Wkrótce już kupowałem pismo „Wolnomyśliciel”, które po przeczytaniu puszczałem w ruch, dając do czytania kolegom z dzielnicy, a gdy już kilku przeczytało, wieczorem, stojąc grupą na rogu ulicy, dyskutowaliśmy na tematy poruszane w piśmie.
W ten sposób – urabiany w pracy przez Helmuta, a w domu przez ojca – zaczął się kształtować w umyśle moim nowy światopogląd. Ksiądz przestał być świętością, a bolszewik bandytą, który z nożem w zębach rozrywa dziecko, jak to przedstawiano w gazetach i pismach ilustrowanych. Zaczynałem rozumieć, kto jest wrogiem robotnika, a kto jego przyjacielem. Kto łączy robotników do walki z wyzyskiem, a kto stara się ich rozdzielić. Kształtowanie nowego światopoglądu odbywało się we mnie żywiołowo. Rozmowy, broszurki, pisma, ulotki i własne spostrzeżenia – wszystko bez żadnego ładu i kolejności. Czytałem wszystko, co wpadło mi w ręce, a było inne od dotychczasowej lektury. Przeczytałem całą „Bibliotekę Wiedzy”, i o buddyzmie, i o Darwinie. Z Darwinem miałem małą wpadkę. Do umierającej sąsiadki wezwano księdza, a ten po namaszczeniu chorej wstępował do lokatorów mieszkających na tym samym korytarzu i w każdym mieszkaniu rozmawiał kilka minut z domownikami. Gdy wszedł do mnie, byłem sam w mieszkaniu. Ksiądz zobaczył na stole rozłożoną książkę. Nie przeszkadzałem mu, gdy ją brał do ręki. „Niech i on się troszkę uświadomi – pomyślałem – będzie mądrzejszy”. Obejrzał książkę i spojrzał na mnie uważnie. Patrzyłem mu wyzywająco w oczy, z ironicznym uśmiechem.
– Czy to, chłopcze, nie za wcześnie dla ciebie na taką lekturę? – zapytał życzliwie, bez cienia złości.
– Chyba nie – odpowiedziałem równie grzecznie, ale dobitnie.
– A czy matka pozwala ci czytać takie książki?
– Nie pytam matki o pozwolenie. A zresztą – gdyby nie pozwoliła, to ksiądz może myśli, że nie będę czytać? A poza tym matka nie ma czasu na zajmowanie się moją lekturą.
Popatrzył znowu uważnie, uśmiechnął się, odłożył książkę – i wyszedł.
Z Helmutem żyłem już odtąd w największej zgodzie. Byłem chętny do pracy. Helmut mówił, że jestem zachłanny na robotę. Gdy przyszła do reperacji jakaś nowa, ciekawa maszyna, to nawet gdy byłem czymś zajęty – zabierałem ją do siebie i darłem się z innymi, że tę maszynę ja będę robił.
Byłem zachłanny nie tylko na robotę. Byłem zachłanny również na wiedzę. Interesowałem się wszystkim, co mogło pomóc mi w zdobywaniu wiedzy w każdej dziedzinie. Starałem się o książki i sam pogłębiałem swoje wiadomości teoretyczne, potrzebne do dobrego wykonywania zawodu.
W fabryce musiałem należeć do przysposobienia wojskowego. Każdej soboty, po pracy, odbywały się zbiórki, a każdy urlop obowiązkowo trzeba było spędzić na obozie wojskowym. W fabrycznym klubie sportowym trenowałem zapaśnictwo. Zawsze jednak najlepiej czułem się dopiero wieczorem, na rogu swojej ulicy, w gronie charakternych chłopaków.
– Za sześć tygodni będziesz miał egzamin wyzwoleniowy na czeladnika – powiedział mi kierownik oddziału, gdy po urlopie przyszedłem do pracy. – Jako egzamin praktyczny zrób to, co chcesz. I z tego, co zrobisz, będziesz miał egzamin teoretyczny.
