Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Geralt domyślał się, skąd pochodziły zdobycze. Nie skomentował od razu, lecz odczekał na sposobną chwilę gdy był z Zoltanem sam na sam, zagadnął go grzecznie, czy nie widzi niczego zdrożnego w okradaniu innych uciekinierów, nie mniej wszakże od nich głodnych i na równi z nimi walczących o przeżycie. Krasnolud odrzekł poważnie, że owszem, bardzo się tego wstydzi, ale taki już ma charakter.

— Moją ogromną przywarą — wyjaśnił — jest niepohamowana dobroć. Ja po prostu muszę czynić dobro. Jestem jednak rozsądnym krasnoludem i wiem, że wszystkim wyświadczyć dobra nie zdołam. Gdybym próbował być dobry dla wszystkich, dla całego świata i wszystkich zamieszkujących go istot, byłaby to kropelka pitnej wody w słonym morzu, innymi słowy: stracony wysiłek. Postanowiłem zatem czynić dobro konkretne, takie, które nie idzie na marne. Jestem dobry dla siebie i dla mego bezpośredniego otoczenia.

Geralt nie zadawał więcej pytań.

*****

Na jednym z biwaków Geralt i Milva pogawędzili dłużej z Zoltanem Chivayem, niepoprawnym i nałogowym altruistą. Jeśli chodzi o przebieg działań wojennych, krasnolud był zorientowany. Przynajmniej sprawiał takie wrażenie.

— Atak — opowiedział, uciszając co i rusz klnącego skrzekliwie Feldmarszałka Dudę — wyszedł od Drieschot, zaczął się o świtaniu siódmego dnia po Lammas. Razem z Nilfgaardem szło sprzymierzone verdeńskie wojsko, bo Verden, jak wiecie, to teraz cesarska protekcja. Szli szybkim marszem, puszczając z dymem wszystkie wsie za Drieschot i znosząc bruggeńskie wojska, które tam stały na prezydiach. A na twierdzę Dillingen ruszyła zza Jarugi nilfgaardzka Czarna Piechota. Przeszli rzekę w najmniej spodziewanym miejscu. Most ustawili na łodziach, w pół dnia postawili, uwierzycie?

— We wszystko przyjdzie uwierzyć — mruknęła Milva. - Byliście w Dillingen, gdy się zaczęło?

— W okolicach — odrzekł wymijająco krasnolud. - Gdy doszły nas wieści o najeździe, byliśmy już w drodze ku miastu Brugge. Na gościńcu powstał straszny bajzel, czarno było od zbiegów, jedni wiali z południa na północ, drudzy odwrotnie. Zatarasowali gościniec, tedy utknęliśmy. A Nilfgaard, jak się pokazało, faktycznie był i za nami, i przed nami. Ci, którzy szli od Drieschot, musieli się rozdzielić. Widzi mi się, że duży konny zagon poszedł na północny wschód, ku miastu Brugge właśnie.

— Tedy Czarni są już na północ od Turlough. Wychodzi, że myśmy są w środku, miedzy dwoma zagonami. W pustym.

— W środku — przyznał krasnolud. - Ale nie w pustym. Hufom cesarskim flankują boki Wiewiórki, verdeńscy wolentarze i różne luźne kupy, a ci są jeszcze gorsi od Nilfgaardczyków. Tacy to Kernów spalili i nas później mało nie capnęli, ledwośmy zdołali w lasy dunąć. Nie wysuwać nam tedy nosa z puszczy. I baczenie mieć. Dojdziemy do Starej Drogi, tamtędy z biegiem rzeczki Chotli do Iny, a nad Iną musimy już trafić na temerskie wojska. Wojacy króla Foltesta pewnie już się otrząsnęli z zaskoczenia i odpór dali Nilfgaardczykom.

— Oby — powiedziała Milva, patrząc na wiedżmina. - Wżdy sęk w tym, że nas pilne a ważne sprawy na południe gonią. Dumaliśmy od Turlough na południe ruszyć, ku Jarudze.

— Nie wiem, jakie to sprawy gnają was w tamte strony — Zoltan łypnął na nich podejrzliwie. - Wielce jednak pilne i ważne być muszą, by dla nich szyją ryzykować.

Zawiesił głos, odczekał, ale nikt nie pospieszył z wyjaśnieniem. Krasnolud podrapał się w zadek, chrząknął, splunął.

