Angouleme, na kolanach, z odległości trzech kroków strzeliła z podniesionej kuszy, pakując bełt w podbrzusze atakującego ją bandyty z kompanii ochrony górnictwa. Potem zerwała się i uwiesiła uździenicy biegnącego obok konia.
- Łap jakiegoś, Geralt! — krzyknął Cahir. - I w nogi! Wiedźmin rozpłatał kolejnego Nilfgaardczyka, cięciem z góry, od mostka do biodra. Gwałtownym szarpnięciem głowy strząsnął krew z brwi i rzęs. Schirru! Gdzie jesteś, draniu?
Cięcie. Krzyk. Ciepłe krople na twarzy.
— Litości! — zawył klęczący w błocie chłopak w czarnym uniformie. Wiedźmin zawahał się.
— Opamiętaj się! - rykną! Cahir, chwytając go za ramiona i potrząsając mocno. - Opamiętaj się! W szał wpadłeś?
Wracała galopem Angouleme, ciągnąc za wodze drugiego konia. Ścigali ją dwaj jeźdźcy. Jeden spadł trafiony strzałą bojownika o wolność Stoków. Drugiego zmiótł z siodła miecz Cahira.
Geralt wskoczył na kulbakę. I wtedy w świetle pożaru zobaczył Schirru, skrzykującego do siebie spanikowanych Nilfgaardczyków. Obok półelfa skrzeczał i wywrzaskiwał klątwy Słowik, wyglądający z zakrwawioną gębą jak istny troll ludojad.
Geralt ryknął wściekle, obrócił konia, zamłynkował mieczem.
Obok Cahir krzyknął i zaklął, zachwiał się w siodle, krew z czoła momentalnie zalała mu oczy i twarz.
— Geralt! Pomóż!
Schirru skupił wokół siebie grupę, wrzeszczał, rozkazywał strzelać z kusz. Geralt trzepnąi konia płazem po zadzie, gotów do samobójczej szarży. Schirru musiał umrzeć. Reszta nie miała znaczenia. Nie liczyła się. Cahir się nie liczył. Angouleme się nie liczyła…
— Geralt! — wrzasnęła Angouleme. - Pomóż Cahirowi!
Opamiętał się. I zawstydził.
Podtrzymał go, wsparł. Cahir wytarł oczy rękawem, a krew natychmiast znowu mu je zalała.
— To nic, draśnięcie… — głos mu dygotał. - W konie, wiedźminie… W cwał, za Angouleme… W cwał!
Od podnóża góry rozbrzmiewał wielki krzyk, nadbiegał stamtąd uzbrojony w oskardy, łomy i siekiery tłum. To na pomoc kumplom i kumotrom z rudokopu «Rialto» spieszyli górnicy z sąsiednich kopami — z "Fortunnej Dziury" lub "Wspólnej Sprawy". Lub z jakiejś innej. Któż to mógł wiedzieć?
Geralt uderzył konia piętami. Poszli w cwał, w szaleńczy uentre a terre.
*****
Gnali nie oglądając się, przytuleni do końskich karków. Najlepszy koń trafił się Angouleme, mały, ale rączy bandycki bachmacik. Koń Geralta, gniadosz z nilfgaardzkim rzędem, zaczynał już chrapać i rzęzić, miał kłopoty z trzymaniem łba w górze. Koń Cahira, również wojskowy, był silniejszy i bardziej wytrzymały, co z tego, kiedy jeździec sprawiał kłopoty, kolebiąc się w siodle, machinalnie ściskając uda i mocno brocząc krwią na grzywę i szyję wierzchowca.
Ale cwałowali nadal.
Wysforowana na czoło Angouleme czekała na nich na zakręcie, w miejscu, skąd droga biegła w dół, wijąc się wśród skał.
— Pościg… — wydyszała, rozmazując brud na twarzy. - Będą nas gonić, nie darują… Górnicy widzieli, którędy uciekamy. Nie powinniśmy zostawać na gościńcu… Musimy wyskoczyć w lasy, na bezdroża… Zgubić ich…
— Nie — zaprotestował Wiedźmin, z niepokojem słuchając wyrywających się z płuc konia dźwięków. - Musimy gościńcem… Najprostszą i najkrótszą drogą do Sansretour…
— Czemu?
