Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Wkrótce — powiedziała. - Zaraz wszystko ci wyjaśnię. Ale przedtem, bym nie zapomniała… Daj mi adres twojej modystki, Fringilla.

*****

— Ni jednego ognia — szepnęła Milva wpatrzona w ciemny brzeg za lśniącą w świetle księżyca rzeką. - Ni żywego ducha tam nie ma, widzi mi się. W obozie było ze dwie setki zbiegów. Żaden głowy nie uniósł?

— Jeśli cesarscy przeważyli, popędzili wszystkich w niewolę — odszepnąl Cahir. - Jeśli zwyciężyli wasi, zabrali ich, odchodząc.

Podeszli bliżej brzegu, do zarastających bagno trzcin. Milva nadepnęła na coś i odskoczyła, tłumiąc krzyk, na widok wyłaniającej się z błota zesztywniałej, pokrytej pijawkami ręki.

— To tylko trup — mruknął Cahir, chwytając ją za ramię. - Nasz. Daeriańczyk.

— Kto?

— Siódma daerlańska brygada kawalerii. Srebrny skorpion na rękawie…

— Bogowie — wzdrygnęła się gwałtownie dziewczyna, ściskając łuk w spoconej pięści. - Słyszałeś ten głos? Co to było?

— Wilk.

— Albo ghul… Albo inny potępieniec. Tam, w obozie, też moc trupów musi leżeć… Zaraza, nie pójdę w nocy na tamten brzeg!

— Zaczekamy do świtu… Milva? Co tu tak dziwnie…

— Regis… — łuczniczka stłumiła krzyk, węsząc zapach piołunu, szałwii, kolendry i anyżku. - Regis? To ty?

— Ja — cyrulik bezszelestnie wyłonił się z mroku, — Martwiłem się o ciebie. Nie jesteś sama, jak widzę.

— Ano, dobrze widzisz — Milva puściła ramię Cahira, który już dobywał miecza. - Ja nie sama i on już też nie sam. Ale to długa historia, jak niektórzy mówią. Regis, co z wiedźminem? Z Jaskrem? Z resztą? Wiesz, co się z nimi stało?

— Wiem. Macie konie?

— Mamy. W łozie ukryte…

— Ruszajmy więc na południe, z biegiem Chotli. Bez zwłoki. Przed północą musimy być pod Armerią.

— Co z wiedźminem i poetą? Żyją?

— Żyją. Ale mają kłopoty.

— Jakie?

— To długa historia.

*****

Jaskier zastękał, usiłując obrócić się i przybrać choćby odrobinę tylko wygodniejszą pozycję. Było to jednak zadanie niewykonalne dla kogoś, kto leżał w stercie zapadających się wiórów i trocin i był skrępowany sznurami jak przygotowana do wędzenia szynka.

— Nie powiesili nas od razu — stęknął. - W tym nadzieja. W tym cała nasza nadzieja…

— Dałbyś spokój — Wiedźmin leżał spokojnie, patrząc na księżyc widoczny przez dziurę w dachu drewutni. - Wiesz, dlaczego Vissegerd nie powiesił nas od razu? Bo mamy być straceni publicznie, o świcie, gdy cały korpus zbierze się do wymarszu. W celach propagandowych.

Jaskier zamilkł. Geralt słyszał, jak sapie z przejęciem.

— Ty jeszcze masz szansę się wymigać — powiedział, by go uspokoić. - Na mnie Vissegerd chce zwyczajnie wywrzeć prywatną zemstę, do ciebie nic nie ma. Twój znajomy hrabia wyciągnie cię z opresji, zobaczysz.

— Gówno — odrzekł bard, ku zdziwieniu wiedźmina spokojnie i całkiem rozsądnie. - Gówno, gówno, gówno. Nie traktuj mnie jak dziecka. Po pierwsze, do celów propagandowych lepsi są dwaj wisielcy niż jeden. Po drugie, nie zostawia się przy życiu świadka prywatnej zemsty. Nie, bracie, zadyndamy obydwaj.

— Przestań, Jaskier. Leż cicho i obmyślaj fortele.

— Jakie fortele, do cholery?

— Byle jakie.

