– Matko Boska! I co?
– Chłopak jest w porządku, studiuje i pracuje, zarabia nawet jakieś tam pieniądze, ale co to za pieniądze. Co ja ci będę opowiadać. Trzeba amanta stuknąć na duży aliment. Żeby młodzi mieli na mieszkanie.
– A amant, oczywiście, niezainteresowany.
– W najmniejszym stopniu. Zamierzam iść do niego i trochę go postraszyć.
– Będziesz go szantażować! – ucieszyła się Terenia.
– Tylko odrobinę. Nie mogę iść do niego jako ja, bo on mnie może rozpoznać, kiedyś robiłam z nim wywiad.
– I tak by cię rozpoznał. Masz znaną twarz.
– Znaną czy nie, nie chcę ryzykować. Pomożesz mi?
– Już powiedziałam, że tak. Kim chcesz być?
– Leciwą arystokratką. Myślałam, żeby być matką tej mojej panienki, ale chyba lepsza będzie babka. Jędzowata, żeby się wystraszył. Parszywy charakterek ma mi wypełzać na oblicze.
– Pomyślę. Kiedy?
– W piątek.
– Będę potrzebowała dwóch godzin, weź to pod uwagę.
– Mogę przyjść o dziewiątej?
– Nie bardzo. Jedenasta?
– To już wolę po południu. Nie chciałabym się natknąć na jakichś klientów w nadmiarze. Po południu pewnie ich nie będzie miał, a wiem, że będzie uchwytny do wieczora.
– Dobrze. Przyjdź o trzeciej. Przerobimy cię na cacy, a potem przeszwarcuję cię prosto do windy i do garażu. Ubranko stosowne będziesz miała?
– Coś wykombinuję.
Pożegnały się obie z błyszczącymi oczami. Następną osobą, do której Eulalia się zwróciła, tym razem telefonicznie, była Anka Juraszówna w teatrze. Jej też opowiedziała skróconą, acz rzewną love story. Anka była zachwycona, podobnie jak Terenia.
– Przypuszczam, że kostium ciotki Augusty z „Brata marnotrawnego” byłby jednak zbyt staroświecki – chichotała do słuchawki. – A może jednak? Bo on ma taki cudny kapelutek…
– Anka, ty się nie wygłupiaj – skarciła przyjaciółkę Eulalia. – On ma myśleć, że to wszystko prawda! Ja mam być tylko deczko staroświecka, a nie zaraz dziewiętnasty wiek. Rozumiesz: arystokratyczna dezynwoltura. Nie dbam o powierzchowność, bo i tak jestem sobie księżna pani.
– Dobrze, dobrze. Jak księżna, to i tak musisz mieć kapelusz. Może nie akurat z „Brata marnotrawnego”… Czekaj, coś mi chodzi po głowie…
– Wiem, co ci chodzi! Jak robiliście Witkacego w zeszłym roku, to któraś z tych strasznych bab miała taki kostium granatowy, z kapeluszem.
– Miała! Halucyna Bleichertowa! O niej myślałam! Tylko bluzkę sobie jakąś znajdź sama, bo tamta miała takie straszne falbany. A kostium będzie w sam raz.
– Załatwisz mi wypożyczenie?
– Z prawdziwą przyjemnością. Ale pod warunkiem, że mi opowiesz, jak było!
– Ma się rozumieć. A jak tam wasza Pippi Langstrumpf?
– Był casting, ale Boner nikogo nie wybrał. Zarządził dogrywkę. Ty, muszę kończyć. Trzymaj się. Już idę, dyrektorze…
Wracając do domu, Eulalia wstąpiła do sklepu i nabyła kilka dużych paczek z różnymi kawałkami mięsa przyprawionymi do pieczenia na grillu. Dołożyła do tego trzy butelki czerwonego wina Sofia Merlot (kiedyś jej się spodobało, a kosztowało niecałe siedem złotych za butelkę) i postanowiła zrobić trzyosobowe przyjątko w krzakach. Dla siebie, Poli i Roberta. Jeżeli reszta – zwłaszcza ojciec – będzie miała chęć, niech się dołączy. Ale obowiązku nie ma. Młodym natomiast przyda się jakaś rozrywka, ostatnio Paulina bała się prawie schodzić na parter, Robert zaś często bywał nieobecny z racji jakichś tajemniczych zajęć zarobkowych, którym się z zapałem oddawał. Wracał zmęczony i, jak twierdził, na pół ślepy od patrzenia w komputer. No więc teraz dla odmiany niech popatrzy na zielone. Oraz na czerwone, ponieważ jako mężczyzna będzie miał za zadanie rozpalić grill.