— Nie ma teraz czasu na gadania. Jazda! Wyduście z koni, ile się da…
Cwałowali. Gniadosz wiedźmina chrapał.
*****
Gniadosz nie nadawał się do dalszej jazdy. Ledwo szedł na zesztywniałych jak kołki nogach, potężnie robił bokami, powietrze wychodziło z niego z chrapliwym rzężeniem. Wreszcie padł na bok, wierzgnął sztywno, patrzył na jeźdźca, a w jego zmętniałym oku był wyrzut.
Koń Cahira był w nieco lepszym stanie, ale za to Cahir był w gorszym. Z siodła po prostu spadł, podniósł się, ale tylko na czworaki, zwymiotował gwałtownie, choć nie bardzo miał czym.
Gdy Geralt i Angouleme spróbowali dotknąć jego zakrwawionej głowy, zakrzyczał.
— Jasna cholera — powiedziała dziewczyna. - Ale mu fryzurę zafundowali.
Skóra nad czołem i skronią młodego Nilfgaardczyka, wraz z włosami, była na znacznej długości oddzielona od kości czaszki. Gdyby nie to, że krew utworzyła już klejący skrzep, luźny płat opadłby chyba aż na ucho. Widok był makabryczny.
— Jak to się stało?
— Rzucili mu prosto w łeb toporkiem. Żeby było śmieszniej, to nie był ani Czarny, ani nikt od Słowika, ale któryś z kopalnianych gwarków.
— Jest akurat obojętne, kto rzucił — Wiedźmin ciasno owinął głowę Cahira udartym rękawem koszuli. - Ważne i szczęśliwe, że kiepski był to miotacz, oskalpował tylko, a mógł rozwalić czaszkę. Ale kości czerepu też się mocno dostało. A i mózg to odczuł. On nie utrzyma się w siodle, nawet gdyby koń zdołał unieść jego ciężar.
— Co tedy poczniemy? Twój koń zdechł, jego prawie zdechł, a z mojego aż kapie… A za nami pogoń. Nie możemy tu zostać…
— Musimy tu zostać. Ja i Cahir. I koń Cahira. Ty jedź dalej. Ostro. Twój koń jest mocny, wytrzyma galop. A nawet gdybyś miała go zajeździć… Angouleme, gdzieś w dolinie Sansretour czekają na nas Regis, Milva i Jaskier, O niczym nie wiedzą i mogą wpaść Schirru w łapy. Musisz ich odnaleźć i uprzedzić, a potem wszyscy czworo co sił w koniach walcie do Toussaint. Tam nie będą was ścigać. Mam nadzieję.
— A ty i Cahir? — Angouleme zagryzła wargi. - Co będzie z wami? Słowik nie jest głupi, gdy zobaczy półzdechłego luzaka, przeryje każdy wykrot w okolicy! A ty daleko z Cahirem nie ujdziesz!
— Schirru, bo to on nas ściga, pojedzie za tobą.
— Tak myślisz?
— Jestem pewien. Jedź.
— Co ciotka powie, gdy się bez was pojawię?
— Wytłumaczysz. Nie Milvie, tylko Regisowi. Regis będzie wiedział, co należy zrobić. A my… Gdy Cahirowi czupryna nieco mocniej przyschnie do czerepu, powędrujemy ku Toussaint. Tam się jakoś odnajdziemy. No, nie mitręż, dziewczyno. Na koń i jazda. Nie daj pogoni się zbliżyć. Nie pozwól, by ścigali cię na oko.
— Nie ucz dziada, jak charchać! Trzymajcie się! Do zobaczenia!
— Do zobaczenia, Angouleme.
*****
Nie oddalił się od drogi zbyt daleko. Nie mógł sobie odmówić rzucenia okiem na ścigających. A w gruncie rzeczy nie obawiał się żadnych akcji z ich strony, wiedział, że nie tracąc czasu, pojadą za Angouleme.
Nie pomylił się.
Jeźdźcy, którzy wpadli na przełęcz po mniej niż ćwierć godzinie, zatrzymali się, co prawda, na widok leżącego konia, powrzeszczeli, pokłócili się, obkłusowali przydrożne krzaki, ale prawie natychmiast wznowili pogoń drogą. Niewątpliwie uznali, że z trójki uciekających dwoje jedzie teraz na jednym koniu i będzie można szybko ich dopaść, jeśli nie będzie się mitrężyć. Geralt widział, że niektóre konie pościgu też nie były w najlepszym stanie.