Gadanina poety przeszkadzała wiedźminowi zebrać myśli, a myślał intensywnie. W każdej chwili oczekiwał, że do drewutni wpadną ludzie z temersidego wywiadu wojskowego, którzy niewątpliwie byli w korpusie Vissegerda. Wywiad z pewnością miałby ochotę popytać go o różne szczegóły dotyczące wydarzeń w Garstangu na wyspie Thanedd. Geralt nie znał prawie żadnych szczegółów, wiedział jednak, że nim agenci w to uwierzą, będzie już bardzo, bardzo chory. Cała jego nadzieja kryła się w tym, że zaślepiony żądzą zemsty Vissegerd nie rozgłosił o jego ujęciu. Wywiad mógłby chcieć wyrwać jeńców ze szponów rozwścieczonego marszałka, by zabrać ich do kwatery głównej. Dokładniej, zabrać do kwatery głównej to, co z jeńców zostanie po pierwszych przesłuchaniach.

Tymczasem poeta wymyślił fortel.

— Geralt! Udajmy, że coś ważnego wiemy. Że naprawdę jesteśmy szpiegami albo coś w tym stylu. Wtedy…

— Zlituj się. Jaskier.

— Możemy też spróbować przekupić straże. Mam ukryte pieniądze. Dublony, wszyte w podszewkę buta. Na czarną godzinę… Zawołamy strażników…

— A oni odbiorą ci wszystko i jeszcze dokopią.

Poeta zaburczał niechętnie, ale zamilkł. Z majdanu dolatywały ich okrzyki, tupot koni i, co najgorsze, zapach żołnierskiej grochówki, za miskę której w tej chwili Geralt oddałby wszystkie sterlety i trufle świata. Stojący przed szopą wartownicy gadali leniwie, rechotali, od czasu do czasu przeciągle charcząc i spluwając. Wartownicy byli żołnierzami zawodowymi, dawało się to poznać po zadziwiającej umiejętności porozumiewania się za pomocą zdań złożonych wyłącznie z zaimków i obrzydliwych plugastw.

— Geralt?

— Czego?

— Ciekawe, co stało się z Milvą… Z Zoltanem, Percivalem, Regisem… Nie widziałeś ich?

— Nie. Wcale nie wykluczam, że w czasie potyczki zarąbali ich albo stratowali końmi. Tam, w obozie, trup na trupie leżał.

— Nie wierzę — oświadczył Jaskier twardo i z nadzieją w głosie. - Nie wierzę, by tacy spryciarze jak Zoltan, Percival… Albo Milva…

— Przestań się łudzić. Jeśli nawet przeżyli, nie pomogą nam.

— Dlaczego?

— Z trzech powodów. Po pierwsze, mają własne kłopoty. Po drugie, leżymy związani w szopie stojącej w centrum obozu kilkutysięcznego korpusu.

— A trzeci powód? Mówiłeś o trzech.

— Po trzecie — odrzekł zmęczonym głosem — limit cudów na ten miesiąc wyczerpało spotkanie baby z Kernów z jej zaginionym mężem.

*****

— Tam — cyrulik wskazał pałające punkciki biwakowych ogni. - Tam jest fort Armeria, aktualnie obóz forpoczty wojsk temerskich skoncentrowanych pod Mayeną.

— Tam wiedźmina i Jaskra więżą? - Milva stanęła w strzemionach. - Ha, tedy kiepsko… Tam hurma zbrojnego luda musi być, a i straże dookoła. Nielekko będzie się tamój przekraść.

— Nie będziecie musieli — odrzekł Regis, zsiadając z Pegaza, Wałach parsknął przeciągle, odwrócił łeb, wyraźnie zdegustowany wiercącym w nosie, ziołowym zapachem cyrulika.

— Nie będziecie musieli się podkradać — powtórzył. - Ja sam to załatwię. Wy zaczekacie z końmi tam, gdzie błyszczy rzeka, widzicie? Poniżej najjaśniejszej gwiazdy Siedmiu Kóz. Tam Chotla wpada do Iny. Gdy wyciągnę wiedźmina z tarapatów, skieruję go w tamtą stronę. Tam się spotkacie.

— Wielce zadufany — mruknął Cahir do Milvy, gdy zsiadając znaleźli się blisko siebie. - Sam, bez niczyjej pomocy będzie z tarapatów wyciągał, słyszałaś? Kto to jest?

