Bonhart z ogromnym wysiłkiem uniósł się na kolana.
Nad horyzontem granatowe niebo zapłonęło oślepiającą koroną jasności, świetlistą kopułą, z której wyrosły nagle ogniste słupy i spirale, wystrzeliły tańczące kolumny i wiry światła. Na nieboskłonie zawisły migotliwe, ruchliwe, szybko zmieniające kształty wstęgi i draperie.
Bonhart zaskrzeczał. Na gardle, wydawało mu się, miał żelazną obręcz garoty.
W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą był tylko goły pagór i kupa kamieni, wznosiła się wieża.
Majestatyczna, strzelista i smukła, czarna, gładka, lśniąca, jak gdyby wykuta z jednego kawala bazaltu. Ogień migotał w nielicznych oknach, w zębatych krenelażach szczytu płonęła aurora borealis.
Widział dziewczynę, obróconą ku niemu w siodle. Widział jej świetliste oczy i przekreślony linią brzydkiej blizny policzek. Widział, jak dziewczyna popędza karą klacz, jak nie spiesząc się wjeżdża w czarny mrok, pod kamienny łuk wejścia.
Jak znika.
Aurora borealis eksplodowała oślepiającymi wirami ognia.
Gdy Bonhart zaczął znowu widzieć, wieży już nie było. Był ośnieżony pagór, kupa kamieni, zeschłe czarne badyle.
Klęcząc na lodzie, w kałuży ściekającej z niego wody, łowca nagród zakrzyczał dziko, okropnie. Na klęczkach, wzniósłszy ręce ku niebu, krzyczał, wył, złorzeczył i bluźnił — ludziom, bogom i demonom.
Echo krzyku toczyło się po porośniętych świerkowiem skarpach, niosło się po zamarzniętej tafli jeziora Tam Mira.
*****
Wnętrze wieży zrazu przypomniało jej Kaer Morhen — taki sam długi czarny korytarz za arkadą, taka sama nie kończąca się otchłań w perspektywie kolumn lub posągów. Było nie do pojęcia, jakim sposobem otchłań ta może mieścić się w smukłym obelisku wieży. Ale przecież wiedziała, że nie ma sensu próbować tego analizować — nie w przypadku wieży, która wyrosła z nicości, zjawiła się tam, gdzie jej nie było. W takiej wieży mogło być wszystko i niczemu nie należało się dziwić.
Obejrzała się. Nie wierzyła, by Bonhart ośmielił się i zdołał — wejść tu za nią. Ale wolała się upewnić.
Arkada, przez którą wjechała, płonęła nienaturalnym blaskiem.
Kelpie zadzwoniła kopytami po posadzce, pod podkowami coś zachrzęściło. Kości. Czaszki, piszczele, klatki żebrowe, femury, miednice. Jechała wśród gigantycznego ossarium. Kaer Morhen, pomyślała, wspominając. Umarłych powinno się zakopywać w ziemi… Jakże to było dawno… Wtedy wierzyłam jeszcze w coś takiego… W majestat śmierci, w szacunek dla zmarłych… A śmierć to po prostu śmierć. A zmarły to tylko zimny trup. Nie jest ważne, gdzie leży, gdzie próchnieją jego kości.
Wjechała w mrok, pod arkady, między kolumny i posągi. Ciemność zafalowała jak dym, uszy wypełniły jej natrętne szepty, westchnienia, ciche inkantacje. Przed nią nagle zapłonęła jasność, otwarły się gigantyczne drzwi. Otwierały się jedne po drugich. Drzwi. Nieskończenie wiele drzwi o ciężkich skrzydłach otwierało się przed nią bez szmeru.
Kelpie szła, dzwoniąc podkowami po posadzce. Geometria otaczających ją ścian, arkad i kolumn została nagle zakłócona, tak gwałtownie, że Ciri poczuła zawrót głowy. Wydało jej się, że znajduje się wewnątrz jakiejś niemożliwej wielościennej bryły, jakiegoś gigantycznego oktaedru.
Drzwi otwierały się nadal. Ale nie wytyczały już jednego kierunku. Wytyczały nieskończenie wiele kierunków i możliwości.
A Ciri zaczęła widzieć.
Czarnowłosa kobieta, prowadząca za rękę popielatowłosą dziewczynę. Dziewczyna boi się, boi się ciemności, lęka się rosnących w mroku szeptów, przeraża ją dzwonienie podków, które słyszy. Czarnowłosa kobieta ze skrzącą się od brylantów gwiazdą na szyi też się boi. Ale nie daje tego po sobie poznać. Prowadzi dziewczynę dalej. Ku jej przeznaczeniu.
Kelpie kroczy. Następne drzwi.
Iola Druga i Eurneid, w kożuszkach, z tobołkami, maszerują zmarzniętym, ośnieżonym gościńcem. Niebo jest granatowe.
Następne drzwi.
Iola Pierwsza klęczy przed ołtarzem. Obok niej matka Nenneke. Obie patrzą, twarze wykrzywia im grymas przerażenia. Co widzą? Przeszłość czy przyszłość? Prawdę czy nieprawdę?
Nad nimi obiema, Nenneke i Iola — ręce. Wyciągnięte w geście błogosławieństwa ręce kobiety o złotych oczach. W naszyjniku kobiety brylant, świecący jak gwiada zaranna. Na ramieniu kobiety — kot. Nad jej głową — sokół.
Następne drzwi.
Triss Merigold podtrzymuje swoje piękne kasztanowate włosy, szarpane i plątane porywami wiatru. Przed wiatrem nie ma ucieczki, nic przed wiatrem nie ostanie.
Nie tu. Nie na szczycie wzgórza.
