Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Za dużo chciałbyś wiedzieć – odpowiedział z rezerwą.

– Jak się boisz, to nic nie gadaj, chociaż, jak widzisz, ja nie bałem się pokazać swojego majdanu. Wiem, gdzie jest zakopana broń, ale przecież nie zrobię z mieszkania arsenału, bo już teraz moje chłopaki mówią, że któregoś dnia nasz dom wyleci w powietrze. Macam na wszystkie strony i nie mogę się domacać żadnej organizacji. Mógłbym im dostarczyć broń albo pokazać, gdzie leży zakopana.

– Pogadamy jeszcze na ten temat – zakończył rozmowę Tadzio. – Teraz nie mam już czasu, ale jak chcesz, to jutro wieczorem wpadnę do ciebie.

Tak jak się umówiliśmy, Tadzio przyszedł następnego dnia wieczorem i krótko wyłożył sprawę:

– Dobierz sobie czterech równych i pewnych chłopaków, którzy chcą należeć do organizacji, a ja pojutrze wieczorem przyprowadzę kogoś, kto będzie miał z wami kontakt. Będziecie tworzyli jedną grupę. Później można będzie stworzyć dalsze piątki.

– Klawo! Szafa gra! – zawołałem uradowany, że wreszcie będę miał możność pracować przeciwko szkopom w sposób zorganizowany.

Tego samego dnia obgadałem sprawę z chłopakami. Z tych, których wytypowałem, żaden nie odmówił. Żałowałem, że tylko czterech mogę dobrać, bo oprócz może jednego lub dwóch mniej bojowych wszyscy inni też chętnie wstąpiliby do organizacji. W naszej piątce był oprócz mnie Mały, Antoś, Średni i Heniek – wszyscy z jednego domu.

Z niecierpliwością czekaliśmy na termin spotkania. Dokładnie o umówionej godzinie przyszedł Tadzio w towarzystwie młodego faceta, którego znałem z widzenia. Był to jeden maminsynek z kolonii Grottgera. Speszyłem się trochę, gdy pomyślałem, że taki laluś będzie nami rządził, ale czego się nie robi dla idei.

Facet na wstępie powiedział, że będziemy go znali pod imieniem „Andrzej” i każdy z nas też musi obrać sobie jakiś pseudonim. Pseudonimów dla siebie nie musieliśmy wymyślać, każdy z nas miał od dziecka swój przydomek, a niektórzy to nawet po kilka. „Andrzej” odczytał nam statut organizacji, omawiając poszczególne punkty. Gdy skończył, poprosił o zadawanie pytań.

– Kogo zrzesza organizacja? – zapytałem pierwszy.

– To jest organizacja studencka – odpowiedział „Andrzej” – a wy będziecie pierwszą grupą robotniczą.

– A czy wy nie jesteście przypadkiem z tych, co to przed wojną nosili mieczyki w klapach? „Sztafeciarze”? Bo jeśli tak, to nie chciałbym, żeby w przyszłości miało z tego powodu wyniknąć jakieś nieporozumienie – mówiąc to wyjąłem z szuflady w kredensie kilkanaście mieczyków, które położyłem na stole. – Te mieczyki to zdobycz wojenna. Odcięte zostały razem z klapami. Każdy z nas ma kilka takich.

Na wyprawy w miasto „na mieczyki” wychodziliśmy całą ferajną, uzbrojeni w ostre noże – przeważnie w Aleje Ujazdowskie i na Nowy Świat. Gdy zauważyliśmy „szczawików” z mieczykami w klapach – bo oni też nie chodzili pojedynczo – zaczynaliśmy nagonkę. Otaczaliśmy ich z daleka i pomaleńku zaciskaliśmy krąg. Gdy nadchodził dogodny moment, to znaczy, gdy w pobliżu nie było policjanta, następował atak. Małe zamieszanie i uciekaliśmy, mając w kieszeni obcięte klapy z mieczykami.

Po wyjaśnieniach nastąpiło zaprzysiężenie. „Andrzej” czytał z kartki słowa przysięgi, a my powtarzaliśmy je stojąc na baczność z uniesionymi do góry palcami. W czasie składania przysięgi miałem ochotę roześmiać się, ta ceremonia wydawała mi się taka jakaś dziecinna i niepoważna. Nigdy nie wierzyłem, że przysięga może człowieka zobowiązać do czegoś.

