– Nie – odezwała się stojąca w drzwiach Hanka. I Nawet jeśli, obserwowałam ją dziś. Czterometrową belkę potrafi nieść na ramieniu i nawet się nie zasapie. Krzepę ma nieprawdopodobną. A co tak siedzisz -wsiadła na byłego sołtysa. – Polej mi.
Pospiesznie napełnił jej kubek samogonem. Dosiadła się bliżej kotła.
– Póki ją mają jako ochroniarkę, nic nie zdziałamy -oznajmiła. – Cały plan rozbija się o nią.
– Załatwić? – zaproponował były traktorzysta.
– Kto niby ma to zrobić? – prychnęła brygadzist-ka. – Ty? Rozwali cię na kawałki, zanim zdążysz pierdnąć. A może nasz drogi fachowiec od rozrzucania obornika? – Spojrzała na Macieja, który sączył bimber ze słoika. – Nie ten wiek i nie ten refleks. Jakbyśmy mieli kombajn, można by spróbować ją rozjechać. I dupa. Tu potrzeba prawdziwego fachowca.
– Księdza poprosimy? – Józef błysnął pomysłem.
– Jasne… Już biegnie. Kiedy ostatni raz ktoś z nas był w kościele?
Zafrasowali się i zaczęli liczyć na palcach.
– Stryjaszek to brał ślub gdzieś jeszcze za Gierka -westchnął Heniek. – Ze trzydzieści lat będzie, albo lepiej… Bryndza. Pewnie nas już dawno skreślili.
– Ja kiedyś słyszałem, że jest fachowiec, który niczego się nie boi i każdą zmorę potrafi pokonać – mruknął Maciej. – Nazywa się Wędrowycz.
– A gdzie go niby można znaleźć? – zainteresowała się brygadzistka.
– A tego to już nie wiem.
– Do dupy ten pomysł – zgłosił zastrzeżenie młody – Trza by do niego pojechać, a forsy na bilet nie mamy Trza by z nim pogadać, to można niby wziąć flaszkę naszej berbeluchy…
– Jak nazwałeś mój bimberek? – syknął stary.
– Przeeepraszam… Flaszkę tego eliksiru. Ale za taką usługę wypadałoby mu zapłacić. I to zdrowo zapewne. A nawet gdyby niewiele brał, to za transport tutaj trza by mu zwrócić. A kasy nie mamy. I nie będziemy mieli, bo ponoć jesteśmy zatrudnieni.
– No fakt – zasępili się wszyscy.
– Trudno – westchnęła Hanka. – Nie da się problemu rozwiązać, to chociaż się napijmy…
Wychylili po kubku mętnego mózgotrzepa. I jak to bywa u nałogowców, spłynęło na nich natchnienie.
– Tak sobie myślę… – zaczął Józwa. – Wiecie, że byłem sołtysem i nawet różne sprawy urzędowe czasem załatwiałem…
Podreptał w kąt, gdzie na wypaczonym regale pleśniało kilkanaście książek. Wydobył z kieszeni okulary i ściągnąwszy jeden tom, zaczął go kartkować w słabym świetle świeczki.
– No, i coś tam znalazł? – zaciekawił się Heniek.
– Masz, przeczytaj. – Stary podsunął mu kodeks otwarty w odpowiednim miejscu.
– Ciemno tu. – Młody wolał się nie przyznawać, że już dawno zapomniał alfabetu.
– To przepisy ogólnobudowlane. I tu pisze, że żeby coś budować, trzeba załatwić zezwolenie.
– Stare te przepisy – odezwała się Hanka. – Ile to lat temu było? Ze czterdzieści stuknie, od kiedy ci tę książkę dali.
– E, aż taki stary to ja nie jestem. – Policzył na palcach. – Ze dwadzieścia lat temu. O! Tu nawet napisane jest 1985…
– Zmieniły się – mruknęła brygadzistka. – Ale w radio mówili, że biurokracja rośnie, więc może zmieniły się na gorsze?
