Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Częściowo. Zoltan, skąd są ci uciekinierzy? Przed kim uciekali? Przed Nilfgaardem czy Wiewiórkami?

— Ciężko wymiarkować. Dzieciaki gówno wiedzą, baby jakoś mało rozmowne i boczą się nie wiedzieć czemu. Zaklniesz przy nich, względnie pierdniesz, jak te buraki czerwienieją… Nieważne. Ale spotkaliśmy innych zbiegów, drwali, od nich wiemy, że grasuje tu Nilfgaard. Starzy nasi znajomi chyba, zagon, który od zachodu nadciągnął, zza Iny. Ale są tu też podobno oddziały, które przyszły od południa. Zza Jarugi.

— A z kim walczą?

— To jest zagadka. Drwale mówili o armii, której jakaś Biała Królowa przewodzi. Owa królowa Czarnych bije. Podobno nawet na tamten brzeg Jarugi się zapuszcza ze swym wojskiem, na cesarskie ziemie nosi ogień i miecz.

— O jakie wojska może chodzić?

— Nie mam przedstawienia — Zoltan podrapał się w ucho. - Widzisz, co dnia jacyś zbrojni kopytami tu dukty orzą, ale nie pytamy, kto oni. W krzaki się chowamy…

Rozmowę przerwał Regis, który uporał się z poparzonym ramieniem dziewczyny.

— Opatrunek trzeba codziennie zmieniać — powiedział do krasnoluda. - Zostawiam wam maść i tiul, który nie lepi się do oparzeliny.

— Dzięki, cyruliku.

— Ręka się jej zagoi — powiedział cicho wampir, patrząc na wiedźmina. - Z czasem nawet blizna zniknie z młodej skóry. Gorzej z tym, co dzieje się w głowie tej nieszczęsnej. Tego moje maści nie wykurują.

Geralt milczał. Regis wytarł ręce szmatką.

— Fatum albo przekleństwo — powiedział półgłosem. - Móc wyczuwać we krwi chorobę, całą istotę choroby, a nie potrafić wyleczyć…

— Ano — westchnął Zoltan — skórę łatać to jedno, ale gdy rozum popsowany, nie poradzi się nic. Jeno dbać a opiekować się… Dzięki ci za pomoc, cyruliku. Ty, jak widzę, też do wiedźminowej kompanii się przyłączyłeś?

— Jakoś tak wyszło.

— Hmm — Zoltan pogładził brodę. - I kędyż to zamiarujecie Ciri szukać?

— Idziemy na wschód, na Caed Dhu, do druidzkiego kręgu. Liczymy na pomoc druidów…

— Znikąd pomocy — odezwała się dźwięcznym, metalicznym głosem siedząca pod sągiem dziewczyna z zabandażowanym ramieniem. - Znikąd pomocy. Tylko krew. - I ogniowy chrzest. Ogień oczyszcza. Ale i zabija.

Regis mocno chwycił za ramię osłupiałego Zoltana, gestem nakazał mu milczenie. Geralt, który wiedział, co to jest hipnotyczny trans, milczał i nie poruszał się.

— Kto krew rozlewał i kto krew pił — mówiła dziewczyna, nie podnosząc głowy — ten krwią zapłaci. Trzy dni nie miną, jedno umrze w drugim, a wtedy coś umrze w każdym. Po trochu będą umierać, po troszeczku… A gdy w końcu zetrą się chodaki żelazne i wyschną łzy, wtedy umrze ta reszteczka, która zostanie. Umrze nawet to, co nigdy nie umiera.

— Mów — powiedział cicho i łagodnie Regis. - Mów, co widzisz.

— Mgłę. Wieże we mgle. To jest Wieża Jaskółki… Na jeziorze, które skuwa lód.

— Co jeszcze widzisz?

— Mgłę.

— Co czujesz?

— Ból…

Regis nie zdążył zadać następnego pytania. Dziewczyn na szarpnęła głową, zakrzyczała dziko, zakwiliła. Gdy podniosła oczy, faktycznie była w nich już tylko mgła.