Wśród ścigających niezbyt wiele było czarnych płaszczy nilfgaardzkiej lekkiej jazdy, dominowali kolorowi zbójcy Słowika. Geralt nie mógł dojrzeć, czy sam Słowik bierze udział w pogoni, czy też został i kuruje posieczoną gębę.
Gdy tętent oddalającego się pościgu ścichł, Geralt wstał z kryjówki w paprociach, podniósł i podtrzymał stękającego i pojękującego Cahira.
— Koń jest za słaby, by cię nieść. Będziesz mógł iść?
Nilfgaardczyk wydał odgłos, mogący być równie dobrze potwierdzeniem, jak zaprzeczeniem. Albo czymś innym. Ale nogi przestawiał, a o to głównie szło.
Zeszli do jaru, do koryta strumienia. Cahir ostatnie kilkanaście stóp śliskiej stromizny pokonał dość bezładnym zjazdem. Dopełzł do potoku, pił, obficie zlewał lodowatą wodą opatrunek na głowie. Wiedźmin nie ponaglał go, sam oddychał głęboko, zbierając siły.
Szedł w górę strumienia, podtrzymując Cahira i jednocześnie ciągnąc konia, brodząc w wodzie, potykając się na otoczakach i zwalonych pniach. Cahir po jakimś czasie odmówił współpracy — nie przestawiał już posłusznie nóg, przestał nimi w ogóle poruszać, Wiedźmin zwyczajnie go wlókł. Tak dalej iść się nie dało, tym bardziej, że koryto strumienia zatarasowały progi i wodospady. Geralt stęknął, wziął rannego na plecy. Ciągnięty koń też życia nie ułatwiał. Gdy więc wreszcie wydostali się z jaru, Wiedźmin po prostu zwalił się na mokre poszycie i leżał, dysząc, kompletnie wycieńczony, obok jęczącego Cahira. Leżał długo. Kolano znowu zaczęło pulsować wściekłym bólem.
Nareszcie Cahir dał znowu znaki życia, a wkrótce potem — o dziwo — wstał, klnąc i trzymając się za głowę. Poszli. Cahir początkowo szedł dzielnie. Potem zwolnił. Potem padł.
Geralt wziął go na plecy i taszczył, stękając, osuwając się na kamieniach. Kolano rwał ból, w oczach latały mu czarne i ogniste pszczoły.
— Jeszcze miesiąc temu… — zajęczał z jego pleców Cahir. - Kto by wówczas pomyślał, że będziesz mnie taszczył na grzbiecie…
— Milcz, Nilfgaardczyku… Gdy gadasz, robisz się cięższy…
Gdy wreszcie dotarli do skał i skalnych ścian, było już prawie ciemno. Wiedźmin ani nie szukał jaskini, ani jej nie znalazł — padł bez sił przy pierwszej napotkanej dziurze.
*****
Na spągu jaskini walały się ludzkie czaszki, żebra, miednice i inne kości. Ale — co ważniejsze — były tu i suche gałęzie.
Cahir gorączkował, dygotał, trząsł się w dreszczach. Przyszywanie płata skóry do czaszki za pomocą dratwy i krzywej igły zniósł mężnie i przytomnie. Kryzys przyszedł później, w nocy. Geralt rozpalił w jaskini ognisko, lekceważąc względy bezpieczeństwa. Na zewnątrz mżył zresztą deszcz i wył wicher, mało było prawdopodobne, by ktoś krążył po okolicy i wypatrywał odblasku ognia. A Cahir musiał się ogrzać.
Gorączkował całą noc. Dygotał, jęczał, bredził. Geralt nie zaznał snu — podsycał ogień. A kolano bolało jak cholera.
Chłopisko młode i silne, Cahir rankiem doszedł do siebie. Był blady i spocony, czuło się bijącą od niego gorączkę. Artykulację komplikowały nieco dzwoniące zęby. Ale dało się zrozumieć, co mówił. A mówił przytomnie. Narzekał na ból głowy — objaw raczej normalny u kogoś, komu siekiera zdarła z czaszki skórę wraz z włosami.