– Tak. To prawdopodobne – zgodził się. – Teraz może trudniej pozwolenie dostać. I więcej załączników pewnie trzeba.
– To co, myślisz, że ona to stawia nielegalnie? Może ma papier?
– Nie ma. Bo to ja bym go musiał wypisywać. Przecież jestem sołtysem. – Uśmiechnął się. – Nikt mnie nie zdjął ze stanowiska.
– O, kuźwa – westchnął Maciej z szacunkiem.
– Stawia na lewo. Widzieliście, kto jej to buduje? Obcy! A jak budowa nielegalna, to znaczy, że na czarno robią.
– To jest konkret. – Hanka zamrugała powiekami. – Coś jeszcze?
– Fundament stary, po poprzednim dworze, nie? To by trzeba było ochronę zabytków zrobić. – Grzebał w przepisach. – A do samej budowy powinien być inspektor nadzoru.
– Józwa, jesteś genialny! – Heniek z radości skoczył w górę, omal nie wywracając aparatury. – Ale je udupimy… To co? Donos napiszemy?
– Obowiązkowo. – Były sołtys wyrwał ostatnią, niezadrukowaną stronę z książki i długo szukał w pudełkach czegoś do pisania. Znalazł stary jak świat ołówek kopiowy, zaostrzył go kozikiem i śliniąc co chwila, zaczął skrobać koślawe literki:
Uwarzam za swuj moralny i społeczny obowiązek poinformować, iże we wsi…
Reszta patrzyła mu przez ramię. Maciej aż pokręcił głową ze zdumienia. W życiu nie widział, żeby ktoś tak sprawnie i fachowym językiem przelewał myśli na papier.
* * *
– Myślę, że pora na małe podsumowanie – powiedział Arminius, wygodnie wyciągnięty na łóżku.
Laszlo oderwał wzrok od ekranu laptopa.
– Oczywiście, mistrzu. – Skłonił głowę. – Już referuję. Katedra ma blisko tysiąc lat. Najstarsze zachowane relikty widoczne we wnętrzu pochodzą z jedenastego wieku, to ta część koło ołtarza. Nawa została ukończona około 1280 roku. W czternastym i piętnastym wieku odnotowano kilka pożarów; trzeba było przeprowadzić poważne prace rekonstrukcyjne. W 1531 roku ogień znów dokonał bardzo rozległych zniszczeń. W 1537 roku, gdy luteranie przejęli budynek, odbudowa jeszcze nie dobiegała końca. Dopiero w 1590 roku zadecydowano o położeniu dachu. Przez jakiś czas nawa główna służyła jako cmentarz. Niewiele zrobiono, katedra była w stanie poważnej dewastacji aż do połowy dziewiętnastego stulecia. Król Karol XIV zażyczył sobie jeszcze w dziewiętnastym wieku być w kościele koronowanym. Brakujące marmurowe kolumny zastąpiono wtedy drewnianymi, pomalowanymi na odpowiednie barwy. Odbudowa trwała aż do drugiej połowy dwudziestego wieku.
– Dobra. Co dalej?
– Filar dżed pojawia się w kilkunastu miejscach.
– Fiu… W czasie?
– Najstarszy znaleziono na reliktach fundamentów pierwszego kościoła, obecnie niewidocznych. Jest wykuty na kamieniu narożnym. Kolejne cztery są na najstarszej partii murów. Jeden na steli, którą widzieliśmy. Nie da się wykluczyć, że jest ich więcej. Płyty znajdowano podczas ostatniej odbudowy wewnątrz nawy i wokół kościoła, ale nie ulega wątpliwości, że kolejne setki, jeśli nie tysiące, nagrobków, całych i w kawałkach, zostało użytych jako materiał budowlany.
– Okej. – W ustach starego nowomodna odzywka zabrzmiała nienaturalnie.
– Wreszcie, co wydało mi się najciekawsze, znak ten pojawia się w kilku miejscach partii murów rekonstruowanych w dziewiętnastym i dwudziestym wieku. Co więcej, sądząc z dzienników budowy, ktoś zostawił go dwukrotnie, na samym początku i w trakcie ostatnich prac wykończeniowych.