Zmartwiło mnie to. Moja praca to uzwajanie motorów elektrycznych. Teorii mam w głowie dużo, ale najmniej właśnie z maszyn. Trzeba coś zrobić, żeby się nie obciąć na egzaminie – bo to i wstyd wobec innych, i jeszcze jeden rok praktyki. Obowiązkowe trzy lata praktyki już odbyłem. W drugim roku płacono mi trzydzieści pięć groszy za godzinę, a w trzecim – czterdzieści pięć groszy i już wyrabiałem premię. Najwyższa premia – to pięćdziesiąt procent, jeśli wykonałem pracę w czasie wyznaczonym przez kalkulatora. Swoje pięćdziesiąt procent miałem zawsze wyrobione. Po wyzwoleniu na czeladnika płacą sześćdziesiąt pięć groszy za godzinę i premię.
Co.robić, żeby egzamin wypadł dobrze? Na pracę praktyczną dał mi Helmut do uzwojenia twornik przetwornicy. Dla mnie taki twornik to nic strasznego. Nawinąłem już wiele tworników w fabryce, w domu nawijałem te, które prywatnie robiłem dla Helmuta. Ale trzeba podciągnąć tę cholerną teorię.
Od kilku dni w naszej brygadzie pracował student z Politechniki. Po ukończeniu studiów odbywał praktykę wakacyjną. Gdy się dobrze rozejrzałem, zauważyłem, że na oddziale jest ich więcej. Pracowali w różnych brygadach. Chodziłem po hali i każdego z nich po kolei z ciekawością oglądałem. Miałem do nich dziwne, niczym nie umotywowane uprzedzenie. Wiedziałem, że to są „gzymsiki”, „frajery”, „drętwiaki”, którzy pracują na warsztacie razem z nami, a mimo to nie należą do nas. A jak jeszcze zrobią dyplomy i zostaną inżynierami – wtedy będą już tacy sami, jak ci wszyscy. którzy nas, robotników, uważają za tych gorszych. Ten, który pracował w naszej brygadzie, robił z siebie większego ważniaka niż inni. Rano, gdy przychodził do pracy, nawet „dzień dobry” nie powiedział. Stał tylko i patrzył na nas tak, jakby nas wcale nie było.
– Co to za giganciak? – zapytałem Helmuta. – Stoi tak, jakby laskę Ojca świętego połknął. Czego on tak na nas ślepia wybałusza?
– To jest synek naszego… – tu Helmut wymienił nazwisko jednego znanego w całym kraju ważniaka z rządu.
– Rozumiem. To dlatego, że jego tata ważniak, to i on takiego ważniaka odstawia. Czekaj pan, ja mu urządzę jakiś dobry kawał.
Facet ten nic nie robił, tylko stał oparty na imadle i przyglądał się, jak my pracujemy. To mi podsunęło pewien pomysł. Gdy odszedł na chwilę, podłączyłem jeden drut od lampy kontrolnej do imadła, drugi do narzędzi leżących na warsztacie, a narzędzia poukładałem tak, że wzajemnie się dotykały. Gdy wrócił nasz ważniak i znów oparł się na imadle, podniosłem do góry mały motorek, który właśnie reperowałem, i tonem najbardziej uprzejmym, na jaki potrafiłem się zdobyć, poprosiłem:
– Czy szanowny pan nie byłby uprzejmy podać mi małe płaskie cążki? Bo nie mogę teraz wypuścić z rąk maszyny…
Patrzył na mnie przez chwilę, jakby się zastanawiał, czy wypada takiemu jak on arystokracie usłużyć robotnikowi.
– Dawaj pan prędzej! – zawołałem teraz głośno, rozkazującym tonem. – Widzi pan, że nie mogę tego długo trzymać.
Automatycznie, bez zastanowienia, szybko chwycił jedną ręką cążki. Chwycił, wrzasnął – i cążki poleciały w górę. Wrzasnął tak głośno, że wszyscy w pobliżu spojrzeli w naszą stronę, co się stało.
„Czekaj, frajerze – pomyślałem – jak jesteś głupi, to może przerobię cię jeszcze lepiej. Muszę cię wypłoszyć z naszej brygady”. Wyciągnąłem spod warsztatu mały wiatrak, który zrobiłem już dawno. Wiatrak ten służył do nabierania ludzi i znany był na wszystkich oddziałach. Była to mała budka ze śmigłem i rurką do dmuchania. Odnosiło się wrażenie, że jak się dmuchnie, to śmigło będzie się obracało. Kawał polegał na tym, że u góry było małe okienko, przez które sypało się do środka angielskie sadze. Gdy ktoś dmuchnął, sadze zasypywały mu twarz. Wiatrak ten ustawiłem na warsztacie.