Zebrania odbywały się raz na tydzień w moim mieszkaniu. Przeważnie przychodził tylko „Andrzej”. Kilka razy przyprowadził ze sobą młodego człowieka, który miał z nami pogadanki polityczne. Dziwił się, że my, robotnicy, tak dobrze orientujemy się w zagadnieniach politycznych. Dyskutowaliśmy z nim także na temat wiadomości podawanych w gazetkach, które „Andrzej” przynosił na każde zebranie. Po przeczytaniu puszczaliśmy je w kurs. Denerwował nas fakt podawania nazwisk osób, które „zdradziły naród i przeszły na współpracę z Niemcami”. – Po co o tym piszą? – pytaliśmy. – Chyba po to, żeby denerwować porządnych ludzi. Wykopcić w łeb jednemu i drugiemu, a w gazetce napisać: „Dostał w czapę za wysługiwanie się Niemcom”. Przecież to dużo ładniej i przyjemniej się czyta.

Od pierwszego zebrania jasno stanęła sprawa dostarczania broni. Mieli apetyt na moje pistolety i postawili sprawę wyraźnie: oddać wszystką posiadaną broń, a organizacja będzie przydzielała tym, którzy będą potrzebowali.

– Jaka kara grozi za nieoddanie broni? – zapytałem.

– Nie rozumiem, o co chodzi – odpowiedział „Andrzej”.

– No bo Niemcy obiecują rozstrzelanie. To wy musicie zagrozić jeszcze większą karą, ale obawiam się, że i tak nastraszyć się nie dam. Dwie spluwy i dwa granaty moje, resztę, to, co mam i co będę miał, oddaję. Zgoda?

– Ale taki jest rozkaz organizacji – upierał się „Andrzej”.

– To zmieńcie rozkaz, bo ja swego zdania nie zmienię i może wyniknąć niepotrzebne nikomu nieporozumienie.

Oddałem kilkanaście granatów i trzeci pistolet, wszystko, co trzymałem w mieszkaniu. Kilka razy wychodziliśmy w nocy wykopywać broń, którą następnego dnia odwoziliśmy w umówione miejsce, a tam majdan odbierali inni po podaniu umówionego hasła.

Zamieszkał u mnie Zdzisiek z Mokotowa, równy chłopak. Niemcy deptali mu po piętach i musiał uciekać z domu. Sypnęła go jego dziewczyna, że posiada broń. Zrobiła to z zemsty, bo coś tam jej zmajstrował i nie chciał się żenić. I właśnie z nim i z Małym poszliśmy raz do Łazienek szukać broni. Do Łazienek zabroniono wchodzić pod karą śmierci, ale wiedzieliśmy, że tam zakopano broni do jasnej cholery. Poszliśmy uzbrojeni w pistolety, granaty i długie, zaostrzone na końcach żelazne pręty, normalnie używane do zbrojeń betonowych. Do środka dostaliśmy się przez wysokie, murowane ogrodzenie od ulicy Podchorążych. Z początku słychać było jeszcze odgłosy ulicy, ale gdy zapuściliśmy się głębiej w park, ogarnęła nas niesamowita, idealna cisza. Słychać było tylko nasze kroki i głosy.

– Wydaje mi się, że tu powinno coś być. Pomacajmy! – zawołał półgłosem Zdzisiek, idący trochę z boku.

Wcisnęliśmy w ziemię nasze pręty w jednym miejscu, w drugim, wreszcie pręt głębiej nie wchodzi. Stuknęliśmy kilka razy – nie wchodzi. Słychać tylko odgłos jakby uderzenia o drzewo. Zdzisiek przyciągnął na to miejsce suchą gałąź, która miała spełniać rolę znaku rozpoznawczego, gdy przyjdziemy w nocy.

