Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Miecz, który teraz noszę — Geralt obnażył klingę — pochodzi z Brokilonu, z katakumb na Craag An. Dostałem go od driad. Pierwszorzędna broń, a przecież ani krasnoludzka, ani gnomia. To elfi brzeszczot, ma ze sto albo i dwieście lat.

— On się w ogóle nie zna! — zawołał gnom, biorąc miecz do ręki i wodząc po nim palcami. - Wykończenie jest elfie, owszem. Rękojeść, jelec i głowica. Także elfie jest trawienie, ryt, cyzelerka i inne zdobienia. Ale głownia jest kuta i ostrzona w Mahakamie. I prawda to, że wykowano ją parę wieków temu wstecz, bo od razu widać, te to poślednia stal i obróbka prymitywna. Ot, przyłóż do niego sihill Zoltana, widzisz różnicę?

— Widzę. Mój sprawia wrażenie nie gorzej wykonanego.

Gnom parsknął i machnął ręką. Zoltan uśmiechnął się Z wyższością.

— Brzeszczot — wyjaśnił mentorskim tonem — ma ciąć, a nie sprawiać wrażenie, i nie po wrażeniu się ga ocenia. Rzecz w tym, że twój miecz to zwykła kompozycja stali i żelaza, a mój sihill ma głownię kutą ze stopu uszlachetnionego grafitem i boraksem…

— Nowoczesna technika! — nie wytrzymał Percival, gorączkując się nieco, albowiem dyskurs niechybnie schodził na dobrze znane mu sprawy. - Konstrukcja i kompozycja głowni, liczne warstwy miękkiego rdzenia, okute twardą, nie zaś miękką stalą…

— Z wolna, z wolna — zmitygował go krasnolud. - Metalurga z niego nie zrobisz, Schuttenbach, nie nudź go detalami. Ja mu to wyjaśnię prosto. Dobrą, twardą magnetytową stal, wiedminie, niesłychanie trudno naostrzyć. Dlaczego? Bo jest twarda! Gdy się nie dysponuje technologią, tak jak my niegdyś, a wy do dzisiaj, a chce się mieć ostry miecz, utwardzony rdzeń głowni okuwa się na krawędziach miękką stalą, mniej oporną w obróbce. Taką właśnie uproszczoną metodą wykonany jest twój brokiloński miecz. Nowoczesne klingi wykonane są odwrotnie — miękki rdzeń, twarde ostrze. Obróbka jest czasochłonna i jak powiedziałem, wymaga zaawansswanej technologii. Ale w rezultacie można otrzymać klingę, którą daje się przeciąć w powietrzu podrzucony batystowy fular.

— Twoim sihillem da się dokonać takiej sztuki?

— Nie — uśmiechnął się krasnolud. - Tak wyostrzone egzemplarze można na palcach policzyć i rzadko który wyszedł poza Mahakam. Ale gwarantuję ci, skorupa tamtego kostropatego kraba stawiłaby sihillowi znikomy opór. Pociąłbyś go na porcje i nawet byś się nie zmęczył.

Dyskusja o mieczach i metalurgii trwała jeszcze czas jakiś. Geralt przysłuchiwał się z zainteresowaniem, dzielił własnymi doświadczeniami, uzupełniał wiedzę, pytał o to i owo, oglądał i wypróbowywał Zoltanowy sihill. Nie widział jeszcze, że już nazajutrz przyjdzie mu uzupełnić teorię praktyką.

Pierwszym sygnałem, że w okolicy mieszkają ludzie, był stojący wśród wiórów i kory równy sąg opałowego drewna, dostrzeżony przy dukcie przez idącego w awangardzie Percivala Schuttenbacha.

Zoltan zatrzymał pochód i wysiał gnoma na daleki zwiad. Percival znikł, a po pół godzinie wrócił pędem, podniecony i zdyszany, z daleka gestykulując. Dobiegł, ale miast od razu przystąpic do relacji, chwycił się palcami za długi nos i wysmarkał potężnie, z odgłosem przypominającym granie pasterskiej trombity.

— Nie płosz zwierzyny — warknął Zoltan Chivay. - I gadaj. Co tam przed nami?

— Sadyba — wydyszał gnom, wycierając palce w poły swego opatrzonego licznymi kieszeniami kabata. - Na polanie. Chałup trzy, stodoła, parę kleci… Po podwórzu lata pies, a z komina dymi. Strawa się tamój gotuje. Owsianka, i to na mleku.

