Z zewnątrz dobiegł ich łomot kopyt, rżenie i prychanie koni, okrzyki.
— I co teraz? — zaśmiał się Schirru. - Na to czekałem. To już nie pat, lecz mat! Przybyli moi przyjaciele.
— Doprawdy? — powiedział Cahir, wyglądając oknem. - Widzę uniformy cesarskiej lekkiej kawalerii.
— A więc to mat, ale dla ciebie — rzekł Geralt. - Przegrałeś, Schirru. Puść dziewczynę.
— Akurat.
Drzwi baraku ustąpiły pod kopnięciami, do środka wkroczyło kilkunastu ludzi, w większości czarno i jednolicie umundurowanych. Wiódł ich jasnowłosy brodacz ze srebrnym niedźwiedziem na naramienniku.
— Que aen suecc's? — spytał groźnie. - Co się tu dzieje? Kto odpowiada za tę rozróbę? Za te trupy na dziedzińcu? Gadać mi tu natychmiast!
— Panie dowódco…
— Glaeddyvan vort! Rzucić miecze!
Posłuchali. Bo mierżono do nich z kusz i arbaletów. Puszczona przez Schirru Angouleme chciała zerwać się ze stołu, ale nagle znalazła się w uścisku krępego, kolorowo odzianego draba o wyłupiastych jak u żaby oczach. Chciała krzyknąć, ale drab zacisnął jej na ustach urękawiczoną pięść.
— Powstrzymajmy się od przemocy — zaproponował chłodno Geralt dowódcy z niedźwiedziem. - Nie jesteśmy przestępcami.
— A to ci dopiero.
— Działamy za wiedzą i zgodą pana Fulka Artevelde, prefekta z Riedbrune.
— A to ci dopiero — powtórzył Niedźwiedź, dając znać, by podniesiono i zabrano miecze Geralta i Cahira. - Za wiedzą i zgodą. Pana Fulka Artevelde. Ważnego pana Artevelde. Słyszeliście, chłopcy?
Jego ludzie — ci czarni i ci kolorowi — zarechotali chórem.
Angouleme zaszamotała się w uścisku żabiookiego, nadaremnie usiłując krzyczeć. Niepotrzebnie. Geralt już wiedział. Zanim jeszcze uśmiechnięty Schirru zaczął ściskać podawane mu prawice. Zanim czterech czarnych Nilfgaardczyków chwyciło Cahira, a trzech innych skierowało kusze prosto w jego twarz.
Żabiooki pchnął Angouleme w ręce kamratów. Dziewczyna zawisła w ich chwycie jak szmaciana lalka. Nawet nie próbowała stawiać oporu.
Niedźwiedź wolno podszedł do Geralta i nagle łupnął go w krocze pięścią w pancernej rękawicy. Geralt zgiął się, ale nie upadł. Na nogach trzymała go zimna wściekłość.
— Może pocieszy cię wieść — powiedział Niedźwiedź — że nie jesteście pierwszymi durniami, których Jednooki Fulko wykorzystał do własnych celów. Solą w oku są mu zyskowne interesy, jakie ja tutaj prowadzę z panem Homerem Straggenem, przez niektórych zwanym Słowikiem. Fulka szlag trafia, że w ramach tych interesów przyjąłem Homera Straggena na służbę cesarską i mianowałem dowódcą ochotniczej kompanii ochrony górnictwa. Nie mogąc więc mścić się oficjalnie, najmuje różnych łotrzyków.
— I wiedźminów — wtrącił zjadliwie uśmiechnięty Schirru.
— Na zewnątrz — rzekł głośno Niedźwiedź — moknie na deszczu pięć trupów. Zamordowaliście ludzi będących w służbie cesarskiej! Zakłóciliście pracę w kopalni! Nie mam żadnych wątpliwości: jesteście szpiedzy, dywersanci i terroryści. Na tym terenie obowiązuje prawo wojenne. Niniejszym w trybie doraźnym skazuję was na śmierć.
Żabiooki zarechotał. Podszedł do podtrzymywanej przez bandytów Angouleme, szybkim ruchem chwycił ją za pierś. I mocno ścisnął.
— No i co, Jasna? — zaskrzeczał, a glos, okazało się, miał jeszcze bardziej żabi aniżeli oczy. Bandycki sobrykiet, o ile sam go sobie nadał, dowodził poczucia humoru. A jeśli miał to być mający kamuflować alias, to sprawdzał się ekstraordynaryjnie.