Z początku chodziliśmy ostrożnie, lekko zdenerwowani, czujnie obserwując teren. Wkrótce zdenerwowanie przeszło i łaziliśmy po parku jak po własnym podwórku, nie zapominając jednak o tym, że trzeba się bez przerwy rozglądać na wszystkie strony. Tak łażąc, dotarliśmy do stadionu hipicznego. Po drodze bez przerwy dłubaliśmy w ziemi naszymi prętami i zaznaczyliśmy kilka miejsc. Znaleźliśmy w krzakach dwie armaty, na widok których roześmiałem się głośno, bo przypomniałem sobie, jak obiecywałem Tadziowi, że mogę dostarczyć nawet armatę. Gdyby chciał, to wystarczy zrobić w nocy wyskok większą grupą i armatę przyciągniemy. Na stadionie hipicznym nie było nic ciekawego. Po wyrwaniu deski dostaliśmy się pod trybuny. Tu już było ciekawiej. W wielu miejscach ziemia była naruszona. Podłubaliśmy – zgadza się. Pręty stukały o twarde przedmioty na niewielkiej nawet głębokości. W kącie pod trybuną leżała kupa różnych śmieci i szmelcu. Grzebiąc w niej znaleźliśmy kilkanaście polskich granatów obronnych, które pochowaliśmy po kieszeniach i za paskiem spodni. Mały poprzyczepiał je sobie do dziurek przy płaszczu. Zdecydowaliśmy, że pierwsze wyprawy będą w to miejsce. Bo to przecież pod dachem, miejsce łatwe do zapamiętania, trudniej zobaczyć z daleka i dobre podejście – prawie cała droga krzakami pod murem.

W drodze powrotnej Zdzisiek znalazł karabin z odłamaną kolbą i całkowicie zardzewiałym zamkiem. Lufa zapakowana była ziemią i rdzą.

– Nie rusz cyngla! – ostrzegałem, widząc, jak Zdzisiek z ciekawością ogląda „trupa”. – Zamek odciągnięty, więc w lufie może być kula. Jak grzmotnie, to rozwali karabin i może okaleczyć. Rzuć do diabla!

Zdzisiek jednak karabinu nie wyrzucił.

– A jednak strzelę – powiedział, gdy byliśmy już blisko ogrodzenia. – Mały! Daj kawałek drutu!

Jeden koniec przywiązali do cyngla, a karabin zacisnęli w rozwidleniu drzewa. Schowaliśmy się za drugie drzewo i wtedy Zdzisiek pociągnął za drut. W idealnej ciszy parku huk wystrzału wydał się wielokrotnie głośniejszy, niż był w rzeczywistości. Zdążyłem tylko zauważyć, że karabin się rozleciał, bo uciekliśmy w stronę ogrodzenia jak małe dzieciaki, które wyrządzają jakąś psotę.

Teraz ciężej nam było wejść na mur ogrodzenia, bo byliśmy obładowani granatami, ale podsadziliśmy do góry Małego, następnie ja podsadziłem Zdziśka, a na końcu oni podali mi ręce i wciągnęli na mur. Na ulicy nie było nikogo z tych, których należało się bać, więc idąc spokojnym krokiem, po kilku minutach byliśmy w mieszkaniu.

Gdy chowałem granaty pod łóżko, pomyślałem, że właściwie nie wiem dokładnie, jakiego efektu należy spodziewać się przy użyciu takiej „piguły”. Wiem, jak się odbezpiecza, jak należy rzucać, ale nie widziałem nigdy wybuchu.

– Wiecie, chłopaki, warto spróbować, czy one są na chodzie – powiedziałem wskazując na leżące na podłodze granaty. – Pójdziemy na łąki pod Wierzbno i grzmotniemy jednym.

Na łąkach znaleźliśmy rowek, który gdy się położyliśmy, zakrywał nas całkowicie. Kilkanaście metrów od rowka była niewielka kałuża. Klęknęliśmy, a ja odbezpieczając granat mówiłem:

– Jest kałuża? Jest. A teraz, patrzcie, za chwilę nie będzie kałuży – mówiąc to rzuciłem granat. Skryliśmy się w rowku. Po chwili nastąpił wybuch, po którym ile sił w nogach uciekaliśmy w stronę ulicy Piaseczyńskiej. Zdążyliśmy jednak zauważyć, że zamiast kałuży została duża wyrwa.

Raz znowu niewiele brakowało, żeby mnie Zdzisiek zastrzelił.

Czyściliśmy broń. Gdy Zdzisiek złożył swojego waltera, wycelował w moją głowę i pomaleńku naciska cyngiel. Odepchnąłem jego rękę.

– Ty idioto! – powiedziałem ze złością – do człowieka nie celuje się nawet z pustego pistoletu, a w tym masz pełny magazyn.

45
{"b":"87996","o":1}