— Ty co, w kuchni byłeś? - zaśmiał się Jaskier. - Do garnków zaglądałeś? Skąd wiesz, że to owsianka?

Gnom spojrzał na niego z wyższością, a Zoltan prychnął gniewnie.

— Nie obrażaj go, poeto. On wywęszy żarcie na milę. Jeśli mówi, że to owsianka, znaczy owsianka. Cholera, nie podoba mi się to.

— A to czemu? Mnie owsianka się podoba. Zjadłbym z chęcią.

— Zoltan ma rację — powiedziała Milva. - A ty milcz, Jaskier, bo to nie poezja. Jeśli owsianka jest na mleku, to tam jest krowa. A kmieć, któren zoczy dymy, bierze krowę i zmyka w knieję. Czemu ten akurat nie zemknął? Skręcajmy w las, obejdźmy łukiem. Źle mi to pachnie.

— Z wolna, z wolna — mruknął krasnolud. - Uciec zawsze zdążymy. A może już po wojnie? Może ruszyła się wreszcie temerska armia? Co my tu wiemy, w tej kniei? Może już gdzie walna była bitwa, może odparty Nilfgaard, może front już za nami, chłopi i krowy do domów wracają? Trzeba sprawdzić, wywiedzieć się. Figgis, Munro, obaj tu zostańcie, a oczy miejcie otwarte. My zaś uczynimy rekonesans. Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam głosem krogulca.

— Głosem krogulca? — niespokojnie poruszył brodą Munro Bruys. - Przecie ty pojęcia nie masz o naśladowaniu ptasich głosów, Zoltan.

— I o to chodzi. Gdy usłyszysz dziwny, niepodobny do niczego głos, to będę ją. Percival, prowadź. Geralt, pójdziesz z nami?

— Wszyscy pójdziemy — Jaskier zsiadł z konia. - Gdyby to była jakaś zasadzka, w dużej grupie będzie bezpieczniej.

— Zostawiam wam Feldmarszałka — Zoltan zdjął papugę z ramienia i podał ją Figgisowi Merluzzo. - Ptaszysko gotowe z nagła zacząć kurwami sadzić wniebogłosy i diabli wezmą skryte podejście. Idziemy.

Percival szybko wyprowadził ich na skraj lasu, w gęste krzaki dzikiego bzu. Za krzakami teren lekko opadał, piętrzyła się tam kupa wykarczowanych pniaków. Dalej rozciągała się wielka polana. Wyjrzeli ostrożnie.

Relacja gnoma była precyzyjna. Na środku polany faktycznie stały trzy chałupy, stodoła i kilka krytych darnią kleri. Podwórze lśniło ogromną kałużą gnojówki. Zabudowania i nieduży prostokąt zaniedbanego pola otaczał niski, częściowo rozwalony płot, za płotem uwijał się bury pies. Z dachu jednej z chałup unosił się dym, leniwie pełzając po zapadniętej strzesze.

— W samej rzeczy — szepnął Zoltan, węsząc — smakowicie ten dym pachnie. Zwłaszcza, że do smrodu pogorzelisk nozdrza przywykły. Koni ni straży nie widać, to dobrze, bo nie wykluczałem, że to jakieś hultajstwo tu popasa i pitrasi sobie. Hmm, widzi mi się, rzecz jest bezpieczna.

— Pójdę tam — zadeklarowała Milva.

— Nie — zaprotestował krasnolud. - Ty za bardzo na Wiewiórkę patrzysz. Jeśli ciebie zoczą, mogą się zlęknąć, a w strachu nieobliczalni bywają ludzie. Pójdą Yazon i Caleb. A ty łuk miej narychtowany, osłonisz ich w razie czego. Percival, kopnij się do reszty. Bądźcie w pogotowiu, gdyby przyszło do odwrotu zatrąbić.

Yazon Varda i Caleb Stratton ostrożnie wyszli z gęstwiny i ruszyli ku zabudowaniom. Maszerowali wolno, bacznie rozglądając się na boki.

Pies zwęszył ich od razu, zahaukał wściekle, obiegając podwórko, nie zareagował na przymilne cmokania i pogwizdywania krasnoludów. Drzwi chaty otworzyły się.

Milva natychmiast uniosła łuk i płynnie napięła cięciwę. I natychmiast ją zwolniła.