Zoltan, przypomniał sobie Geralt, wciąż wodząc palcami po pokrytym runami brzeszczocie, po tym wydarzeniu nabrał do Regisa respektu, porzucił familiarny ton, którym zwykł był zwracać się do cyrulika. Zgodnie z prośbą Regisa, nie powiedzieli pozostałym ani słowa o dziwnym wydarzeniu. Wiedźmin niezbyt się tym wszystkim przejął. Widywał już podobne transy i skłaniał się ku poglądowi, że gadanina zahipnotyzowanych nie była wieszczeniem, lecz powtarzaniem przechwyconych myśli i podświadomych sugestii hipnotyzera. Co prawda, w tym przypadku nie była to hipnoza, lecz wampirzy urok, i Geralt trochę zastanawiał się, co też jeszcze zauroczona dziewczyna wychwyciłaby z myśli Regisa, gdyby trans trwał dłużej.

— Przez pół dnia wędrowali razem z krasnoludami i ich podopiecznymi. Potem Zoltan Chivay zatrzymał pochód i wziął wiedźmina na stronę.

— Trzeba się rozstać — oświadczył krótko. - Myśmy, Geralt, podjęli decyzję. Na północy niebieszczy się już Mahakam, ta zaś dolina wprost w góry wiedzie. Dość przygód. Wracamy do swoich. Pod górę Carbon.

— Rozumiem.

— Miło, że chcesz rozumieć. Życzę ci szczęścia, tobie i twojej kompanii. Dziwnej kompanii, ośmielę się zauważyć.

— Chcą mi pomóc — rzekł cicho Wiedźmin. - To dla mnie coś nowego. Dlatego postanowiłem nie dociekać pobudek.

— Mądrze — Zoltan ściągnął z pleców swój krasnoludzki sihill w pochwie z laki, omotanej kocimi skórkami. - Masz, bierz. Nim się nasze drogi rozejdą.

— Zoltan…

— Nie gadaj, tylko bierz. My w górach tę wojnę przesiedzimy, na nic nam żelazo. Ale przyjemnie będzie nieraz przy piwie wspomnieć, że kuty w Mahakamie sihill w dobrym ręku i w dobrej sprawie świszczy. Że nie zhańbi się. A i ty, gdy tą klingą krzywdzicieli twojej Ciri będziesz płatał, płatnij choć jednego za Caleba Strattona. I wspomnij Zoltana Chivaya i krasnoludzkie kuźnie.

— Możesz być pewien — Geralt przyjął miecz, przewiesił go przez plecy. - Możesz być pewien, że będę wspominał. Na tym parszywym świecie, Zoltanie Chivay, dobro, uczciwość i prawość mocno zapadają w pamięć.

— A i owszem — krasnolud zmrużył oczy. - Dlatego ja nie zapomnę ani ciebie i maruderów na leśnej porębie, ani Regisa i podkowy w żarze. Jeśli zaś chodzi o wzajemność pod tym względem…

Zawiesił głos, chrząknął, charknął i splunął.

— Myśmy, Geralt, obrobili kupca pod Dillingen. Bogacza, co się na hayekarskim handlu upasł. Gdy załadował złoto i klejnoty na wóz i z miasta uciekał, zasadziliśmy się na niego. Jako lew majątku bronił, pomocy wzywał, więc razy kilka obuszkiem w czerep wziął i potem już spokojny był i cichutki. Pamiętasz kuferki, któreśmy taszczyli, na wozie wieźli, a na koniec nad rzeczką O w ziemi zaryli? Tam właśnie było zrabowane havekarskie dobro. Złodziejski łup, na którym naszą przyszłość zamiarujemy pobudować.

— Dlaczego mi to mówisz, Zoltan?

— Bo ciebie, jak mniemam, oszukańcze pozory zwiodły nie tak dawno. To, co za dobro i prawość miałeś, okazało — się podłym i niegodziwym pod ładną maską. Ciebie łatwo oszukać, wiedźminie, bo ty nie dociekasz pobudek. Ale ja nie chcę cię oszukiwać. Tedy nie patrz na te baby i dzieci… nie miej krasnoluda, który przed tobą stoi, za prawego i szlachetnego. Stoi przed tobą złodziej, rabuś, a może i morderca. Bo nie wykluczam, że obity hayekar skapiał w rowie przy dillingeńskim gościńcu.

Milczeli długo, patrząc na dalekie, tonące w chmurach góry na północy.

— Bywaj, Zoltan — rzekł wreszcie Geralt. - Być może siły, w istnienie których powoli przestaję wątpić, pozwolą nam się jeszcze kiedyś spotkać. Chciałbym, by tak było. Chciałbym móc przedstawić ci Ciri, chciałbym, by mogła cię poznać. Ale nawet jeśli się nie uda, wiedz, że nie zapomnę cię. Bywaj, krasnoludzie.

