– Sam zgadnij. – Księżniczka uniosła język i strzeliła w powietrze ssawką.
Ihor jednym susem znalazł się między nimi i zasłoniwszy brata własnym ciałem, dobył z pochwy sztylet. Nie atakował, czekał skupiony, i tylko krople potu pojawiły mu się na skroni. Pawło, wyglądając nad jego ramieniem, otworzył usta w olśniewającym uśmiechu. Wszystkie zęby miał trójkątne. I było ich naprawdę dużo.
– Mojej przyjaciółki się czepiasz, a twój brat to zdaje się czuchajster - warknęła dziedziczka.
– Może byście się tak wzięli do roboty? – Anzelm nadszedł, zwijając taśmę mierniczą. – Jak dotąd nikt chyba nie obudził się zjedzony ani pogryziony? Więc po co się kłócić?
– Dobra, dobra. – Ihor uśmiechnął się lekko. – Gryźć nie będziesz?
– Nie używam ludzi – prychnęła Monika. Schował nóż. W południe Czeczeńcy przywieźli resztę drewna i już zostali do pomocy. Do pierwszej ściany wyrosły blisko metr w górę. Stary chodził z wiertarką i robił dziury, a jego dwaj pomocnicy wbijali w nie kołki. Jak do tej pory nie użyli ani jednego gwoździa. Monika pomagała im, poranne nieporozumienia poszły w niepamięć.
Kruszewskie zabrały się do robienia obiadu. Katarzyna pozbierała niepotrzebne obrzynki desek i dorzuciła na grill. Płomień liznął je po wierzchu i przygasł. Spróbowała rozdmuchać żar, ale nic to nie dało. Po prostu nie chciały się palić.
– Co za licho?
Grube, sosnowe polano leżące obok zajęło się bez trudu.
– Dobre drewno budowlane – powiedziała przechodząca obok księżniczka. – To się nie zapali.
– Nasączone impregnatem czy co?
– Nie. Są w roku specjalne dni. Księżyc musi być w odpowiedniej fazie. W dzień się wybiera drzewa, bo nie wszystkie się nadają, a nocą o określonej godzinie ścina. Takie drewno potem się nie pali.
– Bzdury gadasz. – Agentka polała kawałek deski rozpałką i wsadziła do ognia.
Buchnął płomień, powierzchnia okopciła się, a potem wszystko zgasło.
– Kurde!
– I właśnie dlatego takim jak Anzelm płacono czasem nawet tyle złota, ile ważyli. – Monika uśmiechnęła się lekko, widząc jej furię. – Spróbuj termitem – doradziła.
– Tylko może lepiej po obiedzie – mruknęła Stanisława, rozkładając kiełbasę na ruszcie.
– Mhm… – Jej kuzynka po raz kolejny stwierdziła, że niewiele jeszcze wie o życiu. – O co chodziło z tymi zębami?
– Pawło jest czuchajstrem.
– Co za diabeł?
– Oj tam, zaraz diabeł, nie przesadzajmy. Czasem wśród Hucułów rodzą się tacy. Mają ostre zęby i rosną strasznie wielcy. Dawniej wyganiano ich, żeby żyli w lasach.
– Zwykła anomalia genetyczna?
– Mniej więcej jak w przypadku Moniki.
Informatyczka poczuła straszliwy zamęt w głowie.
– Wilkołaki też istnieją? Może jeszcze elfy i krasnoludy? – prychnęła.
– Może teraz, gdy nie gotuje się już często na piecu, wymarły. Wilków też już nie ma tak dużo…
– Co ma piernik do wiatraka?
– Wilkołak rodzi się, gdy kobieta nie uważa i kawałek węgla wpada jej do garnka podczas gotowania wigilijnej wieczerzy. Drugim sposobem jest zjedzenie mięsa ze zwierzęcia, które rozszarpały wilki. Jeśli potem urodzi dziecko… Tak przynajmniej opowiadali. Nie wiem. Nigdy nie spotkałam oborotnia, choć w dzieciństwie dużo się o nich nasłuchałam.