Na próg wypadła niska, tęgawa dziewczyna z długimi warkoczami. Krzyknęła coś, wymachując rękoma. Yazon Yarda rozłożył ręce, coś odkrzyknął. Dziewczyna zaczęła wrzeszczeć, słyszeli ten wrzask, lecz nie byli w stanie rozróżnić słów.

Ale do Yazona i Caleba słowa te musiały dotrzeć i zrobić wrażenie, bo oba krasnoludy jak na komendę wykonały w tył zwrot i pędem puściły się z powrotem w stronę krzaków bzu. Milva znowu napięła łuk, wodziła grotem, szukając celu.

— Co jest, do czarta? — charknął Zoltan. - Co się dzieje? Przed czym oni tak wieją? Milva?

— Zawrzyj gębę — syknęła łuczniczka, wciąż wodząc grotem od chałupy do chałupy, od kleci do kleci. Ale nadal nie znajdowała żadnego celu. Dziewczyna z warkoczami znikła w chacie, zamknęła za sobą drzwi.

Krasnoludy gnały, jakby wszystkie demony Chaosu deptały im po piętach. Yazon coś wrzeszczał, może klął. Jaskier pobladł nagle.

— On woła… O, matko!

— Co za… — Zoltan urwał, bo Yazon i Caleb już dobiegali, czerwoni z wysiłku. - Co jest? Gadajcie!

— Tam zaraza… — wydyszał Caleb. - Czarna ospa…

— Dotykaliście czego? — Zoltan Chivay cofnął się gwałtownie, omal nie przewracając Jaskra. - Dotykaliście czego na podwórzu?

— Nie… Pies nie dał podejść…

— Dzięki niech będą pieprzonej sobace — Zoltan wzniósł oczy ku niebu. - Dajcie jej bogowie długie życie i kupę kości, wyższą niźli góra Carbon. Dziewucha, ta przysadzista, miała krosty?

— Nie. Ona zdrowa. Chorzy w ostatniej chacie leżą, jej swaki. A wielu już pomarło, mówiła. Aj, aj, Zoltan, wiatr ku nam zawiewał!

— Dość będzie tego szczękania zębami — powiedziała Milva, opuszczając łuk. - Jeśliście zarażonych nie tykali, nic wam nie będzie, strachu nie ma. Jeśli to zaiste prawda, z tą ospą. Mogła ino chcieć was dziewka wypłoszyć.

— Nie — zaprzeczył Yazon, wciąż dygocząc. - Za klecią dół był… W nim trupy. Dziewucha nie ma sił pomarłych grzebać, więc do dołu wrzuca…

— No — Zoltan pociągnął nosem. - To i masz owsiankę, Jaskier. Ale mnie jakoś przeszedł na nią smak. Zabierajmy się stąd, żywo.

Od zabudowań rozszczekał się pies.

— Kryć się — syknął Wiedźmin, klękając.

Z przesieki po przeciwnej stronie polany wypadła grapa jeźdźców, gwiżdżąc i hałłakując galopem otoczyła zabudowania, potem wdarła się na podwórze. Jeźdźcy byli zbrojni, ale nie nosili judnolitych barw. Wręcz przeciwnie, ustrojeni byli pstrokato i nieparządnie, także ich rynsztunek sprawiał wrażenie skompletowanego przypadkowo. I nie w cekhauzie, lecz na pobojowisku.

— Trzynastu — policzył szybko Percival Schuttenbaeh.

— Co to za jedni?

— Ani Nilfgaard, ani inni regularni — ocenił Zoltan. - Ani Scoia'tael. Widzi mi się, wolentarze. Luźna kopa.

— Albo maruderzy.

Konni wrzeszczeli, hasali po podwórzu. Pies dostał trzonkiem oszczepu i uciekł. Dziewczyna z warkoczami wyskoczyła na próg, krzyknęła. Ale tym razem ostrzeżenie nie podziałało albo nie potraktowano go poważnie. Jeden z jeźdźców podgalopował, chwycił dziewczynę za warkocz, ściągnął z progu, powlókł przez kałużę. Inni zeskoczyli z koni, pomogli, wywlekli dziewczynę na koniec podwórza, obdarli z giezła i zwalili na stertę przegniłej demy. Dziewka broniła się zacięcie, ale nie miała szans. Tylko jeden maruder nie dołączył do uciechy, pilnował koni uwiązanych do płotu. Dziewczyna krzyknęła przeciągle przeszywająco. Potem krótko, boleśnie. A potem już już nie słyszeli.

17
{"b":"88043","o":1}