– Dlaczego? – zapytał oficer. – Mnie to nie przeszkadza. Rozmawiajcie. Wkrótce sam włączył się do rozmowy, pytając o warunki życia i pracy.
Kobiety nie wiedziały, jak mają się zachować – czy na pytania odpowiadać i jak odpowiadać, więc tylko ja dawałem odpowiedzi. Powiedziałem, że nie ma pracy i brak w Warszawie żywności. Ludzie muszą jeździć setki kilometrów po żarcie dla siebie i na handel.
– Gdyby żył Piłsudski, to by nie doszło do wojny – powiedział oficer. A gdy nic na to nie odpowiedziałem, zapytał: – Czy to prawda, że Polacy chcieli z nami wojny?
– Wojny nie chcieli – odpowiedziałem – ale dobrowolnie do niewoli też nie chcieli się oddać.
– Wielki błąd popełniło polskie dowództwo wojskowe – mówi znów oficer – że z Warszawy, otwartego miasta, zrobili twierdzę. Przez to zginęło dużo cywilnych osób i Warszawa zniszczona. Ale podobno ludność Warszawy chciała się bić?
– Nie chciała się poddać – odpowiedziałem – a to jest zasadnicza różnica.
– A Czesi poddali się. Mają nie zniszczone miasta, mają przemysł i żyją dobrze pod naszym panowaniem.
– Słyszałem kiedyś takie powiedzenie – odpowiedziałem po. krótkim namyśle – że ptak nawet w złotej klatce jest w niewoli.
– A co teraz mówią ludzie? – padło nowe pytanie. „Prowokacja” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:
– Pyta mnie pan o takie rzeczy, na które nie mogę odpowiedzieć. Bo jak odpowiem szczerze, to pan zawoła na stacji żandarmów i każe mnie zabrać na przechowanie.
– Daję panu oficerskie słowo, że nic takiego nie zrobię. Możemy mówić zupełnie szczerze. Rozmowa będzie tylko między nami.
– Chce pan wiedzieć, co mówią ludzie? – zapytałem. – Ludzie klną was i nasz rząd. Nasz naród jest zbuntowany. Z nami nie przyjdzie wam tak łatwo jak z Czechami. My nie damy strzyc się jak barany. E, paniusiu, bo jak ja panią kopnę, to pani nóżka pęknie – powiedziałem głośno do siedzącej obok baby, która kopnęła mnie w nogę, w ten delikatny sposób dając mi znak, żebym przestał mówić. Po chwili mówiłem dalej:
– Żeby nas dobrze strzyc, będziecie musieli nas jeszcze lepiej strzec, a do tego potrzebna jest duża sfora dozorców.
– Damy sobie radę – odpowiedział oficer. – Tym razem nie popełnimy błędów poprzedniej wojny, kiedy to musieliśmy walczyć na dwa fronty. Teraz mamy sojusz z Rosją, a Anglii i Francji damy radę.
– Pan wierzy w sojusz z Rosją? – zapytałem zdziwiony. – Niemcy z Rosją muszą się bić. Jak nie za rok, to za pięć lat, ale wojna z Rosją będzie. Przecież Rosja i Niemcy to naturalni wrogowie. Niemcy szykowały się do wojny z Rosją, a Rosja do wojny z Niemcami. W czasie działań wojennych byłem wśród Rosjan i widziałem Niemców. Rosjanie, gdy pytałem, dokąd idą, odpowiadali: „Na Berlin”. A na niemieckich czołgach widziałem napisy kredą: „Stalin jest świnia”. I pan to nazywa sojuszem?
Baba znów kopnęła mnie w nogę. Wrzasnąłem na nią ze złością:
– Uspokój się, stara… bo jak jeszcze raz kopniesz, to w złości mogę wybić kilka zębów. Jak się która boi, to wysiadka z przedziału.
– My jesteśmy do wojny dobrze przygotowani – znów powiedział Niemiec. – Oglądałem nasze magazyny żywnościowe i zbożowe. Możemy nawet pięć lat prowadzić wojnę. Teraz mamy doświadczenie. Nie powtórzy się rok 1918, kiedy to po zakończeniu wojny jeszcze trzysta tysięcy ludzi umarło z głodu, bo nie dostarczono żywności. Cała ludność Polski zginie, zanim jedno niemieckie dziecko z głodu umrze.