* * *
Po obiedzie praca ruszyła z kopyta. Agentka z niedowierzaniem patrzyła, jak ściany rosną w oczach. Z drugiej strony, odpowiednio ponacinane, świetnie spasowane belki łączyło się równie łatwo jak klocki lego. I pracowało tu jednocześnie kilkunastu fachowców. Skończyli o dziewiątej.
– Tydzień takiej roboty i będziecie mogły już mieszkać – stwierdził Anzelm z zadowoleniem. – Umów hydraulika na środę.
– Oczywiście – uśmiechnęła się Stanisława.
Stary majster wsiadł na motorower i pojechał. Czeczeńcy zapakowali się na ciężarówkę i również ulotnili.
– Uaaa… – Katarzyna przeciągnęła się. – Sporo zrobiliśmy. Pora odpocząć.
– A ja się przewietrzę. – Monika tęsknie spojrzała w stronę konia przypalikowanego na łące.
Kilka minut później znikała już na skraju lasu. Kruszewskie odprowadziły ją spojrzeniami.
Dziewczyna kolanami ścisnęła klacz. Konik posłusznie zatrzymał się, zeskoczyła z siodła. Tak. Wzrok jej nie mylił, na ściółce pod drzewem leżało poroże jelenia. Podniosła je, złapała za końce i lekko zgięła. Musi tu leżeć od wiosny, ale na pewno nie jest starsze. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Z pochwy na łydce wyjęła bułatowy sztylet i ostrożnie nacięła róg. Idealny. Przytroczyła znalezisko do siodła. Teraz jeszcze odpowiednie drewno. W lesie rośnie kilka cisów, ale są zbyt marne, by mogły się nadać do jej celów. Zresztą, zdaje się, tu, w Polsce, są pod ścisłą ochroną. Zamyśliła się. Korzeń brzozy? Skoro nie ma nic lepszego…
Na placu budowy nie było nikogo. Ukraińcy myli się nad rzeczką, dziewczyny robiły kolację. Wszystkie narzędzia pod ręką, a zatem do dzieła. Imadło, laubzega… Dawno tego nie robiła, ostatni raz jakieś cztery stulecia temu, ale szybko sobie wszystko przypomniała. Niektórych rzeczy jej brakuje. Na przykład nie ma jelenich ścięgien. Czym można je zastąpić? Pod płotem poniewierały się resztki połamanych nart. Ciekawe, kto je tu zgubił. Włókno szklane? Od biedy może być. Elementy trzymają się wzajemnie dzięki skomplikowanemu systemowi nacięć. W zasadzie nie musiała ich nawet kleić, ale skoro akurat miała pod ręką szybkowiążącą żywicę epoksydową… Koń stracił z ogona kilka kosmyków włosów. Splotła cięciwę w warkoczyk i natarła woskiem. Na strzały idealnie nadały się bambusowe pręty przywiezione ze sklepu ogrodniczego.
Naciągnęła potężnie i wypuściła strzałę, by zobaczyć, jak niesie. Łuk z poroża jelenia. Przypomina te, którymi w dzieciństwie polowała na sarny daleko stąd, w lesistej krainie, którą potem nazwano Bośnią. Nie jest tak dobry, jak robione przez specjalistów, ale przecież nie musi strzelać z niego do ludzi. Pojawiła się na kolacji z bronią w dłoni.
– Chcesz sobie poćwiczyć strzelanie do tarczy? - zdziwiła się Katarzyna.
Jej kuzynka ujęła łuk i wypróbowała.
– Mocny – pochwaliła. – Pójdziemy zapolować na dziki?
– Można i na dziki – uśmiechnęła się księżniczka. – Choć myślałam raczej o drobniejszej zwierzynie. W tym waszym lesie jest masa królików, a na łąkach widziałam bażanty.
– Kłusownictwo – ziewnęła Katarzyna. – Przestępstwo kryminalne, zagrożone karą pozbawienia wolności do trzech lat lub karą grzywny w wysokości…
– No co ty? – zdumiała się Monika. – Na własnej ziemi polować nie można?