— Spotkaliśmy się jednak znowu! — zaskrzeczał znowu żabi Słowik, szczypiąc Angouleme w pierś. - Cieszysz się? Dziewczyna jęknęła boleśnie.
— Gdzie masz, kurwo, perły i kamienie, któreś mi ukradła?
— Wziął je w depozyt Jednooki Fulko! — wrzasnęła Angouleme, nieudolnie udając, że się nie boi. - Zgłoś się do niego po odbiór!
Słowik zaskrzeczał i wybałuszył oczy — wyglądał teraz jak najprawdziwsza żaba, tylko było patrzeć, jak zacznie łowić muchy językiem. Jeszcze mocniej uszczypnął Angouleme, która zaszamotała się i jęknęła jeszcze boleśniej. Zza czerwonej mgły wściekłości, która zasnuła oczy Geralta, dziewczyna znowu zaczęła przypominać Ciri.
— Brać ich — rozkazał zniecierpliwiony Niedźwiedź. - Na podwórze z nimi.
— To Wiedźmin — rzekł niepewnie jeden z bandytów ze Słowikowej kompanii ochrony górnictwa. - Charakternik! Jak tu jego gołą ręką brać? Gotów nas jakim urokiem zaczarować, albo czym inszym…
— Nie ma strachu — uśmiechnięty Schirru poklepał okolice kieszeni. - Bez Wiedźminskiego amuletu nie wydoli czarować, a amulet mam ja. Bierzcie go śmiało. Na podwórzu czekali dalsi zbrojni Nilfgaardczycy w czarnych płaszczach i kolorowa Słowikowa hassa. Zebrała się też grupka górników. Kręciły się wszędobylskie dzieci i psy.
Słowik stracił nagle panowanie nad sobą. Zupełnie jakby diabeł w niego wstąpił. Skrzecząc wściekle zdzielił Angouleme pięścią, gdy upadła, kopnął ją kilkakrotnie. Geralt zaszarpał się w uścisku bandytów, za co dostał w kark czymś twardym.
— Mówili — skrzeczał Słowik, skacząc nad Angouleme jak oszalała ropucha — że cię w Riedbrune wbili na pal przez zadek, ty mała gamratko! Był ci tedy pal pisany! I na palu zdechniesz! Hej, chłopy, wyszukajcie tu gdzie jaki drążek i zasieczcie go w szpic. Żywo!
— Panie Straggen — skrzywił się Niedźwiedź. - Nie widzę powodu, by bawić się w tak czasochłonne i bestialskie egzekucje. Jeńców należy zwyczajnie powiesić…
Zamilkł pod złym spojrzeniem żabich oczu.
— Bądźcie no cicho, kapitanie — skrzeknął bandyta. - Za dużo wam płacę, byście mi uwagi niestosowne czynili. Ja Angouleme złą śmierć przyrzekłem i teraz sobie z nią poigram. Chcecie, to powieście se tych dwóch. O nich nie stoję.
— Ale ja o nich stoję — wtrącił się Schirru. - Obaj są mi potrzebni. Zwłaszcza Wiedźmin. Zwłaszcza on. A ponieważ nawlekanie dziewczyny potrwa trochę, ten czas i ja wykorzystam.
Podszedł, utkwił w Geralcie swe kocie oczy.
— Trzeba ci wiedzieć, odmieńcze — powiedział — że to ja wykończyłem twego druha Codringhera w Dorian. Zrobiłem to z rozkazu mego pana, mistrza Vilgefortza, któremu służę od lat. Ale zrobiłem to z wielką przyjemnością.
— Stary łajdak Codringher — podjął półełf, nie doczekawszy się reakcji — miał czelność wścibić nos w sprawy mistrza Vilgefortza. Wybebeszyłem go nożem. A tego obmierzłego potworka Fenna podpaliłem wśród jego papierów i upiekłem żywcem. Mogłem go zwyczajnie zadźgać, ale poświęciłem trochę czasu i zachodu, by posłuchać, jak wyje i kwiczy. A wył i kwiczał, powiadam ci, jak zarzynane prosię. Nic, absolutnie nic ludzkiego nie było w tym wyciu.
