Krzyś pchał przed sobą wózek, w którym, jak się Eulalia domyśliła, przebywał pięciomiesięczny synek Wiki. Maciuś, ubrany w jakieś bardzo godne szaty, w białej koszulce i krótkich aksamitnych porteczkach (jasnomorelowych!), z gołymi tłustymi nóżkami, był rozkoszny. Eulalii najbardziej podobał się jego olimpijski spokój. Nie spał. Małymi oczkami mierzył zebranych, lekko zezując.
Pani urzędniczka zajęła swoje miejsce za stołem i już chciała zaczynać ceremonię, kiedy rozległ się niezadowolony głos Pawełka:
– Kochani, tak nie może być! Zasłaniacie mi całe światło! Franek, wlazłeś mi na reflektor, odsuń się! Jeszcze! Uważaj, bo go wywalisz! Krysiu, proszę cię, ty się też cofnij!
Eulalia rozejrzała się. Istotnie, operatorzy zdążyli zawczasu postawić sobie kilka świateł, które teraz ginęły w tłumie krewnych i przyjaciół. A właściwie tylko przyjaciół, bo krewni zajmowali miejsca siedzące z przodu.
Urzędniczka spłoszyła się nieco, przyzwyczajona do obojętnych facetów z kamerami („Śluby, wesela, chrzciny, pogrzeby, wideofilmowanie, tanio”), ale obecni przyjęli pretensję Pawełka ze zrozumieniem, tłum zafalował, ścieśnił się, przesunął, reflektory wyjrzały na świat i zaczęły pełnić swoją powinność.
Panna młoda obejrzała się i oceniła sytuację okiem zawodowca.
– Może pani startować – syknęła w stronę urzędniczki, a jej narzeczonemu znowu pogłębiły się kurze łapki.
Pani urzędniczka wstała, chrząknęła i udzieliła ślubu.
Obie kamery pracowały cały czas, teraz już naprawdę bez – szmerowo. Urzędniczkę początkowo peszył nieco potężny włochaty mikrofon, dyndający jej nad głową, trzymany na długim kiju przez wysokiego młodzieńca z warkoczem do pasa, ale szybko przyzwyczaiła się do niego. Nie mogła tylko powstrzymać się od łypania w obiektyw, kiedy Pawełek podchodził do niej, żeby zrobić zbliżenie.
– Ta ci czuje kamerę – szepnął w ucho Eulalii Mateusz. – Jak ja to powycinam?
– Poradzisz sobie – odszepnęła. – Dasz przebitkę na niemowlaka…
Maciuś wodził jednym okiem po suficie, drugim gapił się na mamusię, która właśnie składała przysięgę małżeńską.
Eulalii przypomniał się jej ślub z Arturem. W tej samej sali. Oni też powtarzali tę formułkę. Cóż, nie na długo tego starczyło. Miejmy nadzieję, że Wice i temu jej Tymonowi starczy na dłużej. On też rozwodnik. Podobno straszną miał żonę, wielu znajomych dziennikarzy miało z nią do czynienia, była rzeczniczką prasową czegoś tam, więc ją znali, i nikt nie wyrażał się o niej z sympatią. Rozwodził ich zaprzyjaźniony z Ewą sędzia… O, jest Ewa i jest ten jej komandor, Boże, jaki piękny! Prawie taki piękny jak Roch! Starszy, ale za to o wiele wspanialszy, w mundurze, z tym całym złotem na rękawach! Oni też się pobierali niedawno, ale na ich ślub Eulalii nie chciało się jechać do Świnoujścia.
Poczuła coś jakby ukłucie zazdrości. Kochają się te jej koleżanki, wychodzą za mąż, kwitną z tego powodu, a ona… ona kwitnie, jak fryzjerce kolor wyjdzie…
Ceremonia dobiegała końca. Państwo młodzi mieli już na palcach nowiutkie złote obrączki i właśnie zabierali się do całowania. Marek z kamerą tańczył wokół nich, przyłączył się do niego i Pawełek, zaniedbawszy publikę. Pocałunek został zdublowany na użytek operatorów, po czym świeżo upieczony mąż zostawił na chwilę świeżo upieczoną żonę, podszedł do wózeczka i ostrożnie wydobył zeń Maciusia. Rozległy się spontaniczne oklaski. Wika, której dopiero teraz błysnęło w oku coś w rodzaju łzy, ucałowała łysy łebek swojego synka, Tymon, chyba też wzruszony, uczynił to samo. Usteczka Maciusia rozciągnęły się w uśmiechu zadowolenia.
