Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozdział 3

Straszliwy ból targnął ciałem. Alchemik czuł, jak z jednego punktu na ramieniu promieniuje na wszystkie strony potworna siła wykręcająca mięśnie i stawy, przywracająca brutalnie życie uśpionemu organizmowi. Odkaszlnął, nadając językowi właściwe położenie. Nie miał już w nozdrzach zatyczek. Ból słabł. Mistrz odzyskiwał zdolność widzenia. Klęczący obok człowiek w szarym płaszczu odstąpił od Sędziwoja. Dwaj inni stali nieco dalej. Widział ich twarze ocienione kapturami i choć nie poznawał, instynkt podpowiedział mu, że to z nimi walczył wtedy w zaułku. Jeden wspierał się na kuli. A więc rana biodra zgodnie z przewidywaniami okaleczyła go na zawsze.

– Ty sukinsynu. – W głosie mężczyzny zabrzmiał autentyczny podziw.

Alchemik go rozpoznał. To on uprzednio mówił przez głośnik.

– Co, nie przewidzieliście tego? – wychrypiał.

– Skąd znasz tajne rytuały joginów czohed? – zapytał Wilk.

Kaptur opadł mu w tył. Twarz jak twarz. Blada, z wąskim, ostrym nosem. Przeciętna. Tylko oczy paskudne, wredne i miotające gniewne błyski.

– Myślę, że ciekawsze jest, skąd wiedzieliście, jak mnie obudzić – odwarknął Michał. – I skąd wiesz, że to czohed?

Zesztywniałe stawy uniemożliwiały walkę. Szkoda, miał tego dupka dosłownie na wyciągnięcie ręki…

– Jeden zero dla ciebie – mruknął wróg. – Jakie jeszcze zdolności ukrywasz?

– Idź do diabła.

Życie wracało, krążąca coraz szybciej krew rozgrzewała ciało. Stawy odzyskiwały elastyczność. Wilk wyczuł to i odsunął się na bezpieczną odległość.

– Nie takich łamaliśmy – powiedział, ale w jego głosie nie było już pewności siebie.

– Próbujcie dalej.

– Jeśli będzie trzeba, potniemy cię na plasterki… I posypiemy rany solą.

– I to mają być te supernowoczesne tortury, które mi obiecywałeś? – zdumiał się Alchemik.

– Stare, ale skuteczne. Wyciśniemy z ciebie prawdę jak serwatkę z twarogu. A jeśli się nie uda, pójdziesz do piachu. A ściślej mówiąc, do wapna.

– Nie boję się śmierci. Zbyt długo jej się wymykałem. – Uśmiechnął się drapieżnie. – Ale wy się boicie. – Zmrużył oczy.

– Owszem, jednak to tylko wzmaga naszą determinację. Mistrzu, po co mamy się kłócić, po co nam ta cała nienawiść, trupy, tortury. Cenimy twoją ogromną wiedzę i gotowi jesteśmy sowicie cię opłacić. Wymień tylko sumę.

– Nie. Powinieneś wiedzieć, że my, alchemicy, nie sprzedajemy swoich sekretów. Ci, którzy są godni, otrzymują je za darmo, reszta musi obejść się smakiem.

Wilk ze złością odwrócił się na pięcie i zatrzasnął drzwi. Sędziwój przymknął oczy. Odpłynął. Dawno już nie próbowano go przekupić. Bardzo dawno. Skoncentrował się, wywołując wspomnienie z głębin pamięci. Minęło tyle lat, a on nadal czasem wspominał podmuch ciepłego, jesiennego wiatru na twarzy…

Wjechał na szczyt wzgórza. Była późna jesień, wicher szarpał ostatnimi liśćmi wiszącymi jeszcze na drzewach, na szczęście słoneczko przygrzewało, a trakt nie rozmiękł od deszczów. Zamek w Gross-Sachsenheim górował nad osadą rozłożoną w dolinie. Mistrz Michał ściągnął cugle i długą chwilę podziwiał miasteczko. Nieduże, ładne kamieniczki, czerwone dachówki, wąskie, brukowane uliczki. Zjechał do bramy, gdzie zatrzymali go strażnicy. Zaraz też nadszedł zarządca. Słyszał o nim, ale nie spotkali się dotąd osobiście. Hans Assmann nosił piętno jednego z tych eksperymentów, kiedy dla zdobycia okrucha wiedzy na szalę przeznaczenia rzuca się własne życie. Połowę twarzy wypalił mu kwas albo ogień. Tkanka zdołała się zabliźnić, ale wyglądał przerażająco. Pośród skóry zrytej dziurami niczym powierzchnia księżyca błyszczało nietknięte jakimś cudem oko.