Robert chętnie podjął się pełnienia roli strażnika ognia, a Paulina z błyskiem w oku (musiała się strasznie nudzić na tej górce) objęła na całe dziesięć minut kuchnię w posiadanie, estetycznie ułożyła mięso na dużej drewnianej tacy, do miski wyłożyła jakieś rośliny ze swoich własnych tajnych zapasów, trzymanych w foliowej torbie z Reala, wreszcie pokroiła chleb i sery i zrobiła z nich artystyczną piramidkę na desce.
– Wie pani, tak naprawdę to ja się dopiero od niedawna dobrze czuję – wyznała, umieszczając cały ten zapas na ogrodowym stole. – Wreszcie minęły mi mdłości i takie różne zawroty głowy. Chyba zacznę znowu żyć jak człowiek.
– A byłaś u lekarza z tymi zawrotami? – zatroszczyła się Eulalia, myśląc jednocześnie, że łaska boska, iż to nie Sławkę trafiło. I miejmy nadzieję, jeszcze długo nie trafi. Niech postudiuje najpierw. Boże, Kuba też. Jak najdalej od wielkiej miłości!
– Byłam, oczywiście, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Po prostu tak to przechodziłam, te pierwsze miesiące.
– A teraz który jest?
– Czwarty.
– Czy mogę służyć paniom winem? Pola, ty chyba z wodą…
– Nie lubię z wodą. Daj mi bardzo mało, ale niech czuję, co piję. Pół kieliszka.
– Z waszymi rodzicami nic się nie zmieniło?
Robert zachmurzył się widocznie, a Paulinie stanęły łzy w oczach. Pokręcili zgodnie głowami.
– Rozumiem. Biorą was na przetrzymanie – westchnęła Eulalia. Co za rodzice, bez sensu zupełnie. I co za pech, że oba komplety takie bezsensowne. Czego oni się spodziewają? Że Pola odda dziecko do adopcji? Że Robert zostawi dziewczynę w trudnej sytuacji? Znała takich ludzi. Westchnęła raz jeszcze. – To skrzydełko będzie już dobre. Daj mi je, Robercie, bo głodna jestem jak wilk, nie jadłam żadnego obiadu.
– A co to, garden party? Nie przewidziałaś naszego udziału?
Piękna Helena w pełnym makijażu i eleganckiej kremowej sukni objawiła się nagle na ścieżce, potrząsając złocistymi (ostatnio) lokami sięgającymi jej łopatek i stanowiąc rażący kontrast ze szwagierką, która już zmyła makijaż (poniekąd musiała, bo przez zapomnienie wpakowała sobie pięści do oczu i potarła), oraz z Pauliną, która się w ogóle nie umalowała i była dosyć blada.
– Ależ zapraszamy – powiedziała Eulalia z nieco wymuszonym uśmiechem. – Tak sobie kameralnie świętujemy urodziny Roberta.
Paulina byłaby wyrwała się z niewczesną pretensją do Beżowego, że nie powiadomił jej o tak ważnej okazji, ale on, przytomniejszy, objął ją w tym momencie czule, jednocześnie delikatnie kopiąc w kostkę. Zmilczała w ostatniej chwili.
– Panie Robercie, ależ wszystkiego najlepszego! – Helena zaszczyciła solenizanta anemicznym uściskiem wymanicurowanej starannie dłoni i poprawiła pocałunkiem w policzek, pozostawiając na nim purpurowy ślad. – Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej, przygotowalibyśmy jakiś mały prezent, może nawet Marysia napisałaby coś specjalnie dla pana. Ona pana lubi. Nawiasem mówiąc, Marysia jakoś u ciebie przestała się zajmować poezją, zupełnie nie rozumiem dlaczego. Najchętniej siedziałaby przed komputerem i grała w te straszne gry. Chyba Jakub jej pokazał. Nie jestem zadowolona, ale cóż, kiedy nie jest się u siebie, nie można narzekać. Ja z kolei nie mogę się teraz tak Marysią zajmować, jak powinnam, bo mam ten remont na głowie, nie wyobrażacie sobie państwo, ile z tym zachodu, dopiero teraz okazało się, że potrzebuję jeszcze… Panie Januszu, panie Januszu, pan pozwoli do nas!