Nagłe przez brawa i hałas czyniony przez krewnych i przyjaciół przedarł się niekonwencjonalny okrzyk panny młodej:
– O cholera! Tymon, to chyba na szczęście!
Mąż spojrzał na nią wzrokiem, który wyrażał całkowite niezrozumienie. Panna młoda, chichocząc nieprzyzwoicie, ujęła go pod ramię i odwróciła w stronę sali. Grzmot śmiechu targnął urzędem. Operatorom zatrzęsły się kamery na ramionach. Siostra panny młodej też spojrzała, przerażona podniosła ręce i wrzasnęła dramatycznie:
– Jezus Maria! Zapomniałam założyć mu pampersa!
Na szarym garniturze pana młodego rosła duża ciemna plama.
Z przyjęcia weselnego Eulalia wróciła około trzeciej w nocy. Kiedy wsiadała do taksówki, z przerażającą jasnością dotarło do niej, jak bardzo jest samotna! I to najgorszym rodzajem samotności jest samotna: samotnością w tłumie! Żeby chociaż mogła się schować w jakimś kąciku i spokojnie popłakać, ale nie – wszędzie za nią trafią, wszędzie wlezą, znajdą, zasypią pretensjami… Inne weselne baby wsiadały do taksówek z jakąś męską eskortą, a ona sama, samiutka! No nie, nie rozpłacze się teraz przy taksówkarzu. A z drugiej strony – dlaczego nie? Taksówkarz jak terapeuta – obcy, obojętny, można mu wiele rzeczy powiedzieć, na pewno mu się zwierzają rozmaici pijaczkowie.
Stop. Nie jest żadnym cholernym rozmazanym pijaczkiem. I nie będzie ryzykowała zrujnowania makijażu. Przy obcym facecie.
Przystojny ten taksówkarz. Trochę jak De Niro. Nie, ona nie przepada za De Niro ani za żadnymi takimi czarnymi typkami, ale ten jest dosyć stylowy. Milczący. Słowa dotąd nie powiedział, wysłuchał adresu, kiwnął tylko głową, że wie, gdzie to jest (a mało kto wie, gdzie jest jej górka) i jedzie. Ładnie jedzie, płynnie, nie szarpie. I ręce na kierownicy ma nie najgorsze. Bez obrączki.
– Szesnastka – odezwało się radio. – Gdzie jesteś? Mam dla ciebie kurs.
– Już jestem na Prawobrzeżu – odrzekł kierowca miłym, niskim głosem. – Za pięć minut będę wolny.
Bardzo dobrze, jedź potem na Krzemienną koło sklepu monopolowego, będziesz miał klienta do Goleniowa, wraca z wesela.
– Ooo, to będzie już drugi klient z wesela – powiedział kierowca i najwyraźniej ucieszony wizją tłustego kursu, uśmiechnął się szeroko w stronę pasażerki.
Pasażerkę zatkało. Czarny przystojniak miał z przodu tylko dwa reprezentacyjne zęby.
De Niro! Boże, nawet na taksówkarzu się zawiodła!
Ale to radio w taksówce nasunęło jej przyjemne skojarzenia… Bacówka. Jeszcze trochę musi wytrzymać, a potem pojedzie tam z Bliźniakami.
Zegnać ich dzieciństwo!
Jednak się rozpłakała. Dobrze, że w łazience, gdzie miała pod ręką wszystko, co potrzeba dla ratowania twarzy… w sensie dosłownym.
Kładąc się wreszcie spać, była w wieku zbliżonym do sześćdziesiątki.
Z programu grantowego nic nie wyszło. Krysia dostała uprzejme zawiadomienie, że niestety, bank postanowił rozdzielić pieniądze między innych uczestników konkursu.
