Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Spokój.

A tłumacza poprosiłem, żeby powiedział, czy był w Polsce prześladowany i w jaki sposób. Nie chciał odpowiedzieć. Rozmawiał teraz z oficerami, ale nie powtórzył tego, co powiedziałem. Średni i Mały siedzieli na ławie pod ścianą i bez przerwy przygadywali, a chłopi, słysząc to, nie mogli powstrzymać się od śmiechu.

Pomyślałem, że jeśli teraz tłumacz powie, z czego się wszyscy śmieją, to może być z nami nieklawo. Dałem chłopakom znak, że czas już urywać się, i po chwili wyszliśmy z chałupy. Następnego dnia Niemcy opuścili wieś, wyznaczając na sołtysa miejscowego Niemca.

Chłopaki chcieli wracać do Warszawy, a ja znów postanowiłem zaczekać, aż mój brat dojdzie do zdrowia, żeby wracać razem z nim. Wobec tego Średni i Mały, zaopatrzeni dobrze w żywność na drogę, pożegnali gościnnych mieszkańców wsi, którzy nas żywili przez cały czas pobytu, i wyruszyli piechotą w powrotną drogę.

Przez trzy tygodnie byliśmy na utrzymaniu prawie całej wsi. Do której chałupy tylko wstąpiliśmy – częstowano nas jedzeniem. Każdy gospodarz bił świnie i ukrywał część mięsa oraz zboże w obawie, że jeśli dojdzie do działań wojennych na ich terenie, to wszystko może się zmarnować, spalić albo zabiorą Niemcy. Niejeden raz byliśmy tak obżarci, że po wyjściu z chałupy kładliśmy się na trawie, bo nie mogliśmy się poruszać.

– Dopóki mamy – mówili chłopi – będziemy jedli wszyscy. A jak nie będzie, to wszyscy nie będziemy jedli.

Prócz tego, co zjedliśmy, dawali nam jeszcze żywność dla mojej rodziny. Wieś Małków i jej życzliwych mieszkańców wspominamy zawsze z uczuciem serdeczności.

Wacek, mój brat, doszedł wreszcie do zdrowia i w tydzień po odejściu kumpli we dwóch wyruszyliśmy do Warszawy.

Powrotna droga przeszła bez żadnych większych przygód. Gdy minęliśmy Łęczną, rozpadał się deszcz. Do domu nie spieszyło się nam tak bardzo, żebyśmy mieli moknąć na zimnym, październikowym deszczu. Postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś do następnego dnia. Wstąpiliśmy do jednej chałupy – gospodarz nie przyjął nas. Powiedział, że nie ma miejsca. To samo powtórzyło się w drugiej, trzeciej i czwartej chałupie. Co robić? – zastanawialiśmy się. Deszcz leje, a te cholerne chamy nie chcą wpuścić do chałupy. I pomyśleć, że to tylko trzydzieści kilometrów od Małkowa, w którym chłopi tak serdecznie przyjmowali wszystkich uciekinierów. A ci rozwydrzeni pewnie dlatego, że mieszkają przy szosie i niedaleko Lublina. Nauczeni na wszystkim zarabiać.

Zbliżyliśmy się do następnej chałupy, stojącej przy szosie.

– Dalej nie idę – powiedziałem do Wacka. – Z tej chałupy wygnać się nie damy. Jak nie zechce przyjąć, to włażę „na duś”, na chama.

– A jak chłop stanie do draki? – zapytał Wacek.

– To będzie ją miał. Jak „trep” nie ma w sobie litości dla moknących wędrowców, to ja też bez litowania się nad nim mogę mu łeb rozbić „paragrafem”. – Mówiąc to skręciłem do chałupy.

Chociaż byłem zły, jednak o przyjęcie nas prosiłem grzecznie.

– Czy przyjmie nas pan do jutra rana? – zapytałem gospodarza, który otworzył nam drzwi. – Chcieliśmy dojść do Lublina, ale deszcz przeszkodził.

– Proszę, wejdźcie – odpowiedział gospodarz bez żadnej złości. – Tyle ludzi już tu nocowało, to i tym razem też się miejsce znajdzie.

Do wieczora było jeszcze kilka godzin, ale że padał deszcz, to gospodarz nie wychodził do żadnej pracy. Opowiadał nam, ile to ludzi przechodziło tędy w jedną i drugą stronę, ile osób u niego nocowało i jak się zachowywali. Jedni byli grzeczni – zjedli, przenocowali, podziękowali albo i płacić chcieli. Inni znikali w nocy, a rano okazywało się, że coś z domu zginęło. – Różni są ludzie – mówił gospodarz.

