.

– Czekaj – warknął Józwa. – Co nagle, to po diable. Trza pomyśleć, co i jak. Dziedziczka śpi tam, gdzie światło w oknie. Lepiej, żeby się nie wykończyła przy okazji, zabijać nie chcemy, tylko przegnać.

– To podpalę dom od drugiego końca. Ciepnę butelkę nafty do pokoju na prawo od sieni. – Młody z podniecenia nie mógł usiedzieć na miejscu.

– Dobra. Obudzić się obudzi. Albo cieśle usłyszą i ją obudzą. Ale nafta śmierdzi nawet po spaleniu. Tu trzeba czegoś, co nie zostawia śladów.

– Mamy denaturat, ten od rozpalania – zasugerowała brygadzistka. – Jeszcze tak z pół butelki i drugą, całkiem pełną… A może nawet i więcej w szopie stoi? – Usiłowała sobie przypomnieć. – Kiedyś do mycia stołów w świetlicy całą skrzynkę kupili.

– Dobra! – Były sołtys klasnął w dłonie. – Polejesz ścianę koło gniazdka i podhajcujesz, niby że zwarcie instalacji było. Podejrzewać nas mogą, ale nie udowodnią nic i nawet przed sądem w razie czego nie postawią.

* * *

Czarna chmura zasłoniła księżyc. Heniek wystawił głowę zza płotu. Teraz! Pokłusował w stronę dworu. Wpadł w ciemności na sąg drewna i omal nie stłukł butelek. Znowu zrobiło się jaśniej. Podpalacz skulił się i przyczajony w głębokim cieniu czekał na kolejną chmurę.

Wreszcie nadciągnęła. Poderwał się, by przebiec ostatni odcinek dzielący go od ściany dworu, i omal nie wpadł na Ihora. Ostre światło latarki prawie go oślepiło.

– Cześć, Heniek! – przywitał go cieśla.

– Ty skąd wiesz, jak się nazywam? – zdumiał się pegeerowiec.

– A któż by nie znał chluby naszej wsi? – zażartował obcy. – Co tak biegasz po nocy? Sadełko chcesz zgubić? Czy może tylko dla kondycji?

– Dla kondycji. Sport to ja cholernie lubię…

– Zaskakujące. Ja też w dzieciństwie piłkę kopałem każdego ranka.

– No, futbol to jest fajna rzecz.

– Popatrz, popatrz, myślałem, zwykły obszczymurek, a tu takie zainteresowania – ucieszył się Ukrainiec. -I nawet brakiem dresu się nie przejmujesz, tylko zasuwasz… O, widzę, że i flaszeczkę z jakimś płynem regeneracyjnym wziąłeś. – Utkwił wzrok na butelce denaturatu sterczącej z kieszeni drelicha.

– A tak, to po treningu…

– Siadaj, co tak będziemy stali. – Ihor wskazał belkę. – A cóż to takiego w tej flaszce?

– Woda mineralna – bąknął Heniek.

– Coś takiego, a przysiągłbym, że denaturat.

– Bo do takiej butelki przelałem.

– Wiesz, ja sportowcem nie jestem, więc sobie piwko strzelę, a ty pewnie po treningu zgrzany i zmęczony, to lepiej się wody napij… – W głosie cieśli krył się cały ocean życzliwości. – Zresztą, alkohol nie bardzo przystoi lekkoatletom.

– Ale mi się nie chce pić!

– No co ty? Ze mną się nie napijesz? – Ihor spojrzał na niego groźnie i odkorkował butelkę piwa.

Stuknęli się i Heniek, krztusząc się, zaczął sączyć ohydną ciecz z flaszki.

– Lubię tak sobie posiedzieć wieczorem i popatrzeć na gwiazdy – mówił przybysz ze Wschodu. – Zwłaszcza w tak miłym towarzystwie. Pij, pij. Musisz zbilansować utraconą ilość płynów w organizmie. Duszkiem najlepiej, bo jak tak przez zęby będziesz sączył, to od zimnej wody zabolą.