– Znakomicie się spisałeś.
– Znalazłem też jeden na ścianie, która obecnie poddawana jest konserwacji.
– Nasz ptaszek pojawiał się co pięćdziesiąt lat i za każdym razem jako ktoś na tyle ważny, że mógł wejść i kuć na murze, co mu się podoba… – zadumał się stary. – No fakt, to wystarczający okres, by poprzednia ekipa poszła na emeryturę. Odbudowa była dziełem trzech pokoleń fachowców…
– A co tobie udało się ustalić?
– Użyłem programu porównującego twarze, który ostałem od Katarzyny Kruszewskiej. – Łowca uruchomił swojego laptopa. – Wrzuciłem tam wszystkie dostępne zdjęcia ludzi, którzy mieli coś wspólnego z odbudową, od prostych robotników po miejskich notabli. Dodałem też zdjęcie Riedla. I wiesz, co mi wyszło?
– Tak?
– Nic. Zero… Na pewno tu bywał. Musiał zostać sfotografowany, choćby przypadkiem. A tymczasem… – Strzelił palcami.
– Czy to oznacza, że się pomyliliśmy? W monografii, którą rozpracowywałem, i innych materiałach pojawia się teoria, że ten filar mógł być gmerkiem rodu budowniczych.
– Ród architektów istniejący od czasów egipskich, przekazujący wiedzę i zawód z pokolenia na pokolenie, znaczący swoje budowle symbolem, którego pierwotnego znaczenia już sam nie pamięta? – Arminius zadumał się głęboko. – Możliwe, że masz rację. Ale jak, w takim razie, wyjaśnisz to?
Odwrócił w jego stronę ekran.
– Zeskanowałem z mikrofilmów sto trzydzieści podpisów ludzi związanych w różnych epokach z katedrą, a następnie porównałem z wcześniejszym zbiorem. Zwróć uwagę na podobne charaktery pisma. Ten sam sposób kreślenia liter…
– Identyczne czy… podobne? – Laszlo popatrzył czujnie.
– Ha, podoba mi się twoja dociekliwość – uśmiechnął się łowca. – Masz ścisły umysł, a to w naszym zawodzie bardzo ważne. Podpisy są podobne. Jednak charakter pisma nie jest identyczny. Znasz się trochę na grafologii?
– Nie bardzo.
– Wyróżnia się zazwyczaj około czterdziestu cech indywidualnych pisma, poczynając od kroju liter, poprzez sposoby łączenia ich w wyrazy, skończywszy na takich subtelnościach jak siła nacisku na papier, kąt trzymania długopisu lub pióra et cetera, et cetera…
– Rozumiem.
– Dobry fałszerz jest w stanie podrobić około kilkunastu cech indywidualnych, co zazwyczaj wystarcza, żeby wprowadzić w błąd przeciętnego człowieka. Genialni fałszerze, pracujący dla wywiadu i innych tajnych służb, potrafią, używając całego arsenału środków technicznych, podrobić nieco ponad połowę cech indywidualnych.
– Ile łączy te podpisy? – Laszlo z trudem panował nad podnieceniem.
– Jakieś siedemdziesiąt procent. Wszystkie posiadają ten sam zestaw.
– Jeśli kilkanaście wystarczy, żeby oszukać oko…
– Nie powiedziałem ci czegoś na początku. Cechy analizuje się od tych najłatwiejszych do zauważenia, skończywszy na najtrudniejszych. On zmieniał te pierwsze.
– Czyli inaczej pisał daną literę, ale zgadzał się kąt trzymania pióra czy na przykład sposób łączenia „r" i „z"?
– Tak. Już pod koniec osiemnastego wieku wiedział, Że musi się kryć, bo ktoś go może zidentyfikować po charakterze pisma.
– To obala moją teorię o rodzie architektów – zafrasował się młody łowca. – Bo wtedy mogliby stosować na przykład wymyślną kaligrafię, ale w najlepszym razie opanowaliby cechy podstawowe…