— Iście, nie wiem — odmruknęła Milva. - Względem zaś wyciągania, to ja mu wierzę. Wczoraj na mych oczach gołą dłonią wyciągnął rozpaloną podkowę z węgli…

— Czarodziej?

— Nie — zaprzeczył zza Pegaza Regis, dając dowód nieprzeciętnie czułego słuchu. - Czy to zresztą takie ważne, kto? Ciebie wszakże nie pytam o personalia.

— Jestem Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach.

— Dziękuję i pełen jestem podziwu — w głosie cyrulika zabrzmiała leciutka nutka szyderstwa. - Prawie nie znać nilfgaardzkiego akcentu w nilfgaardzkim nazwisku.

— Nie jestem…

— Dość! - ucięła Milva. - Nie czas spierać się i mitrężyć. Regis, Wiedźmin czeka na ratunek.

— Nie przed północą — rzekł zimno cyrulik, patrząc na księżyc. - Mamy tedy chwilę czasu na rozmowę. Kim jest ten człowiek, Milvo?

— Ten człowiek — łuczniczka, rozgniewana nieco, ujęła się za Cahirem — wybawił mnie od złej przygody. Ten człowiek rzeknie wiedźminowi, gdy go spotka, że w złą stronę zmierza. Ciri nie ma w Nilfgaardzie.

— Faktycznie, rewelacja — głos cyrulika złagodniał. - A jakie jest jej źródło, szanowny Cahirze, synu Ceallacha?

— To długa historia.

*****

Jaskier od dłuższego czasu nie odzywał się, gdy jeden z postawionych na warcie żołnierzy przerwał nagle przemowę w pół przekleństwa, drugi charknął, a może jęknął. Geralt wiedział, że było trzech, wytężył więc słuch, ale trzeci żołnierz nie wydał z siebie nawet najmniejszego, odgłosu.

Czekał, wstrzymując oddech, ale tym, co dobiegło po chwili jego uszu, nie był skrzyp otwieranych przez wybawców drzwi szopy. Bynajmniej. Usłyszał równe, ciche, wielogłosowe chrapanie. Wartownicy zwyczajnie pospali się na służbie.

Odetchnął, zaklął bezgłośnie i już miał zamiar ponownie pogrążyć się w myślach o Yennefer, gdy wiedźmiński medalion na jego szyi zadrgał nagle silnie, a w nozdrza uderzył zapach piołunu, bazylii, kolendry, szałwii i anyżku. I diabli wiedzą czego jeszcze.

— Regis? — szepnął z niedowierzaniem, bezskutecznie usiłując unieść głowę z wiórów.

— Regis — odszepnął Jaskier, poruszając się i szeleszcząc. - Nikt inny tak nie śmierdzi… Gdzie jesteś? Nie widzę cię…

— Ciszej.

Medalion przestał drgać, Geralt usłyszał pełne ulgi westchnienie poety, a zaraz potem posykiwanie ostrza, tnącego powróz. Po chwili Jaskier stękał już z bólu spowodowanego powracającym krążeniem, tłumiąc stękanie wsadzoną między zęby pięścią.

— Geralt — niewyraźny, chwiejący się cień cyrulika pojawił się przy nim, bezzwłocznie zabierając się do cięcia więzów. - Przez warty obozowe musicie przedrzeć się sami. Kierujcie się na wschód, na najjaśniejszą gwiazdę Siedmiu Kóz. Prosto do Iny. Tam czeka na was Milva z końmi.

— Pomóż mi wstać…

Postał najpierw na jednej, potem na drugiej nodze, gryząc pięść. Krążenie Jaskra już zdążyło wrócić do normy. Wiedźmin po chwili również był sprawny.

— Jak wyjdziemy? — spytał nagle poeta. - Wartownicy przy drzwiach chrapią, ale mogą…

— Nie mogą — przerwał szeptem Regis. - Ale wychodząc uważajcie. Księżyc w pełni, na majdanie jasno od ogni. Mimo nocnej pory w całym obozie ruch, ale to i lepiej. Rontom znudziło się już okrzykiwać. Wychodźcie. Powodzenia.

— A ty?

— O mnie się nie martwcie. Nie czekajcie na mnie i nie oglądajcie się.

— Ale…

— Jaskier — syknął Wiedźmin. - Masz się o niego nie martwić, słyszałeś?

36
{"b":"88043","o":1}