Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Żaden ze zbliżających się nie wyglądał na młodszego. Ale i nie na starszego.

— Prowadzą ludzi — mruknęła Milva, ruchem głowy wskazując Geraltowi grupkę wyłaniającą się z lasu w ślad za szóstką krasnali. - Niechybnie zbiegów, bo tobołami objuczeni.

— Sami też objuczeni są nieźle — stwierdził Jaskier.

W samej rzeczy, każdy krasnolud taszczył bagaż, pod którym w krótkim czasie padłby niejeden człowiek i niejeden koń. Oprócz zwykłych rukzaków i sakw Geralt dostrzegł zamczyste kuferki, spory miedziany kociołek i coś, co wyglądało jak mała komódka. Jeden niósł na plecach koło od wozu.

Idący na czele nie niósł bagażu. Za pasem miał niewielki toporek, na plecach długi miecz w pochwie owiniętej skórami pręgowatych kotów, a na ramieniu zieloną, mokrą, i nastroszoną papugę. Właśnie ten ich pozdrowił.

— Witajcie! — ryknął, zatrzymując się pośrodku drogi i biorąc pod boki. - Czasy takie, że lepiej wilka spotkać w boru niźli człowieka, a jeśli już, to radziej spotkanego bełtem z kuszy niźli dobrym słowem powitać! Ale kto śpiewem wita, kto muzyką się przedstawia, ten widać swój chłop! Albo i swoja baba, z przeproszeniem miłej pani! Witajcie. Jestem Zoltan Chivay.

— Jestem Geralt — przedstawił się po chwili wahania Wiedźmin. - ten, który śpiewał, to Jaskier. A to jest Milva.

— Rrr-rrwa mać! - zaskrzeczała papuga.

— Zamknij dziób — warknął na ptaka Zoltan Chivay. - Wybaczcie. Mądre to zamorskie ptaszysko, ale nieobyczajne. Dziesięć talarów za cudaka dałem. Zowie się Feldmarszałek Duda. A to reszta mojej kompanii. Munro Byuys, Yazon Yarda, Caleb Stratton, Figgis Merluzzo i Percival.. Schuttenbach.

Percival Schuttenbach nie był krasnoludem. Spod mokrego kaptura, miast skołtunionej brody, wyzierał długi i szpiczasty nos, niezawodnie określający przynależność posiadacza do starej i szlachetnej rasy gnomów.

— A tamci — Zoltan Chivay wskazał na zatrzymaną i skupioną opodal grupkę — to uciekinierzy z Kernów. Jak widzicie, same baby z dzieciakami. Było ich więcej, ale Nilfgaard ogarnął ich grupę trzy dni temu, wyrżnął i rozproszył. Natknęliśmy się na nie w lasach i teraz wspólnie idziemy.

— Śmiało idziecie — pozwolił sobie na uwagę Wiedźmin. - Gościńcem i ze śpiewem.

— Nie wydaje mi się — poruszył brodą krasnolud — by marsz z płaczem był lepszym rozwiązaniem. Od Dillihngen szliśmy lasami, cicho i skrycie, gdy wojska przeszły, wyszliśmy na gościniec, by czas nadrobić. - Urwał, popatrzył po pobojowisku.

— Do takich widoków — wskazał na trupy — przywykliśmy. Od samego Dillingen, od Jarugi, na gościńcach jedna śmierć… Należeliście do tych tutaj?

— Nie. Nilfgaard wyrżnął kupców.

— Nie Nilfgaard — pokręcił głową krasnolud, z beznamiętną miną patrząc na zabitych. - Scoia'tael. Regularne wojsko nie trudzi się wyciąganiem strzał z trupów. A dobry grot kosztuje pół korony.

— Zna się — mruknęła Milva.

— Dokąd idziecie?

— Na południe — odrzekł natychmiast Geralt.

— Odradzam — Zoltan Chivay znowu pokręcił głową. - Tam istne piekło, ogień i zagłada. Dillingen już niechybnie zdobyte, coraz większe siły Czarnych przechodzą Jarugę, lada moment zaleją całą dolinę na prawym brzegu. Jak widzicie, są też już przed nami, na północy, idą na miasto Brugge. Jedyny rozumny zatem kierunek ucieczki To wschód.

Milva wymownie spojrzała na wiedźmina, a Wiedźmin powstrzymał się od komentarza.