Gbur na swoim ganku robił dziwne rzeczy. Najpierw spokojnie na ten ganek wyszedł, rozejrzał się z wolna po okolicy, nagle zatrzymał w połowie obrotowy ruch głowy, jakby napotkał niespodziewaną przeszkodę, i płynnie wykonał w tył zwrot, zamierzając na powrót wejść do domu.
– Panie Januszu! Nie słyszy mnie? Niemożliwe. Panie Januszu, wołam pana!
Gbur najwyraźniej ogłuchł. Gibnął się jeszcze niezdecydowanie w progu, ale jednak podjął decyzję i zniknął za drzwiami. Helena nie była z tych, co rezygnują.
– Poszedł. Jednak nie słyszał, że go wołam. W takim razie sama go odwiedzę, muszę go o coś poprosić, pewnych rzeczy kobieta nie powinna załatwiać sama, lepiej mieć męskie towarzystwo. Wybaczcie, wrócę do was za moment.
Uczestnicy bankietu niespodziewanie urodzinowego patrzyli z zapartym tchem, jak piękna Helena oddala się, swobodnie wchodzi przez furtkę do ogrodu gbura, krokiem gazeli wbiega na ganek, dzwoni do uchylonych drzwi i po chwili znika za nimi.
– No to mamy jakieś dwadzieścia minut na spokojne zjedzenie kolacji – wypuściła powietrze Eulalia. – Potem ona przyjdzie i będzie nam opowiadać, do czego zamierza użyć naszego sąsiada.
– Ja się jej trochę boję – przyznała się Paulina, biorąc z miski kawałek papryki. – Robi, daj mi, proszę, tamto przypieczone udko.
– Ja się jej nie boję, tylko ona mnie do szału doprowadza – objawiła swoje uczucia Eulalia. – Niestety, jest żoną mojego brata, a ja mam wyrzuty sumienia, bo go namówiłam, żeby dał nogę za granicę, on to zrobił z rozkoszą, a teraz nie wraca i to dziecko tak rośnie, pozbawione jedynego rozsądnego członka rodziny. Chociaż… ojciec też jest rozsądny, tylko spacyfikowany.
– Pan Klemens jest świetny – powiedział niespodziewanie Robert. – Czasami grywamy sobie w szachy i rozmawiamy…
– W szachy? – Eulalia była zdumiona, bo nigdy nie widziała ich razem. – Rozmawiacie? W tym domu? I ja o tym nic nie wiem?
Robert zaśmiał się, pochylony nad grillem.
– Bo my to robimy wczesnymi rankami, kiedy wy jeszcze śpicie. Czy mogę pani służyć łakociem? Bardzo ładnie się przyrumienił ten kawałek.
Eulalia chętnie przyjęła kolejne skrzydełko i przez chwilę wszyscy troje zajmowali się głównie jedzeniem. Niestety, beztroska atmosfera przyjęcia została skażona świadomością, że w każdej chwili Helena może wrócić od sąsiada i zechcieć bawić ich wytworną konwersacją.
Ale po dobrej godzinie, kiedy już wszystko zjedli i wypili dwie butelki merlota (oczywiście to ostatnie głównie Eulalia i Robert, przy minimalnym udziale Pauliny), Helenki jeszcze nie było. Nie chciało im się dłużej siedzieć, bo wieczór stawał się chłodny, posprzątali więc po sobie i poszli do domu. Młodzi, pozmywawszy, uciekli na górę, a Eulalia skryła się w zaciszu swojego gabinetu, gdzie zastała ojca, zagłębionego w jakimś kryminale, ze słuchawkami na uszach. Korzystając z tego, że Balbina zajęta była pomaganiem Marysi w lekcjach (co polegało na tym, że obie oglądały Big Brothera w telewizji), Eulalia namówiła ojca do napoczęcia oraz wykończenia pozostałej butelki wina. W rezultacie, kiedy Helenka wróciła i koniecznie chciała im opowiadać, do czego zobowiązała sąsiada, oboje byli okropnie rozchichotani i nie nadawali się do wytwornej konwersacji.