— Nie zdziwiłbym się — powiedział wreszcie — gdyby Nilfgaard trzymał już w garści oba brzegi Jarugi aż po samo ujście Iny. A wam w które miejsce nad Jarugą trzeba?

— W żadne konkretne — Geralt zdecydował się odpowiedzieć. - Byle nad rzeką. Chcę łodzią popłynąć do ujścia.

Zoltan spojrzał na niego i zaśmiał się. Zamilkł natychmiast, gdy zorientował się, że to nie był żart.

— Trzeba przyznać — powiedział po chwili — że nieliche marzą wam się trasy. Ale porzućcie te mrzonki. Cale południowe Brugge w ogniu, nim dojdziecie do Jarugi, wbiją was na pale albo pognają do Nilfgaardu w łykach. Gdyby zaś nawet jakimś cudem udało się wam dotrzeć do rzeki, na spływ do ujścia nie macie żadnych szans. Wspomniałem wam o moście na łodziach, przerzuconym z Cintry na bruggeński brzeg. Tego mostu, wiem to, strzegą pilnie dzień i noc, tamtędy nic rzeką nie przepłynie, łosoś chyba. Wasze pilne i ważne sprawy muszą stracić na pilności i ważności. Wyżej rzyci nie podskoczysz. Tak ja widzę tę sprawę.

Wyraz twarzy i spojrzenie Milvy świadczyły wymownie, że widzi sprawę podobnie. Geralt nie komentował. Czuł się bardzo źle. Kość lewego przedramienia i prawe kolano wciąż gryzły niewidzialne kły tępego, drążącego bólu wzmaganego wysiłkiem i wszechobecną wilgocią. Dokuczały mu też dojmujące, deprymujące, nad wyraz niemiłe uczucia, obce uczucia, których nigdy dotychczas nie doznawał, z którymi nie umiał sobie poradzić.

Bezsiła i rezygnacja.

*****

Po dwóch dniach deszcz przestał padać, wyjrzało słońce. Lasy odetchnęły oparem i szybko rozwiewającą się mgłą, ptaki gwałtownie zaczęły nadrabiać wymuszone słotą milczenie. Zoltan poweselał i zarządził dłuższy postój, po którym obiecywał szybszy marsz i dotarcie do Starej Drogi w ciągu góra jednego dnia.

Kobiety z Kernów ozdobiły wszystkie okoliczne gałęzie czernią i szarością suszonej przyodziewy, same, tylko w giezełkach, skryły się wstydliwie w krzakach i pitrasiły strawę. Rozebrane dzieciaki rozigrały się, na wyszukane sposoby zakłócając dostojny spokój parującej puszczy. Jaskier odsypiał zmęczenie. Milva znikła.

Krasnoludy odpoczywały aktywnie. Figgis Merluzzo i Munro Bruys udali się na poszukiwanie grzybów. Zoltan, Yazon Yarda, Caleb Stratton i Percival Schuttenbach osiedli nie opodal wozu i bez wytchnienia grali w gwinta, ich ulubioną grę karcianą, której poświęcali każdą wolną chwilę, nawet w poprzednie, mokre wieczory. Wiedźmin przysiadał się niekiedy i kibicował, teraz uczynił podobnie. Skomplikowanych reguł tej typowo krasnoludzkiej gry nadal nie mógł pojąć, ale zachwycał się wyjątkowo starannym wykonaniem kart i malunkami figur. W porównaniu do kart, w które grali ludzie, karty krasnoludów były prawdziwymi arcydziełami poligrafii. Geralt po raz kolejny przekonywał się, że technika brodatego ludku byłą mocno zaawansowana bynajmniej nie wyłącznie w dziedzinie górnictwa, hutnictwa i metalurgii. To, że w konkretnej, karcianej dziedzinie zdolności krasnoludów nie pomogły im w zmonopolizowaniu rynku, wynikało z faktu, że karty były wśród ludzi wciąż mniej popularne od kości, a ludzcy hazardziści nie wywodzili się z grup przywiązujących wagę do estetyki. Ludzcy karciarze, których Wiedźmin miał niejedną okazję obserwować, grywali zawsze w wymamłane kartoniki, tak brudne, że przed położeniem na stół trzeba było je mozolnie odlepiać od palców. Figury były wymalowane tak niechlujnie, że odróżnienie panny od niżnika możliwe było tylko dzięki temu, że niżnik siedział na koniu. Który to koń bardziej zresztą przypominał kaleką łasicę.