– Takie bzdurne przepisy tu obowiązują – prychnęła Stanisława. – Prawa własności są w tym kraju deptane. Uważaj więc, żeby nikt obcy cię nie przyłapał. A jakby ktoś pytał, powiedz, że bawisz się w Indian.
* * *
Ukraińcy wygrzebali się z samochodu o szóstej rano. Ochlapali twarze w rzece, zjedli kilka kanapek przygotowanych przez Katarzynę i wzięli się do roboty. Księżniczka przeszła się po barakach, postawiła na nogi swoich robotników i zagoniła do przygotowywania rowów pod rury. Pierwszy wykop biegł w stronę stawu, dwór będzie brał wodę blisko źródła. Drugi, na ścieki, kończył się chwilowo sporą dziurą w ziemi. Szambo biologiczne dowiozą i zainstalują dopiero za kilka dni.
Tubylcy kopali, przeklinając, kac strasznie dawał im się we znaki. Co jakiś czas spoglądali w stronę dworu. Obaj cieśle, nie czekając na pryncypała, zwijali się jak w ukropie. Zaraz też pojawili się Czeczeńcy z kolejną ciężarówką belek. I też zakasali rękawy.
– Ła-mi-strajki – stary Maciej wydukał zapamiętane w młodości słowo. – I gdzie im się tak spieszy?
– Lubią pracować – odparła Monika.
– Hy, hy, hy, frajerzy! – Heniek parsknął śmiechem.
Po chwili wtórowali mu pozostali. Księżniczce opadły ręce. Czuła, że jakiekolwiek porozumienie jest kompletnie niemożliwe. Do obiadu skończyli pracę i poszli do swoich chałup.
Wracała na plac budowy głęboko zamyślona. Do popołudnia ściany podciągnięto już prawie pod dach. Anzelm uśmiechnął się lekko. Ulubiona robota przywróciła mu siły, zdjęła co najmniej dwa krzyżyki z pleców. Wymieniając uprzejmości z dziewczyną, nie przerwał ani na moment swojej pracy. Operując z ogromną wprawą toporkiem, obrabiał grubą belkę.
* * *
– Idę pojeździć – oznajmiła księżniczka. – Konika trochę przewietrzę… O której będzie kolacja?
– Jak ją zrobisz – burknęła Katarzyna.
– No to o dziewiątej – zadecydowała z uśmiechem. Nie potrafiły się na nią gniewać. Założyła klaczy damskie siodło i tyle ją widziały.
– Dzikie dziecko – westchnęła agentka. – Więcej się po lasach włóczy, niż w domu siedzi.
– Jak ja w jej wieku – mruknęła alchemiczka. – A, nieważne… – Przypomniała sobie, kiedy urodziła się ich przyjaciółka.
Pół kilometra dalej Monika zeskoczyła z klaczy i złapała za uzdę. Koń położył jej głowę na ramieniu. Tu, ze szczytu wzgórza, osadę widać było jak na dłoni. Dziedziczka tchnęła życie w tę zapomnianą przez ludzi dolinę.
Mały trak huczał ponuro, tnąc grube belki. Obsługujący go mężczyźni z wprawą obracali ciężkimi klocami, łapiąc je za pomocą siekierek trochę podobnych do góralskich ciupag.
Woda wypływała ze szczeliny pomiędzy głazami. Nieco niżej w zamierzchłej przeszłości wykopano spory zbiornik. Kto go zbudował? Kiedy? Jego brzegi wyłożono niedużymi kamieniami, dno pokryte drobniutkim żwirem wydawało się idealnie równe. W najgłębszym miejscu sadzawka miała może ze trzy metry przy dwudziestu metrach średnicy. Woda była cudownie przejrzysta. Trzeba będzie go tylko pogłębić, muł rozwiezie się na pola. Solidne fundamenty młyna wymagają podbetonowania. Na przepuście, w miejscu, gdzie kiedyś kręciło się koło, można by zainstalować niewielką turbinę. Wieś będzie miała prąd za darmo.