Pegeerowiec z ulgą odstawił pustą flaszkę i teraz z trudem łapał powietrze ustami.

– Popatrz, ile tam światów, obcych cywilizacji, komet. – Cieśla patrzył na nieboskłon. – Ileż tam się cudownych rzeczy dzieje. To co? Na drugą nogę? – Wyjął kolejną butelkę piwa.

– Ale ja już nie mam – zełgał jego kompan.

– Masz, masz, widziałem, w drugiej kieszeni siedzi. I słusznie, bo przy ostrym treningu to i litr wody się traci z potem. Napij się, to ci opowiem, jak ruskiego kosmonautę spotkałem…

Godzinę później Heniek, zataczając się, dobrnął do baraku. Po drodze kilkakrotnie chwytały go torsje. Wreszcie wyrżnął łbem o drzwi i z trudem pokonawszy próg, wtarabanił się do środka.

– Dlaczego dwór się nie pali? – zapytał Maciej, patrząc przez okno.

– Yyy ups! – Heniek czknął potężnie, rozsiewając wokoło intensywną woń „jagodzianki na kościach".

Józwa podszedł i wyrżnął go na odlew w mordę.

– Ty bydlaku! Wyżłopałeś denaturat zamiast ogień podłożyć! Złamałeś też nasze święte prawo, które mówi…

– …Ludzi dzielimy na przezroczystych i niebieskich – powiedziała Hanka. – Przezroczyści piją wszystko, co

jest białe lub żółte. Niebiescy piją błękitne i fioletowe… – I wyrżnęła młodego kułakiem, aż zęba wypluł.

– …Każdy niebieski będzie pobity i wygnany ze wsi – dokończył Maciej, zamierzając się do ciosu.

– Czekaj – warknął sołtys. Już się trochę opamiętał. – Coś mi się tu nie zgadza.

– Co takiego? – zdziwiła się brygadzistka.

– Butelek na wymianę nie przyniósł! Bo jakby tak zwyczajnie wypił, to by zabrał z powrotem. Gadaj, co się stało?

Młody z trudem zogniskował wzrok i nieskładnie zaczął opowiadać.

* * *

Zapłonęło światło. Drzwi celi skrzypnęły przeraźliwie i do wnętrza weszli trzej zakapturzeni mężczyźni. Michał, spoczywający na wiązce słomy, rozbudził się natychmiast. A potem uśmiechnął lekko pod wąsem. Kilka razy zdarzyło mu się siedzieć w więzieniach. Tylko raz wypuścili go z własnej woli. W pozostałych przypadkach… No cóż, pragnienie wolności to siła trudna do okiełznania. Kawałek porcelanowej miski ukrył pomiędzy palcami. Sprężył się w sobie. Bliżej, jeszcze bliżej… Usiadł i tarł oczy kułakami, udając głęboko zaspanego. Jeszcze krok, pół… Zaraz będzie odległość kontaktowa. Teraz! Pięści uderzyły niespodziewanie. Trafił bez pudła, dwaj „bracia" zarobili pięknie, prawy sierpowy i lewy prosty sięgnęły ich poniżej pasa. Może nie było to zbyt czyste zagranie, ale niestety, gdy chodzi o życie, nie pora na sentymenty. Dwa ciała zwaliły się na ziemię.

Mistrz poderwał się jak sprężyna i trafił trzeciego bykiem w splot słoneczny. Rozległo się głośne chrupnięcie. Trzasnęły żebra i mostek wroga, ten też wyeliminowany na dobre. Drzwi. Był pewien, że ktoś stoi na korytarzu i ubezpiecza tych trzech. I nie pomylił się. Ciął błyskawicznym ruchem, głęboko. Dłoń uzbrojona w odprysk miski zatoczyła łuk. Tętnica szyjna poszła, krew chlapnęła na ścianę. Piąty przeciwnik uchylił się. Alchemik skoczył ku niemu jak pantera.

31
{"b":"88078","o":1}