Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Wojownicy! — Milva zerwała się. - Bohaterowie, kurwa ich mać!

— Ospy się nie boją — pokręcił głową Yazon Varda.

— Strach — zamamrotał Jaskier — to rzecz ludzka. W nich nie zostało już niczego ludzkiego.

— Kromie flaków — wychrypiała Milva, pieczołowicie osadzając strzałę na cięciwie. - Które im zaraz podziurawię, hultajom.

— Trzynastu — powiedział znacząco Zoltan Chivay. - I mają konie. Sięgniesz jednego albo dwóch, reszta nas osaczy. Poza tym, to może być podjazd. Diabeł wie, jaka siła ciągnie za nimi.

— Mam się spokojnie przyglądać?

— Nie — Geralt poprawił miecz na plecach i opaskę na włosach. - Mam dość przyglądania się. Mam serdecznie dość bezczynności. Ale oni nie powinni się rozproszyć. Widzisz tego, który trzyma konie? Gdy tam dojdę, ściągnij go z kulbaki. Jeśli ci się da, to jeszcze z jednego. Ale dopiero gdy dojdę.

— Zostanie jedenastu — łuczniczka odwróciła się.

— Umiem liczyć.

— Zostaje jeszcze ospa — mruknął Zoltan Chiyay. - Pójdziesz tam, przywleczesz zarazę… Do czarta, wiedźminie! Narażasz nas wszystkich dla… Psiakrew, to nie jest ta dziewczyna, której szukasz!

— Zamknij się, Zoltan. Wracajcie do wozu, skryjcie się w lesie.

— Idę z tobą — oświadczyła chrapliwie Milva.

— Nie. Osłaniaj mnie z daleka, w ten sposób skuteczniej mi pomożesz.

— A ja? — spytał Jaskier. - Co ja mam robić?

— To, co zwykle. Nic.

— Tyś oszalał… - warknął Zoltan. - Sam na taką kupę… Co z tobą? Bohatera chcesz odgrywać, wybawiciela dziewic?

— Zamknij się.

— A niech cię diabli! Zaczekaj. Zostaw twój miecz. Dużo ich, lepiej, byś nie musiał poprawiać cięć. Weź mój sihill. Nim wystarczy ciąć raz.

Wiedźmin przyjął broń krasnoluda bez wahania i bez słowa. Jeszcze raz wskazał Milvie marudera pilnującego koni. A potem przeskoczył przez karcze i szybkim krokiem ruszył ku chałupom.

Słońce świeciło. Pasikoniki pryskały spod nóg. Strzegący koni zauważył go, wyciągnął oszczep z tułri przy siodle. Miał bardzo długie, zmierzwione włosy, spadające na porwaną, poreperowaną zardzewiałym drutem kolczugę. Nosił nowiutkie, niedawno widać zrabowane buty z błyszczącymi klamerkami.

Wartownik krzyknął, wtedy zza płotu wyszedł drugi maruder. Ten niósł pas z mieczem na szyi i właśnie dopinał portki. Geralt był już całkiem blisko. Od sterty słomy słyszał rechot zabawiających się z dziewczyną. Oddychał głęboko, a każdy oddech wzmagał w nim żądzę mordu. Mógł się uspokoić, ale nie chciał. Chciał mieć trochę przyjemności.

— A tyś kto? Stój! — krzyknął długowłosy, ważąc oszczep w dłoni. - Czego tu chcesz?

— Mam dosyć przyglądania się.

— Czegoooo?

— Czy imię Ciri mówi ci coś?

— Ja ci…

Więcej maruder nie zdążył powiedzieć. Szaropióra strzała trafiła go w środek piersi i zrzuciła z kulbaki. Nim runął na ziemię, Geralt już słyszał szum lotek drugiej strzały. Drugi żołdak dostał grotem w brzuch, nisko, między dłonie trzymające rozporek. Zawył jak zwierzę, zgiął się wpół i poleciał plecami na płot, obalając i łamiąc żerdzie.

Nim pozostali zdążyli opamiętać się i chwycić za broń, Wiedźmin już był wśród nich. Krasnoludzki miecz zamigotał i zaśpiewał, w śpiewie leciutkiej jak piórko i ostrej jak brzytwa stali była dzika żądza krwi. Cięte ciała niemal nie stawiały oporu. Krew trysnęła mu na twarz, nie miał czasu jej obetrzeć.

Jeśli nawet maruderzy myśleli o walce, widok padających trupów i sikającej strumieniami posoki skutecznie ich zniechęcił. Jeden miał spodnie opuszczane do kolan, nie zdążył nawet ich podciągnąć, dostał w tętnicę szyjną i runął na wznak, śmiesznie kołysząc wciąż nie zaspokojoną męskością. Drugi, zupełny gołowąs, zasłonił głowę obu rękoma, a sihill przeciął obie, w nadgarstkach. Pozostali pierzchnęli, rozbiegli się w różne strony. Wiedźmin ścigał ich, przeklinając w duchu ból, który znowu zatętnił mu w kolanie. Miał nadzieję, że noga nie odmówi posłuszeństwa.

Dwóch zdołał przyprzeć do płotu, ci spróbowali się bronić, zastawiać mieczami. Paraliżowani grozą, robili to niemrawo. Twarz wiedźmina znowu obryzgała krew z ciętych krasnoludzką klingą arterii. Ale pozostali wykorzystali czas, zdołali zbiec, już wskakiwali na konie. Jeden natychmiast spadł, ugodzony strzałą, trzepocząc i podrygując jak wyrzucona z sieci ryba. Dwaj poderwali konie do galopu. Ale uciec zdołał tylko jeden, bo na placu boju zjawił się nagle Zoltan Chivay. Krasnolud zawinął toporkiem i cisnął nim, trafiając jednego z umykających w środek pleców. Maruder zaryczał, wyleciał z siodła, fikając nogami. Ostatni przywarł do końskiego karku, przesadził wypełniony trupami dół i pocwałował w stronę przesieki.