– Czekaliśmy na was, mistrzu Michale. – Uśmiechał się. – Zaszczytem jest powitać w naszych skromnych progach tak uzdolnionego i wsławionego tak licznymi osiągnięciami adepta sztuki hermetycznej.

– Mnie również miło spotkać osobiście jednego z najzręczniejszych badaczy sekretów ciał wybuchających, mistrzu Assmann. – Sędziwój ukłonił się z szacunkiem.

– Pozwólcie za mną.

Zeskoczył z konia i poprowadził gościa za sobą. Przekroczyli bramę. Wzdłuż głównej ulicy, w podcieniach, rozłożyły się dziesiątki kramów. Pociemniałe, drewniane lady, daszki z płótna, które jeszcze nie zdążyło spłowieć. I niesamowita pstrokacizna wyłożonych na blaty towarów. Blade kryształy kwarcu, zielone bryły malachitu, czerwone jak krew korale, całe słoje zasuszonych chrząszczy, butle rozmaitych olejów, pudełka z metalu i drewna, kryjące wewnątrz cenniejsze ingrediencje.

– Mamy kupców wyspecjalizowanych w dostarczaniu wszelkich rzadkich minerałów – wyjaśnił Hans. – Na żądanie są w stanie sprowadzić dowolną substancję.

– Ile czeka się na realizację zlecenia? – Michał z trudem ukrył podniecenie.

– Nie dłużej niż cztery tygodnie. Oczywiście, mówimy o rzeczach naprawdę rzadkich. Prawie wszystko mają zmagazynowane na miejscu. I ceny są przystępne.

– Rozumiem.

– Tu są warsztaty. – Przewodnik gestem wskazał uliczkę wcinającą się między domy.

Dobiegał z niej miarowy stukot młotów, brzęczenie metalu, któryś z kowali śpiewał przy pracy rytmiczną; niemiecką piosenkę. Bruk pokrywał rdzawy nalot.

– Warsztaty? Co oferują?

– Nasi rzemieślnicy zostali bardzo starannie wybrani. Książę wyszukał najlepszych fachowców z Rzeszy, Italii, Anglii i Niderlandów. W ciągu kilku godzin są w stanie wykonać dowolne urządzenia potrzebne do pracy. Wystarczy dostarczyć im szkic lub opis. Rzecz jasna, mówimy tu o bardziej skomplikowanych aparaturach, bowiem lampy czteroknotowe, alembiki czy atanory można po prostu kupić od ręki na kramach.

Mistrz Michał ze zdumieniem pokręcił głową. Słyszał sporo o wspaniałych możliwościach, które otwierały się przed mieszkańcami i rezydentami tego miejsca, ale rzeczywistość przerosła jego najśmielsze oczekiwania. Prowadzić poszukiwania bez nużących przerw spowodowanych brakiem literatury, odczynników czy sprzętu laboratoryjnego? Bez konieczności oglądania każdego grosza kilka razy, zanim się go wypuści z palców?

– A szklane retorty? – W Krakowie z tym właśnie był największy problem.

– Oczywiście. Tam dalej są trzy huty szkła i kilkunastu fachowców sprowadzonych z Wenecji. Czekają w gotowości dzień i noc, by wydmuchać z masy dowolny kształt.

– I niech zgadnę, chodzi tu o kształty najbardziej niezwykłe i skomplikowane…

– …Bo te zwyczajne można…

– Nabyć na kramach? – dokończył Sędziwój z uśmiechem.

– Ty powiedziałeś, mistrzu. Mamy też szkołę, w której czterdziestu chłopców kształci się na pomocników. Umieją mierzyć, ważyć i przeprowadzać prostsze doświadczenia. Umysły naprawdę wielkie nie muszą bezproduktywnie tracić czasu na stanie całymi nocami przy piecach. Szkoda wysiłku. Od tego jest odpowiedni personnel - użył francuskiego słowa.