Wizerunki na kartach krasnoludów wykluczały podobne pomyłki. Noszący koronę wyżnik był prawdziwie królewski, panna cycata i urodziwa, a uzbrojony w halabardę niżnik zawadiacko wąsaty. Figury te zwały się po krasnoludzku hraval, vaina i ballet, ale Zoltan i jego kompania używali w grze języka wspólnego i nazw ludzkich.

Słońce grzało, las parował, Geralt kibicował.

Podstawową zasadą krasnoludzkiego gwinta było coś przypominającego licytację na targu końskim — tak intensywnością, jak i natężeniem głosu licytujących. Następnie para zgłaszająca najwyższą "cenę" starała się zdobyć jak najwięcej wziątek, czemu druga para na wszelkie sposoby przeszkadzała. Rozgrywka przebiegała głośno i gwałtownie, a obok każdego gracza leżał gruby kij. Okładano się kijami dość rzadko, ale wymachiwano często.

— Jakeś grał, wołku ty zbożowy? Pało zakuta? Czemuś w listki, miast w serca wyszedł? Co to ja, dla krotochwili w serca wistowałem? Ach, wziąłbym pałę i walnął cię w ten głupi łeb!

— Miałem cztery listki z niżnikiem, myślałem wyoptymować!

— Cztery listki, a jużci! Chybaś własnego ptoka doliczył, karty na podołku dzierżący. Ty myśl trochę, Stratton, bo tu nie uniwersytet! Tu się w karty gra! No, ale i świnia burmistrza ograła, gdy dobre karty miała. Rozdawaj, Varda.

— Placek w dzwonki.

— Mała kupa w kule!

— Grał król w kule, przesrał koszulę. Dubel w listki!

— Gwint!

— Nie śpij, Caleb. Dubel z gwintem był! Co licytujesz?

— Duża kupa w dzwonki!

— Akces. Haaa! I co? Nikt nie gwintuje? Dudy w miech, synkowie? Wistujesz, Varda. Percival, jeszcze raz do niego mrugniesz, to cię tak pieprznę w oczodół, że do zimy nie pomrugasz.

— Niżnik.

— Panna!

— Wyżnikiem po niej! Panna wydymanna! Biję i ha, ha, jeszcze serca mam, na czarną godzinę ukryte! Niżnik, krayżka, kralka…

— I trumfem po niej! Kto nie ściąga kozery, ten jest cztery litery. I w kule! Aha, Zoltan? Tum cię w miętkie trafił!

— Widzieliście go, gnoma pieprzonego. Ech, wziąłbym pałę…

Nim Zoltan zrobił użytek z pały, z lasu dobiegł ich przeraźliwy wrzask.

Geralt zerwał się pierwszy. Zaklął w biegu, bo kolano znowu przeszył mu ból. Tuż za nim pospieszył Zoltan Chiyay, chwyciwszy z wozu swój omotany kocimi skórkami miecz. Percival Schuttenbach i reszta krasnoludów biegli za nimi, uzbrojeni w pałki, z tyłu podążał Jaskier, rozbudzony krzykiem. Z boku, z lasu wyskoczyli Figgis i Munro. Rzuciwszy koszyki z grzybami, oba krasnoludy złapały i odciągnęły uciekające dzieci. Nie wiadomo skąd pojawiła się Milva, w biegu wyciągając strzałę z kołczana i wskazując wiedźminowi miejsce, skąd dobiegał krzyk.

Niepotrzebnie. Geralt słyszał, widział i już wiedział, w czym rzecz.

Krzyczało jedno z dzieci, piegowata, dziewięcioletnia, może dziewuszka z warkoczykami. Stała jak wryta kilka, kroków przed stertą spróchniałych pni. Geralt doskoczył błyskawicznie, chwycił ją pod pachę, przerywając dziki pisk, kątem oka łowiąc ruch pomiędzy pniami. Cofnął się szybko, wpadając na Zoltana i jego krasnoludów: Milva, która również dostrzegła ruch wśród pniaków, napięła łuk.

— Nie strzelaj — syknął. - Zabierz stąd dzieciaka, prędko. A wy, cofnąć się. Tylko spokojnie. Nie wykonywać zbyt gwałtownych ruchów.

15
{"b":"88043","o":1}