Przyszedł nasz „arystokrata” i znów stanął sztywno przy warsztacie. Wiatrakiem zainteresował się dopiero po południu. Wziął go do ręki, obejrzał, poruszył palcem śmigło raz, drugi raz, popatrzył na rurkę i postawił na stole. „Nie natnie się, cholera” – pomyślałem, zły, że kawał się nie uda.
Zbliżał się fajerant. Wszyscy już składali narzędzia, robili porządki w swoim miejscu pracy. Zauważyłem, że nasz student znów trzyma w ręku wiatrak. „Dmuchnie czy nie dmuchnie? Dmuchnie” – pomyślałem, widząc, jak podnosi wiatrak do góry. – Nie, nie dmuchnie, opuścił na dół. Dmuchnął raz – za słabo. Popatrzył zdziwiony, dlaczego śmigło się nie kręci. Dmuchnął mocno… – i aż krzyknąłem głośno z radości. Oczywiście nie zauważył, że jest czarny, i dopiero gdy wszyscy zaczęli się śmiać – dotknął twarzy i już wiedział, co się stało. Poczerwieniał, odrzucił wiatrak i od tej pory już go na oddziale nie widzieliśmy. Nie przyszedł też więcej do fabryki. On nie musiał odbywać praktyki. Nawet gdyby się wcale nie uczył, to też tatuś załatwi, że dyplom inżyniera otrzyma.
Następnego dnia przyszedł do naszego działu nowy student. Przyszedł sam. Chłop potężny i chyba więcej niż metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Podszedł do Helmuta, przywitał się podając mu rękę. Następnie przywitał się kolejno ze wszystkimi i zapytał, czy nie znajdzie się u nas jakaś robota.
– W tej chwili nic dla pana nie mam, ale może przyniosą coś nowego, niech pan poczeka – odpowiedział Helmut dyplomatycznie.
Ale jemu się spieszyło, nie bardzo chciał czekać. Postał z dziesięć minut, odszedł, pochodził po oddziale i wrócił z powrotem do nas. A my pracowaliśmy tak, jakby go wcale nie było. Podszedł do mnie, popatrzył, co robię, i zapytał:
– Do czego mają być te cewki? Odpowiedziałem grzecznie, podając dane techniczne.
– A może pozwoli pan mi trochę ponawijać?
– Niestety nie mogę, bo to robota na egzamin wyzwoleniowy, muszę wszystko od początku do końca zrobić sam.
Ale dałem mu do nawijania cewki do prądnic lotniczych.
„Jak chcesz pracować – pomyślałem – to proszę bardzo. Cewek nigdy nie będzie za dużo”. Gdy nawijał pierwsze cewki, zwracałem mu uwagę, gdy robił coś niewłaściwie. „Wcale nie ważniak” – pomyślałem, gdy kilka razy sam zapytał mnie, co jak. należy robić. Gdy syrena zawyła na przerwę obiadową, siedząc obok siebie przy warsztacie wyciągnęliśmy paczki z jedzeniem.
– O rany! Jakie pan ma bycze żarcie! – krzyknął student zachwycony, gdy spojrzał na moje jedzenie. – Niech pan się zamieni, oddam panu swoje – zaproponował.
– Proszę bardzo – odpowiedziałem. – Jeśli pan koniecznie chce… Nie wiem tylko, dlaczego to żarcie takie bycze – chleb razowy z masłem i z cebulą.
– Ja to strasznie lubię, ale w domu wyśmieliby mnie – odpowiedział. – A ja to cholernie lubię.
Za swoje jedzenie otrzymałem bułeczki z masłem i szynką. Zjedliśmy obiad, obaj zadowoleni z zamiany.
Następnego dnia zapytałem Leszka – bo tak miał na imię nasz nowy student – czy nie chciałby rozebrać kilku maszyn i umyć w benzynie.
– Które? – zapytał krótko.
Pokazałem mu pięć nawalonych prądnic, które czekały na reperację. Poprosił mnie tylko o fartuch. Dałem mu brudny fartuch, benzynę, szczotkę do mycia i duże pudło blaszane, które spełniało rolę wanny przy myciu brudnych, zamazanych smarami części.