Powiedziałem mu, jak nas przyjmowano w tamtych chałupach. – To, panie, Niemcy, koloniści. Cztery lata już tu mieszkam i z nimi nie mogę się zgodzić. Oni tylko ze sobą żyją. Gorzej już nie mogliście trafić.

Przespaliśmy noc w drugiej, nie wykończonej izbie, na posłaniu ze słomy, przykryci lnianymi płachtami, a rano, po pożegnaniu uprzejmych gospodarzy, którzy nawet nie chcieli przyjąć zapłaty za kolację i śniadanie, poszliśmy do Lublina. Z Lublina do Dęblina pojechaliśmy towarowym pociągiem, który składał się z czterech platform załadowanych ludźmi. Z Dęblina do Otwocka piechotą, z noclegiem w okolicach Garwolina. A z Otwocka do Warszawy kolejką dojazdową, która już kursowała normalnie według rozkładu jazdy. Gdy od kolejki szliśmy piechotą do domu, przyglądałem się rozwalonym i spalonym domom. Ciekaw byłem, jak wygląda nasza ulica Tatrzańska, czy stoi nasz dom i jak teraz będzie się układało moje życie pod okupacją, wśród wrogów, których już nienawidziłem. Patrzyłem spode łba na każdego mijanego Niemca i zastanawiałem się, co i jak należy robić, żeby im wleźć za skórę. Myślałem o fabryce, czy będzie uruchomiona, o kolegach – czy wszyscy żyją. Czy Średni i Mały dotarli bez przeszkód do domu? Patrząc na zniszczoną Warszawę żałowałem, że nie było mnie tu w czasie oblężenia. Wreszcie doszedłem do rogu Tatrzańskiej. Spojrzałem – dom stoi, tylko w większości okien dykta zamiast wybitych szyb. Mieszkanie moje też zastałem całe, tylko bez szyb i z uszkodzoną odłamkiem pocisku artyleryjskiego szafą. Następnego dnia brat pojechał do żony, a ja zostałem w domu sam na swoich starych śmieciach. Zobaczymy, jakie zmiany przyniosą następne dni.

PECH

W pierwszych dniach września 1939 roku, gdy już wiadomo było, że Niemcy będą zdobywali Warszawę, postanowiłem wystać matkę i siedemnastoletnią siostrę pociągiem w okolice Chełma Lubelskiego do rodziny.

Przyjechały mając tylko to, co na sobie, bo wiadomo – bagaże diabli wzięli, a z nimi wszystkie najlepsze ciuchy i kosztowniejsze przedmioty, które wysłaliśmy, żeby ich w Warszawie nie stracić w czasie bombardowania. No bo złe nie śpi i przez głupi przypadek może oberwać dom, w którym mieszkaliśmy.

Gdy po zakończeniu działań wojennych wróciłem do Warszawy, zastałem dom cały, a w nim resztę ubrań – tych gorszych – które zostawiliśmy na stracenie. Matce zachciało się posiedzieć przez jakiś czas na wsi – no bo to w Warszawie głód i brak komunikacji, a piechotką to już mamuśka za stara na taką wycieczkę.

Od znajomego złodziejaszka z Wójtówki kupiłem za czterdzieści złotych rower, zwykłego starego „koguta”. Do bagażnika przymocowałem solidny pakunek z ciuchami i postanowiłem pojechać z tym na wieś, do matki. Dwieście kilometrów z bagażem to nie byle co, ale jak ja tę trasę przerobiłem w obie strony nogami, to co to dla roweru? Jeden dzień – i jestem w Lublinie, następny dzień – na miejscu. Do podróży skombinowałem jakiś roboczy kombinezon – że to niby kurz, szkoda ubrania itd. – a w przeddzień wyjazdu kupiłem kilogram zabitej krowy, żeby zrobić sobie śniadanie i zabrać coś na drogę.

Pech zaczął mnie prześladować od raniusieńka w dniu wyjazdu. Wstałem wcześnie, by przygotować sobie żarcie. Krowinę pokroiłem w kawałki, każdy kawałek zbiłem dobrze tłuczkiem, na patelnię nałożyłem tłuszczu, cebuli i mięsa i wszystko to razem na ogień. Cebula już się usmażyła – mięso twarde. Węgiel, który do niedawna był cebulą, wyrzuciłem – a mięso robi się coraz twardsze. Posmażyłem jeszcze trochę i mięso wyrzuciłem, bo mimo zdrowych zębów nie można go było ugryźć. Wtedy dopiero zjadłem śniadanie, maczając chleb w tłuszczu zabarwionym węglem ze spalonej cebuli, kilka kawałków chleba w kieszeń – i w drogę.