– Śmiej się pan z tego – odpowiedziałem z uśmiechem, mimo że chętnie urżnąłbym mu łeb za wypowiadanie takich teorii. – To pan nie zna polskiego chłopa. Już on tak wyspekuluje, że dla siebie będzie miał i jeszcze do miasta dostarczy. A wy wojnę i tak przegracie. Choćby miała trwać dziesięć lat, to przegrać musicie. Jeszcze nigdy nie wygrał wojny taki, co staje do draki z całym światem.
Gdy wysiadał w Dęblinie, powiedział grzecznie: „Do widzenia”, a patrząc na mnie dodał:
– Przekona się pan, że ja mam rację.
– Zobaczymy, przyszłość okaże. Tylko szkoda, że wtedy nie będziemy mogli się spotkać.
W wagonie dla Niemców spokojnie dojechaliśmy do Warszawy.
Następnego dnia porozumiałem się z chłopakami i znaleźliśmy miejsce dla mojego „załącznika” ze wsi. Poszła pracować do sklepu – za mieszkanie, wyżywienie i dodatkowy niewielki zarobek.
Za dwa tygodnie będę znów jechał do matki. Ciekaw jestem, jaka tym razem spotka mnie przygoda i czego nowego się nauczę, bo podobno podróże kształcą.
Niedziela rano. Mały jak zwykle siedzi u mnie. W jego mieszkaniu o wymiarach trzy i pół na cztery i pół metra tłok, bo jest sześć dorosłych osób, tak że przy najlepszym doborze do spania muszą być jednak cztery łóżka. Jestem w domu sam, więc Mały często u mnie nocuje.
– Dawno nie byliśmy na żadnej potańcówce – odezwał się Mały jakby sam do siebie. – Warto byłoby zrobić wyskok w miasto i potańczyć trochę.
– Ale gdzie pójdziemy? – zapytałem. – Towarzystwo Przyjaciół Czerniakowa zamknięte, a w miasto coś nie mam chęci iść. Szkopy działają mi na nerwy. Za dużo ich chodzi po mieście. Żeby potańczyć, trzeba coś wypić, a znów jak będę na cyku, to może dojść z nimi do draki. A wiesz, że zawsze chodzę z „kominem”. Wolę siedzieć w domu. Tu, na dzielnicy, nie muszę przynajmniej oglądać ich mord. Boję się, żeby nie wyszła jakaś większa heca.
– Nie musi być zaraz hecy – przekonywał Mały – a potańczyć warto. Podobno czynna jest sala tańca na Chmielnej. Możemy pójść zobaczyć, a jak nam się nie spodoba, to wrócimy do domu.
– Ale „komina” nie biorę – zastrzegłem się. – Nie chcę, żeby znów wyszło coś takiego, jak wczoraj w tramwaju.
A wczoraj w tramwaju to było tak: pojechałem z Małym na miasto upłynnić trochę towaru. Po pomyślnym załatwieniu transakcji wstąpiliśmy do knajpy, w której wypiliśmy do obiadu kilka „dalekobieżnych” wódek. Do domu wracaliśmy tramwajem. Wsiedliśmy do pierwszego wozu, którego przedni pomost zarezerwowany był dla Niemców. Ponieważ mieliśmy jechać dość długo, więc zamiast gnieść się z tyłu, przesunęliśmy się do przodu. Na pomoście stało dwóch wojskowych Niemców, a jeden z nich oparty był plecami o szybę drzwi. Wyjąłem „zza parkanu” swoje szturmowe parabellum, przystawiłem Niemcowi do pleców tak, że lufą stuknąłem w szybę, i powiedziałem głośno:
– Patrz, Mały, jak bym go teraz zdmuchnął!
W wagonie zrobiło się idealnie cicho. Spojrzałem za siebie, żeby zobaczyć, co jest tego przyczyną, i zobaczyłem oczy wszystkich pasażerów wlepione w moją „rurę”. Roześmiałem się głośno i chowając „rurę” do kieszeni, powiedziałem:
– Chodź, Mały, wysiadamy, bo ludzie się boją.