— Podasz mi rękę? Złodziejowi i bandycie?

— Bez wahania. Bo mnie już nie tak łatwo oszukać Jak niegdyś. Choć nie dociekam pobudek, pomału uczę się sztuki zaglądania pod maszkary.

*****

Geralt machnął sihillem i przeciął w połowie przelatującą obok ćmę.

Po rozstaniu z Zoltanem i jego grupą, przypomniał sobie, nadybaliśmy w lasach grupę wędrujących chłopów. Część na nasz widok pierzchła, ale kilku Milva powstrzymała, grożąc im łukiem. Chłopi, jak się okazało, byli do niedawna jeńcami Nilfgaardczyków. Zapędzono ich do wyrębu cedrów, ale przed kilkom dniami strażników zaatakował i rozbił jakiś oddział i wyzwolił ich. Teraz wracali do domów. Jaskier uparł się, by wyjaśnić, kim byli owi wyzwoliciele, indagował ostro i dociekliwie.

— Owi wojacy — powtórzył chłop — Białej Królowej służą. Gromią Czarnych, że hej! Powiadali, że są jako goryle na tyłach wrażych.

— Jako kto?

— Przecie mówię. Jako goryle.

— Goryle, psiakrew — Jaskier skrzywił się i machnął ręką. - Oj, ludzie, ludzie… Jakie znaki, pytałem, owo wojsko nosiło?

— Rozmaite, panie. Osobliwie konni. Piechota zasię takie krasne coś.

Chłop wziął patyk i wyskrobał na piasku kształt rombu.

— Raut — zdziwił się oblatany w heraldyce Jaskier. - Nie temerska lilia, ale raut. Godło Rivii. Ciekawe. Do Rivii stąd dobre dwieście mil. Nie wspominam już o fakcie, że armia Lyrii i Rivii została całkowicie unicestwiona podczas walk o Dol Angra i pod Aldersbergiem, a kraj okupuje Nilfgaard. Nic z tego nie rozumiem!

— To normalne — uciął Wiedźmin. - Dość gadania. W drogę.

*****

— Ha! — krzyknął poeta, który cały czas rozmyślał i analizował wydobyte od chłopów informacje. - Połapałem się! Nie goryle, ale gerylasi! Partyzantka! Na tyłach wroga, uważacie?

— Uważamy — kiwnął głową Cahir. - Jednym słowem, na tych terenach działa partyzantka Nordlingów. Jakieś oddziały, zapewne sformowane z resztek wojsk Lyrii i Rivii, rozbitych w połowie lipca pod Aldersbergiem. Słyszałem o tej bitwie, gdy byłem u Wiewiórek.

— Wieść uważam za pocieszającą — oświadczył Jaskier, dumny, że to jemu udało się rozszyfrować zagadkę o gorylach. - Nawet jeśli chłopom pomyliły się heraldyczne godła, to raczej nie mamy do czynienia z armią Temerii. A nie sądzę, by do ryskich gerylasów dotarła już wieść o dwóch szpiegach, którzy niedawno tajemniczo zbiegli spod szubienicy marszałka Vissegerda. Gdybyśmy napatoczyli się na tych partyzantów, mamy szansę się wyłgać.

— Można na to liczyć — powiedział Geralt, uspokajając brykającą Płotkę. - Ale, szczerze mówiąc, wolałbym się nie napatoczyć.

— To wszakże twoi rodacy, wiedźminie — rzekł Regis. - Przecież nazywają cię Geraltem z Rivii.

— Poprawka — odrzekł zimno. - To ja sam się tak nazywam, żeby było ładniej. Imię z takim dodatkiem budzi u moich klientów większe zaufanie.

— Pojmuję — uśmiechnął się wampir. - Dlaczego jednak wybrałeś właśnie Rivię?

— Ciągnąłem patyki, oznaczone różnymi dźwięcznymi nazwami. Zasugerował mi tę metodę mój wiedźmińaki preceptor. Nie od razu. Dopiero wówczas, gdy uparłem się przybrać nazwisko Geralt Roger Eryk du Haute-Bellegarcie. Vesemir uznał to za śmieszne, pretensjonalne i kretyńskie. Zdaje się, że miał rację.

57
{"b":"88043","o":1}