Rano pogoda była taka coś nie bardzo, ale od czego optymizm – pogoda się ustali. I faktycznie. Ledwie dojechałem do Wawra, zaczął kropić mały deszczyk. Drobiazg – tydzień taki deszcz musi padać, żeby mnie przemoczyć. Ale jemu, draniowi, widocznie się spieszyło, bo zaczął padać gęściej.

Pech, cholera! W Wiązownej pękła przekładnia, dalej jechać nie mogę, bo spada. Rower za rogi i dalej piechotką, a rower obok mnie. Jest kuźnia. Pytam kowala, czy da radę z naprawieniem przekładni. Dobra nasza – jest jakaś stara przekładnia, którą nałożył mi na miejsce pękniętej za jedne trzydzieści złotych.

Rower już dobry, ja trochę zniszczony, ale nie tracąc fantazji pojechałem dalej. I teraz dopiero deszcz pokazał, co potrafi. W dziurach powybijanej nawierzchni szosy potworzyły się wielkie kałuże. Ścieżki przy szosie – jedno błoto, a ja w pewnym momencie czuję, jak mi pierwsza kropelka poleciała po skórze na plecach i zatrzymała się w pasie. Spodnie na nogach już dawno przemokły do ciała. Minąłem Garwolin już cały zmoczony, ale kręcę dalej. Coraz ciężej lawirować między kałużami, a lawirując robię dwa razy więcej drogi, niż gdybym jechał prosto. Kilka kilometrów za Garwolinem zobaczyłem w małym lasku przy drodze samotnie stojącą chałupę z dymiącym kominem. Wtedy dopiero wyraźnie odczułem, że jestem przemoczony do tak zwanej ostatniej nitki i że cholerycznie mi zimno – bo to przecież już druga połowa października. A tuż obok chałupa i ciepło od kuchni, przy której można będzie się wysuszyć i ogrzać.

Postawiłem rower przed chałupą, zapukałem i wchodzę do izby. Pierwsze moje spojrzenie padło na ściany obwieszone obrazami, ciasno jeden obok drugiego. Był to jakby jeden obraz biegnący przez wszystkie ściany, poprzedzielany tylko listwami ram. „Kandydaci na świętych” – pomyślałem, a głośno powiedziałem:

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

– Na wieki wieków – odpowiedzieli mi.

– Dzień dobry – powiedziałem dopiero teraz.

Gdy odpowiedzieli, poprosiłem o pozwolenie ogrzania się troszkę przy ogniu, żeby wysuszyć ubranie. Popatrzyli na siebie i gospodarz wyraził zgodę. Wprowadziłem rower do sieni, kombinezon zawiesiłem nad kuchnią, a sam usiadłem tak, żeby szybko wyschnąć.

Nie wiem, jak to się stało, że na widok tylu obrazów wyskoczyłem z „pochwalonym”, ale wyczułem, że to będzie najmądrzejsze posunięcie taktyczne, bo chłopi wtedy nie chcieli przyjmować do siebie nikogo. W czasie działań wojennych przewaliła się taka masa ludu, raz z Warszawy, później do Warszawy – a ludzie to byli różni. Więc jak już zacząłem odstawiać „gzymsika”, to trzeba było ciągnąć dalej, bo deszcz leje coraz większy. Więc zacząłem opowiadać o tym, jak zostaliśmy zniszczeni, jak dobrzy ludzie pomogli, jak im Pan Bóg i Matka Boska wynagrodzi. W mojej gadce często przewijały się takie słowa jak: mamuńka, tatuś, cioteczka kochana, do kościółka, dziękować Bogu i tym podobne delikatne, pieszczotliwe słówka, przesycone miłością do Boga. Od dziecka byłem niewierzący, ale deszcz pada, chłop może wyprosić, czas płynie, więc już i tak daleko nie dojadę. Wreszcie z pokorą zapytałem, czy będzie można przenocować, bo to deszcz taki i do Lublina daleko, a w Lublinie to już kuzynek – uczył się na księdza – moją osobą się zaopiekuje. Zgodzili się bardzo chętnie i – narodzie drogi! – sprowadzili rodzinkę z odległej prawie o kilometr wsi, żeby zobaczyli bogobojnego faceta z Warszawy.

32
{"b":"87996","o":1}