— Wiesz, dlaczego ci o tym wszystkim mówię? Bo ciebie mógłbym również po prostu zadźgać albo kazać zadźgać. Ale poświęcę trochę czasu i zachodu. Posłucham sobie, jak ty będziesz wył. Mówiłeś, że śmierć jest zawsze taka sama? Zobaczysz zaraz, że nie każda. Podpalcie, chłopcy, smołę w maźnicy. I przynieście jakiś łańcuch.
Coś z hukiem rozbiło się o węgieł baraku i natychmiast eksplodowało ogniście i ze straszliwym hukiem.
Drugie naczynie z olejeni skalnym — Geralt rozpoznał po zapachu — trafiło prosto w maźnicę, trzecie roztrzaskało się tuż obok trzymających konie. Huknęło, płomień buchnął, konie wpadły w szał. Zakotłowało się, z kotłowiska wypadł płonący i wyjący pies. Jeden z bandytów Słowika rozłożył nagle ręce i plasnął w błoto ze strzałą w plecach.
— Niech żyją Wolne Stoki!
Na szczycie wzgórza, na rusztowaniach i pomostach, zamajaczyły sylwetki w szarych opończach i futrzanych czapkach. Na ludzi, konie i kopalniane baraki poleciały dalsze pociski zapalające, niczym szmermele wlokące za sobą warkocze ognia i dymu. Dwa wpadły do warsztatu, na podłogę usłaną wiórami i trocinami.
— Niech żyją Wolne Stoki! Śmierć nilfgaardzkim okupantom!
Zaśpiewały lotki strzał i bełtów.
Runął pod konia jeden z czarnych Nilfgaardczyków, zwalił się z przebitym gardłem jeden ze Słowikowych bandytów, upadł z bełtem w karku jeden z ostrzyżonych osiłków. Upadł z makabrycznym jękiem Niedźwiedź. Strzała trafiła go w pierś, pod mostek, poniżej ryngrafu. Była to — choć nikt wiedzieć tego nie mógł — strzała ukradziona z wojskowego transportu, standardowy wzór cesarskiej armii, lekko przerobiony. Szeroki dwubrzeszczotowy grot został w kilku miejscach nadpiłowany celem uzyskania efektu rozprysku.
Grot pięknie rozprysnął się w trzewiach Niedźwiedzia.
— Precz z tyranem Emhyrem! Wolne Stoki!
Słowik skrzeknął, chwytając się za draśnięte bełtem ramię.
Pokulał się w czerwonym błocie jeden z dzieciaków, przeszyty na wylot strzałą któregoś z gorzej celujących bojowników o wolność. Padł jeden z trzymających Geralta. Zwalił się jeden z trzymających Angouleme. Dziewczyna wyrwała się drugiemu, błyskawicznie wyciągnęła nóż z cholewy, cięła z szerokiego rozmachu. Z gorącości chybiła gardło Słowika, ale pięknie rozwaliła mu policzek, niemal do samych zębów. Słowik zaskrzeczał jeszcze skrzekliwiej niż zazwyczaj, a oczy wyłupił jeszcze wyłupiaściej.
Osunął się na kolana, bluzgając krwią spomiędzy dłoni, którymi trzymał się za twarz. Angouleme zawyła potępieńczo, doskoczyła, by dokończyć dzieła, ale nie zdołała, bo między nią a Słowikiem eksplodowała kolejna bomba, buchając ogniem i kłębami smrodliwego dymu.
Dookoła już huczał pożar i panowało ogniste pandemonium. Konie szalały, rżały i wierzgały. Bandyci i Nilfgaardczycy wrzeszczeli. Górnicy biegali w popłochu — jedni uciekali, drudzy usiłowali gasić płonące budynki.
Geralt zdążył już podnieść upuszczony przez Niedźwiedzia sihill. Wysoką kobietę w kolczudze, która zamierzała się na wstającą Angouleme morgensternem, krótko ciął w czoło. Czarnemu Nilfgaardczykowi, nadbiegającemu ze szpontonem, rozplatał udo. Następnemu, który po prostu znalazł się na drodze, rozsiekł gardło.
Tuż obok szalejący, poparzony, pędzący na oślep koń obalił i stratował drugiego dzieciaka.
- Łap konia! Łap konia! — Cahir znalazł się tuż obok niego, czynił im obu rum zamaszystymi ciosami miecza.
Geralt nie słuchał, nie patrzył. Zarąbał następnego Nilfgaardczyka. Rozglądał się za Schirru.