— Milva! — krzyknęli jednocześnie Wiedźmin i krasnolud.

Łuczniczka już biegła ku nim, teraz zatrzymała się, zamarła w rozkroku. Opuściła napięty łuk i zaczęła go powoli podnosić, coraz wyżej i wyżej. Nie usłyszeli szczęku cięciwy, Milva też nie zmieniła pozycji, nie drgnęła nawet. Strzałę zobaczyli dopiero wtedy, gdy załamała lot i pomknęła w dół. Jeździec zwisł z konia, z ramienia sterczała mu opierzona brzechwa. Ale nie spadł. Wyprostował się i krzykiem popędził wierzchowca do ostrzejszego galopu.

— Ależ łuk — stęknął w podziwie Zołtan Chivay. - Ależ strzał!

— Do dupy z takim strzałem — Wiedźmin otarł krew z twarzy. - Sukinsyn uciekł i sprowadzi kamratów.

— Trafiła! A to było chyba ze dwieście kroków!

— Mogła mierzyć do konia.

— Koń niczemu nie winien — sapnęła ze złością Milva, podchodząc do nich. Splunęła, patrząc na jeźdźca znikającego w lesie. - Chybiłam łapserdaka, bom się zdyszała krzynę… Tfu, gadzie, uciekaj z moim grotem! Żeby ci tak pecha przyniósł!

Z przesieki dobiegło ich rżenie konia, a zaraz potem przeraźliwy wrzask mordowanego człowieka.

— Ho, ho — Zoltan spojrzał na łuczniczkę z podziwem.

— Daleko nie ujechał! Nieźle działają twoje szypy! Zatrute? Czy to może czary? Bo wszakże nawet jeśli hultaj ospę złapał, to tak szybko choróbsko się nie rozwija!

— To nie ja — Milva spojrzała na wiedźmina znacząco.

— Ani nie ospa. Ale tak sobie myślę, że wiem, kto.

— Ja też wiem — krasnolud przygryzł wąs w przebiegłym uśmiechu. - Przyuważyłem, że cięgiem się oglądacie, wiem, że ktosik za nami tajemnie jedzie. Na cisawym źrebcu. Nie wiem, kto zacz, ale skoro wam to nie wadzi… Nie moja rzecz.

— Zwłaszcza, że pożytek bywa z takiej tylnej straży — powiedziała Milva, patrząc na Geralta wymownie. - Pewien jesteś, że ten Cahir ci wrogiem?

Wiedźmin nie odpowiedział. Oddał Zoltanowi miecz.

— Dzięki. Nieźle tnie.

— W dobrym ręku — błysnął zębami krasnolud. - Słyszałem opowieści o wiedźminach, ale położyć ośmiu chłopa w niecałe dwie minuty…

— Nie ma się czym szczycić. Nie umieli się bronić. Dziewczyna z warkoczami uniosła się na czworaki, potem stanęła na nogach, zachwiała się, rozdygotanymi dłońmi bezskutecznie starała się poprawić na sobie resztki podartego giezła. Wiedźmin doznał zdziwienia, widząc, że w ogóle, w niczym, absolutnie w niczym nie jest podobna do Ciri, a jeszcze przed momentem przysiągłby, że wygląda jak jej bliźniacza siostra. Dziewczyna nieskoordynowanym ruchem potarła twarz, chwiejnie ruszyła w stronę chałupy. Nie omijając kałuży.

— Hej, zaczekaj — zawołała Milva. - Hej, ty… Może ci w czym dopomóc? Hej!

Dziewczyna nawet nie spojrzała w jej stronę. Na progu potknęła się, omal nie upadając, przytrzymała ościeżnicy. I zatrzasnęła za sobą drzwi.

— Wdzięczność ludzka nie zna granic — powiedział krasnolud. Milva odwróciła się jak sprężyna, twarz jej stężała.

— Za co ona ma być wdzięczna?

— Właśnie — dodał Wiedźmin. - Za co?

— Za maruderskie konie — Zoltan nie spuścił oczu. - Ubije na mięso, nie będzie musiała ubijać krowy. Na ospę widać odporna, a teraz i głód jej niestraszny. Przeżyje. A to, że dzięki tobie ominęła ją dłuższa zabawa i ogień z tych chałup, zrozumie dopiero za parę dni, gdy zbierze myśli. Chodźmy stąd, nim zawieje nas morowe powietrze… Hej, wiedźminie, a ty dokąd? Po wyrazy wdzięczności?

— Po buty — powiedział zimno Geralt, schylając się nad długowłosym maruderem, wybałuszającym w niebo martwe oczy. - Wygląda, że te będą na mnie w sam raz.

*****

Przez następne dni jedli koninę. Buty z błyszczącymi klamerkami były całkiem wygodne. Nilfgaardczyk zwany Cahirem wciąż jechał za nimi na swym cisawym ogierze, ale Wiedźmin nie oglądał się.

Rozgryzł wreszcie tajniki gry w gwinta i nawet zagrał z krasnoludami. Przegrał.

O wydarzeniu na puszczańskiej porębie nie rozmawiali. Nie było sensu.

18
{"b":"88043","o":1}