Na wzgórze wkracza długi, nie kończący się szereg cieni. Postaci. Idą wolno. Niektórzy odwracają ku niej twarze. Znajome twarze. Vesemir. Eskel. Lambert. Coen. Yarpen Zigrin i Paulie Dahiberg. Fabio Sachs… Jarre… Tissaia de Vries.
Mistle…
Geralt?
Następne drzwi.
Yennefer, zakuta w łańcuchy, przymocowane do ociekających wilgocią ścian lochu. Jej dłonie są jedną masą skrzepłej krwi. Czarne włosy stargane i zmierzwione… Usta rozbite i opuchnięte… Ale w fioletowych oczach wciąż nie zgaszona wola walki i oporu.
— Mamusiu! Trzymaj się! Wytrzymaj! Idę ci na pomoc!
Następne drzwi. Ciri odwraca głowę. Z przykrością. I zażenowaniem.
Geralt. I zielonooka kobieta o czarnych, krótko ostrzyżonych włosach. Oboje nadzy. Zajęci, pochłonięci sobą. Dawaną sobie wzajem rozkoszą.
Ciri opanowuje ściskającą gardło adrenalinę, popędza Kelpie. Kopyta stukają. W ciemności tętnią szepty.
Następne drzwi.
Witaj, Ciri.
— Vysogota?
Wiedziałem, że ci się uda, dzielna panno. Moja mężna Jaskółko. Wyszłaś bez szwanku?
— Pokonałam ich. Na lodzie. Miałam dla nich niespodziankę. Łyżwy twojej córki…
— Miałem na myśli szwank psychiczny.
— Powstrzymałam zemstę… Nie zabiłam wszystkich… Nie zabiłam Puszczyka… Choć to on mnie zranił i oszpecił. Opanowałam się.
— Wiedziałem, że zwyciężysz, Zireael. I że wejdziesz do wieży. Czytałem przecież o tym. Bo to już zostało opisane… To wszystko już zostało opisane. Wiesz, co dają studia? Umiejętność korzystania ze źródeł.
— Jak to możliwe, że rozmawiamy… Vysogoto… Czy ty… Tak, Ciri. Umarłem. A, nieważne! Ważniejsze jest, czego się dowiedziałem, na co wpadłem… Ja już wiem, gdzie podziały się stracone dni, co stało się na pustyni Korath, jakim sposobem znikłaś z oczu pogoni…
— I jakim sposobem weszłam tu, do tej wieży, tak? Starsza Krew, która płynie w twoich żyłach, daje ci władzę nad czasem. I nad przestrzenią. Nad wymiarami i nad sferami. Jesteś teraz Panią Światów, Ciri. Masz potężną Moc. Nie pozwól, by ci ją odebrali i wykorzystywali do własnych celów zbrodniarze i niegodziwcy…
— Nie pozwolę.
- Żegnaj, Ciri. Żegnaj, Jaskółko.
- Żegnaj, Stary Kruku.
Następne drzwi. Jasność, oślepiająca jasność.
I przenikliwa woń kwiatów.
*****
Na jeziorze leżała mgiełka, leciutki jak puch opar, szybko zwiewany wiatrem. Powierzchnia wody była gładka jak lustro, na zielonych dywanach płaskich liści grzybienia bielały kwiaty.
Brzegi tonęły w zieleni i kwieciu.
Było ciepło.
Była wiosna.
Ciri nie dziwiła się. Jak mogła się dziwić? Przecież teraz wszystko było możliwe. Listopad, lód, śnieg, zmarznięta gruda, usypisko kamieni na najeżonym badylami pagórze — to było tam. A tutaj jest tu, tutaj strzelista bazaltowa wieża z zębatymi blanka im na szczycie odbija się w zielonej, usianej bielą nenufarów wodzie jeziora. Tutaj jest maj, bo przecież w maju kwitnie dzika róża i czeremcha.
Ktoś w pobliżu grał na fujarce lub fletni, wygrywał wesołą, skoczną melodyjkę.
Na brzegu jeziora, przednimi nogami w wodzie, stały, pijąc, dwa śnieżnobiałe konie. Kelpie parsknęła, uderzyła kopytem o skałę. Wtedy konie uniosły głowy i ociekające wodę chrapy, a Ciri westchnęła głośno.
Bo to nie były konie, lecz jednorożce.
Ciri nie dziwiła się. Wzdychała z podziwu, nie ze zdziwienia.
Melodię słychać było coraz wyraźniej, dobiegała zza obwieszonych białym kwieciem krzaków czeremchy. Kelpie ruszyła w tamtą stronę sama, bez żadnego ponaglania. Ciri przełknęła ślinę. Oba jednorożce, nieruchome jak posągi, patrzyły na nią, odbijając się w gładkiej jak lustro tafli wód.
Za krzakiem czeremchy siedział na okrągłym kamieniu jasnowłosy elf o trójkątnej twarzy i ogromnych migdałowych oczach. Grał, zręcznie przebierając palcami po piszczałkach fletni. Choć widział Ciri i Kelpie, choć patrzył na nie, nie przestawał grać.
Białe kwiatuszki pachniały; z czeremchą o tak intensywnym zapachu Ciri nigdy w życiu się jeszcze nie zetknęła. I nic dziwnego, pomyślała zupełnie przytomnie: w świecie, w którym żyłam do tej pory, czeremchy po prostu pachną inaczej.
Bo w tamtym świecie wszystko jest inne.
Elf zakończył melodię przeciągłym wysokim trelem, odjął fletnię od ust, wstał.
— Dlaczego tak długo? — spytał z uśmiechem. - Co cię zatrzymało?
KONIEC TOMU CZWARTEGO