– A co wyście myślały, naiwniaczki – zaśmiała się obecna przy omawianiu straty Ewa. – Takie konkursy są rozstrzygnięte od urodzenia. Ogłasza się tylko dla utrzymania pozorów.
– Tak podejrzewałam – powiedziała Krysia. – Ale nie chciałam Lali psuć entuzjazmu. Ona naprawdę myślała, że dostanie te pieniądze.
– Jesteście zepsute i cyniczne. – Eulalia wzruszyła ramionami. – Nie będę z wami rozmawiała, bo się przy was starzeję lawinowo. Macie na mnie zły wpływ. Nie widziałyście gdzieś Tereni pudernicy?
– Powinna być teraz w studiu. – Krysia była poinformowana. – Klaudia za kwadrans zaczyna nagrywać swój wiekopomny program.
Eulalia skinęła głową i udała się do drugiego budynku.
Weselne, a raczej postweselne ponure nastroje szczęśliwie jej minęły, odzyskała swoje ulubione czterdzieści dwa lata (trzydzieści dziewięć miewała wyłącznie prosto od fryzjera). Być może dobroczynny wpływ wywarła na nią bliskość dwudziestego pierwszego września, czyli dnia, w którym stanie twarzą w twarz z architektem Szermickim.
U Tereni kłębił się tłum. Eulalia zajęła krzesło w kąciku i przyglądała się z przyjemnością fachowym poczynaniom charakteryzatorki. Terenia sprawnie pokrywała kolejne twarze warstwami podkładu i pudru, matowiła błyszczące czółka, zatoki i łysiny, podkreślała oczy paniom, likwidowała worki pod oczami, przyciemniała drugie podbródki, nabłyszczała fryzury…
Wreszcie ostatni klient, poganiany przez autorkę programu, czyli Klaudię, opuścił pomieszczenie. Był to, nawiasem mówiąc, biskup.
– Księży chyba trochę krępuje to, co z nimi robisz? – zauważyła Eulalia, przesiadając się na fotel przed lustrem. – Terenia, bądź koleżanka, zapudruj mi te cienie pod oczami!
– Proszę cię bardzo, Lalu. Nie, wcale ich nie krępuje. – Terenia sprawnie zabrała się za jej twarz. – Przeciwnie, powiedziałabym, że bardzo lubią siedzieć na tym miejscu. Wcale im się nie spieszy stąd uciekać…
I trudno się temu dziwić – pomyślała Eulalia, kątem oka dostrzegając przepastne wycięcie czarnej sukienki pochylonej nad nią charakteryzatorki oraz apetyczną zawartość tego wycięcia.
– No to teraz jesteś gwiazda.
– Dziękuję ci, kochana. Słuchaj, ja bym miała do ciebie poważniejszą prośbę. Bardziej z dziedziny charakteryzacji niż takiego prostego makijażu.
– Mam z ciebie zrobić Babę – Jagę? Czy może starszego pana? Jestem do usług.
– Coś pośredniego. Słuchaj, historia jest romansowa.
– Kocham romanse! Już mnie masz! A opowiesz mi, o co chodzi?
– No więc jedna panienka z dobrego domu chciała się dostać na studia. Rodzice dali jej forsę na kursy przygotowawcze i niestety, na tych kursach zakochała się w wykładowcy…
– A on był żonaty i dzieciaty!
– Rzecz jasna. Niestety, też twierdził, że się w niej zakochał, w tej małolacie. Miłość została skonsumowana i panienka zaszła w ciążę.
– I on sobie przypomniał, że ma rodzinę.
– Ty to znasz życie. Panienka, oczywiście, na studia nie zdawała. Rodzice ją z domu wyrzucili, chwilowo przemieszkuje u przyjaciół.
– U ciebie.
– Zgadłaś. To jest koleżanka moich dzieci. Ona się, oczywiście, zaparta, że do rodziców nie wróci. Dziecko zamierza urodzić i wychować. Na szczęście…
– Jak to urodzić i wychować? U ciebie w domu?
– …Na szczęście, powiadam, znalazł się w pobliżu jej dawny chłopak i też się, nawiasem mówiąc, wprowadził do mnie, a ona się na niego nawróciła. Tylko że jego rodzice też ich u siebie nie chcą.