– Personnel… - Sędziwój powtórzył nowy wyraz, żeby go lepiej zapamiętać. – Jak mniemam, można liczyć nie tylko na pomocników do stania przy atanorze?

– Każdy dostaje też wyszkoloną, pracowitą dziewczynę do gotowania i posług. A w razie naprawdę palącej potrzeby szczególnego rodzaju można przyjść tutaj. – Assmann skrzywił się lekko, bo mijali właśnie zamtuz.

Sądząc po liczbie kobiecych głów spoglądających przez okna, zadbano o zgromadzenie naprawdę bogatych i różnorodnych zapasów siły roboczej.

– No, no…

– Dbamy, by naszym gościom nie zabrakło absolutnie niczego, co potrzebne im do szczęścia.

– A egzemplarze bardziej niezwykłe z pewnością jesteście w stanie dostarczyć w kilka tygodni. – W głosie Michała zabrzmiało z trudem tłumione rozbawienie.

– Tego akurat nie wiem, to nie moja dziedzina. Jestem plenipotentem do spraw naukowych – odciął się Hans. – Domem publicznym zawiaduje nasz kat, jego pytajcie. A co do osobliwości tego zakładu, mają nawet prawdziwą Murzynkę z samej Afryki, czarną jak smoła i brzydką jak sam diabeł. Ponoć jej sprowadzenie kosztowało tyle srebra, ile ważyła, a lekka, małpa, nie jest…

– Niesamowite – zdumiał się gość. Do tej pory zej trzy razy w życiu zdarzyło mu się widzieć Murzynów.

Symetrię ulicy psuł bardzo stary, przysadzisty budynek o grubych, kamiennych ścianach.

– A to jest dawny arsenał miejski, dziś mieszczący największą alchemiczną bibliotekę na świecie. Moje dzieło, chluba i duma. Posiadamy wszystkie księgi naukowe i rękopisy, o jakich tylko słyszano w krajach Wschodu i Zachodu. Tu niczego nie trzeba zamawiać, wszystko jest już na miejscu. Prawie trzy tysiące woluminów.

Sędziwój gwizdnął z uznaniem.

– Toż to bogatszy księgozbiór niż u cesarza Rudolfa w Pradze! A sądziłem, że nic nie może się z nim równać.

– I kosztował więcej niż całe stado Murzynek – dodał z dumą plenipotent. – Są pergaminy, które kupować trzeba za pięciokrotną wagową równowartość złota…

– Wiem. – Michał widywał już wcześniej tak cenne księgi.

– Mamy też tłumaczy z arabskiego, aramejskiego i perskiego, którzy dzień i noc przekładają mniej znane traktaty na niemiecki. No i wreszcie to, co najważniejsze…

Wyszli na rynek. Otaczały go niewielkie, ładne kamieniczki. W któryś dzień tygodnia z pewnością odbywał się na nim targ, obecnie bruk znaczyły tylko przywiędłe liście kapusty i nieświeże już ryby. Kilka kundli wyrywało sobie porzucony ochłap. Na szczęście silny wiatr wydmuchiwał co bardziej zjadliwe wonie.

– Straszny chlew – mruknął Hans. – Ale pogonię pachołków, niech tu pozamiatają. W końcu to ich obowiązek.

Stanęli przed rzędem domostw.

– W tych budynkach mieszkają najważniejsi goście. Każdy dostaje na kwaterę jedną kamienicę, a tamta z okrętem nad bramą będzie, mistrzu, twoja.

Alchemik popatrzył na budynek. Niczego sobie. Parter na pracownię, na piętrze można wygodnie mieszkać i gromadzić dokumenty, na poddaszu umieści się służbę. Tylko co z koniem?

– W podwórzu jest szopa, studnia, chlewik i stajnia, gdzie można trzymać zwierzęta. – Przewodnik odpowiedział na niezadane pytanie. – Są też piwniczki do składowania wina. A gdybyś się chciał trochę rozerwać, przy rynku jest szynk. W planach mamy jeszcze budowę teatru oraz trzeciej łaźni miejskiej…

15
{"b":"88078","o":1}