— My właśnie na wschód zmierzamy — ciągnął Zoltan Chivay. - Jedyna szansa to skryć się za front, a od wschodu, od rzeki Iny, ruszą się w końcu wojska temerskie. Chcemy tedy iść leśnymi duktami do wzgórz. Turiough, potem Starą Drogą do Sodden, do rzeki Chotli, która do Feny wpada. Chcecie, pomaszerujemy razem. Jeśli wam wadzić nie będzie, że wolno. Wy macie konie, a nam ucieknierzy zwalniają tempo.

— Wam wszelakoż — odezwała się Milva, patrząc na niego przenikliwie — jakoś to nie wadzi. Krasnolud, nawet bagażem, piechty trzydzieści mil dziennie może zrobić. Bez mała tyle, co konny człowiek. Ja znam Starą Drogę. Bez zbiegów bylibyście nad Chotlą w jakie trzy dni.

— To są baby z dziećmi — Zoltan Chivay wypiął brodę i brzuch. - Nie zostawimy ich na łasce losu. Doradzalibyście coś przeciwnego, hę?

— Nie — powiedział Wiedźmin. - Nie doradzalibyśmy.

— Rad jestem to słyszeć. Znaczy, nie zmyliło mnie pierwsze wrażenie. Jakże więc? Idziemy w kompanii?

Geralt spojrzał na Milvę, łuczniczka kiwnęła głową.

— Dobra — Zoltan Chivay zauważył kiwnięcie. - W drogę tedy, nim nas tu na gościńcu jaki podjazd ogarnie. Ale najsamprzód… Yazon, Munro, spenetrujcie wozy. Jeśli coś pożytecznego tam ostało, zabrać sakum-pakum. Figgis, sprawdź, czy nasze koło pasuje do tego małego furgonku, zdałby dla nas w sam raz.

— Pasuje! — wrzasnął po chwili ten, który taszczył koło. - Jakby od tego było!

— A widzisz, barani łbie? Dziwowałeś się, kiedym ci wczoraj kazał to koło wziąć i nieść! Montuj! Pomóż mu, Caleb!

W imponująco krótkim czasie wyposażony w nowe koło wóz nieboszczki Very Loewenhaupt, odarty z plandeki i wszelkich niepotrzebnych elementów, wyciągnięty został z rowu na drogę. Migiem zwalono na niego cały bagaż. Po namyśle Zoltan Chivay rozkazał posadzić na wóz również dzieci. Polecenie wykonane zostało z ociąganiem — Geralt zauważył, że uciekinierki boczą się na krasnoludów i starają trzymać z daleka.

Jaskier z widocznym niesmakiem przyglądał się dwóm krasnoludom, przymierzającym ściągnięte z trupów sztuki odzieży. Pozostali myszkowali wśród wozów, ale niczego nie uznali za godne zabrania. Zoltan Chivay gwizdnął na palcach, dając im znać, że czas kończyć szabrowanie, po czym fachowym wzrokiem obrzucił Płotkę, Pegaza i karosza Milvy.

— Wierzchowe — stwierdził, z dezabrobatą kręcąc nosem. - Znaczy, do niczego. Figgis, Caleb, do dyszla. Będziemy zmieniać się w zaprzęgu. Wymaaaaaarsz!

*****

Geralt był pewien, że krasnoludom przyjdzie rychło porzucić zdobyty wóz, gdy ten na dobre uwięźnie na rozmiękłych duktach, ale mylił się. Karły były silne jak byki, a wiodące na wschód leśne drogi okazały się trawiaste i niezbyt grząskie. Padało nadal bez przerwy. Milva zrobiła się ponura i zła, jeżeli się odzywała, to tylko aby wyrazić przekonanie, że lada moment koniom popęka rozmiękły róg na kopytach. Zoltan Chivay oblizywał się w odpowiedzi, przyglądał kopytom i powiadał się mistrzem w przyrządzaniu koniny, czym doprowadzał Milvę do szalu.

Utrzymywali stały szyk, którego centrum stanowił ciągnięty na zmianę wóz. Przed wozem maszerował Zoltan, obok niego jechał na Pegazie Jaskier, drocząc się z papugą. Za wozem jechali Geralt z Milvą, na końcu wlokło się sześć kobiet z Kernów.

Przewodnikiem był zwykłe Percival Schuttenbach, długonosy gnom. Ustępując krasnoludom wzrostem i siłą, dorównywał im wytrzymałością, a zwinnością znacznie przewyższał. W marszu nieustanie kluczył, szperał po krzakach, wysforowywał się do przodu i znikał, po czym objawiał się nagle i nerwowymi, małpimi gestami dawał z daleka znak, że wszystko w porządku, można iść dalej.