Żeby wyjść z tramwaju, nie musiałem nawet mówić „przepraszam”, bo wszyscy usuwali się na boki, dając nam swobodne przejście. Gdy byliśmy już na chodniku, spojrzałem na okna tramwaju. Pasażerowie wciąż patrzyli na nas z przerażeniem, tylko w jednym oknie piętnastoletni może chłopiec uśmiechał się i machał do nas ręką.
To zdarzenie było przyczyną, że spluwy na potańcówkę postanowiłem nie brać. Na wszelki wypadek włożyłem do kieszeni tylko fiński nóż.
– Pójdziemy we dwóch czy większą paczką? – zapytał Mały.
– Powiem chłopakom, może zechcą pójść. Kupą zawsze lepiej, bo nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć.
Pojechaliśmy we czterech. Orkiestra już grała, ale na sali było jeszcze mało osób.
– Co tak mało ludzi? – pytamy właściciela sali.
– Goście się dopiero schodzą. Proszę, rozbierajcie się, panowie – zapraszał właściciel. – A wódki panowie nie przynieśli z sobą?
– Proszę pana – odpowiedziałem – my jesteśmy grzeczni chłopcy. Nie wiemy nawet, jaki wódka ma smak. Jak pan może nas o coś podobnego posądzać. Proszę bardzo, może pan nas nawet zrewidować – dodałem odpinając marynarkę.
– No nie, ja panom wierzę. Zapytałem, bo u nas wódki pić nie wolno – tłumaczył się gęsto właściciel.
Wiedzieliśmy o tym, dlatego każdy z nas miał po setce spirytusu w każdej skarpetce, a w kieszeni dropsy miętowe na zakąskę. Po kilku minutach Mały przyniósł z bufetu butelkę lemoniady i szklanki. Poszliśmy w koniec sali i każdy z nas wypił jedną setuchnę, rozcieńczoną niewielką ilością lemoniady, drugą zostawiając na później.
Goście napływali szybko. Teraz już zabawa na cały regulator. Orkiestra gra, tłum tańczących par kręci się po sali, a po wypitej wódce w głowie już czuć lekki szum. Czyli w dwóch słowach: bawimy się. Na salę weszło nowe towarzystwo, kilku mężczyzn i kilka panienek, wśród których była Zosia, moja serdeczna koleżanka z Mokotowa. Z kim ona przyszła? – zastanawiałem się, lustrując męską obsadę towarzystwa. Ocena wypadła ujemnie: „drewniaki”. Nie widziałem Zosi kilka tygodni, bo matka zabroniła jej przychodzić do nas, twierdząc, że naszą ferajnę – a szczególnie mnie – czuć śmiercią. Zosia była jeszcze kilka razy, ale sam ją prosiłem, żeby więcej nie przychodziła. Od tamtej rozmowy nie widzieliśmy się więcej.
Ukłoniłem się grzecznie, ale nie podszedłem. Po co frajerstwo ma mieć żal, że zabieram im partnerkę, za którą oni zapłacili wejście? Tańczę ja, tańczy Zosia. Gdy mijamy się w tańcu, uśmiechamy się jak najmilej do siebie, ale w czasie przerwy trzymam się od niej z daleka. Zosia pierwsza nie wytrzymała nerwowo. W czasie przerwy podeszła do mnie i z wyrzutem zapytała:
– Czy ty wreszcie zatańczysz ze mną?
– Jak najchętniej, kochana. Z tobą? Zawsze! – odpowiedziałem z gracją.
W tym momencie orkiestra zagrała tango.
– Dlaczego nie chciałeś zaprosić mnie do tańca? – zapytała, gdy wolno przesuwaliśmy się wśród tańczących par. – Chyba się na mnie nie gniewasz?
Pomyślałem chwilę i odpowiedziałem:
– Widzisz, Zosiu, zastanawiałem się długo i doszedłem do wniosku, że twoja matka ma całkowitą rację. My nie jesteśmy w tej chwili towarzystwem dla ciebie. Jak wiesz, prowadzimy życie trochę burzliwe, a to grozi wpadką. Po co masz się przy nas narażać? Gdybym się na ciebie gniewał, to w tej chwili nie tańczylibyśmy razem. Ale jak będziemy tańczyć częściej, to znów przylecisz do nas na dzielnicę. Niech już lepiej wszystko zostanie tak, jak jest. Widzę, że masz nowe towarzystwo… Co to za jedni? – zapytałem.