Czasami wracał i szybko zdawał relację o przeszkodach na szlaku. Ilekroć wrócił, miał dla czwórki siedzących na wozie dzieci garść jeżyn, orzechy lub jakieś dziwaczne, ale wyraźnie smakowite kłącza.

Tempo mieli potwornie wolne, maszerowali duktami trzy dni. Nie natknęli się na żadne wojska, nie widzieli dymów ani łun. Nie byli jednak sami. Zwiadowca Percival kilkakrotnie meldował im o kryjących się w lasach grupach uciekinierów. Kilka takich grup minęli, i to szybko, bo miny uzbrojonych w widły i kłonice chłopów nie zachęcały do nawiązywania kontaktów. Padła propozycja, by jednak spróbować negocjacji i pozostawić którejś z grup kobiety z Kernów, ale Zoltan był przeciwny, a Milva go poparła. Kobiety też wcale nie kwapiły się, by opuścić kompanię. Było to o tyle dziwne, że odnosiły się do krasnoludów z wyraźną, przepełnioną strachem niechęcią i rezerwą, nie odzywały się prawie wcale, a na każdym postoju trzymały się na uboczu.

Geralt przypisywał zachowanie kobiet tragedii, jaką i niedawno przeżyły, podejrzewał jednak, że przyczyną niechęci mogły być też dość swobodne maniery krasnoludów. Zoltan i jego kompania klęli równie plugawie i często, co papuga nazywana Feldmarszałkiem Dudą, ale mieli bogatszy repertuar. Śpiewali świńskie piosenki, w czym zresztą dzielnie sekundował im Jaskier. Pluli, smarkali w palce i puszczali gromkie bąki, stanowiące zazwyczaj okazję do śmiechów, żartów i współzawodnictwa. W krzaki chodzili wyłącznie za naprawdę grubą potrzebą, z lżejszymi nie trudzili się dalekim chodzeniem. To ostatnie rozjuszyło wreszcie Milvę, która zdrowo obrugała Zoltana, gdy ten rankiem wysikał się na ciepły jeszcze popiół ogniska, zupełnie nie przejmując się widownią. Zwymyślany Zoltan nie stropił się i oświadczył, że wstydliwie ukrywać się z tego rodzaju czynnościami zwykli tylko osobnicy dwulicowi, perfidni i skłonni do donosidelstwa, po czym się takich zwykle rozpoznaje. Na łuczniczce jednak elokwentne wyjaśnienie żadnego wrażenia nie wywarło. Krasnoludy poczęstowane zostały bogatą wiązanką i kilkoma bardzo konkretnymi groźbami, które poskutkowały, bo wszyscy posłusznie zaczęli chodzić w zarośla. By nie narazić się jednak na miano perfidnych donosicieli, chodzili grupowo.

Nowe towarzystwo zupełnie natomiast odmieniło Jaskra. Poeta był z krasnoludami za pan brat, zwłaszcza gdy okazało się, że niektórzy słyszeli o nim i znają nawet jego ballady i kuplety. Jaskier nie odstępował Zoltanowej kompanii na krok. Nosił wycyganioną od krasnoludów pikowaną kurtę, zniszczony kapelusik z piórkiem zastąpił zawadiackim kunim kołpakiem. Przepasał się szerokim, nabijanym mosiądzem pasem, za który zatknął otrzymany w prezencie nóż o zbójeckim wyglądzie. Nożem tym zwykle kłuł się w pachwinę przy każdej próbie pochylenia się. Na szczęście szybko zgubił gdzieś morderczy puginał, a drugiego już nie dostał.

Wędrowali wśród gęstych lasów, porastających zbocza Turlough. Lasy zdawały się wymarłe, nie było śladu zwierzyny, wypłoszonej widać przez wojska i zbiegów. Nie było na co zapolować, ale głód im na razie nie zagrażał. Krasnoludy tarabaniły ze sobą sporo prowiantu. Gdy ten zaś się skończył — a skończył się rychło, bo gąb do wyżywienia było sporo — Yazon Yarda i Munro Brnys zniknęli, ledwie się ściemniło, biorąc ze sobą pusty worek. Gdy nad ranem wrócili, mieli dwa worki, oba pełne. W jednym była pasza dla koni, w drugim krupy, mąka, suszona wołowina, ledwie napoczęty krąg sera, a nawet ogromny kindziuk specjał w postaci nadziewanego podrobami wieprzowego żołądka, sprasowanego między dwiema deszczułkami na kształt dmuchawy do niecenia ognia w kominku.

14
{"b":"88043","o":1}