Pukacz, takoż zwań knaker, coblynau, polterduk, karkorios, rubezahl, skarbnik a. Pustecki, jest odmianą kobolda, którego wszelako P. rozmiarowzrostem i siłą znacznie przenosi. Noszą też P. zwyczajnie brodziska ogromne, których koboldy nosząc nie zwykły. Bytuje P. w sztolniach, szachtach, grużniach, przepaściach, ciemnych jamach, we wnętrzu skał, we wszelakich grotach, jaskiniach i postaciach kamiennych. Tam, gdzie żywię, niechybnie w ziemi bogactwa są skryte, jak to kruszce, rudy, karbon, sól a. olej skalny. Dlatego tez P. częstokroć w kopalniach napotkać można, osobliwie opuszczonych, ale i w czynnych lubi się pokazać. Złośliwy despetnik i szkodnik, przekleństwo i istny dopust boży dla górników i gwarków, których rozpanoszony P. na manowce wodzi, pukaniem w skalę mami i straszy, chodniki zawala, górniczy przyrząd i wszelaką chudobę kradnie i psowa, a od tego, by zza węgła pałą w łeb strzelić, też nie jest.
Ale przekupić go można, by nie psocił nad miarę, położywszy gdzie w chodniku ciemnym lubo w szachcie chleb z masłem, oscypek, połeć wędzonej szołdry — aleć najlepiej gąsiorek okowity, na tę bowiem P. okrutnie jest łakomy.
Physiologus
— Są bezpieczni — zapewnił wampir, popędzając muła Draakula. - Cała trójka. Milva, Jaskier i oczywiście Angouleme, ma się rozumieć, która w porę dopędziła nas w Dolinie Sansretour i o wszystkim opowiedziała, nie żałując różnych barwnych słów. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego u was, ludzi, większość przekleństw i obelg nawiązuje do sfer erotyki? Przecież seks jest piękny i kojarzy się z pięknem, radością, przyjemnością. Jak można nazwy narządu płciowego używać w charakterze wulgarnego synonimu…
— Trzymaj się tematu, Regis — przerwał Geralt.
— Oczywiście, przepraszam. Ostrzeżeni przez Angouleme przed nadciągającymi bandytami bezzwłocznie przekroczyliśmy rubież Toussaint. Milva, co prawda, nie była zachwycona, rwała się, by zawrócić i iść wam obu na odsiecz. Zdołałem jej to wyperswadować. A Jaskier, o dziwo, miast radować się z azylu, jaki dają granice księstwa, miał wyraźnie duszę na ramieniu… Czego on się tak lęka w Toussaint, nie wiesz przypadkiem?
— Nie wiem, ale się domyślam — odrzekł kwaśno Geralt. - Bo to nie byłoby pierwsze miejsce, gdzie nasz przyjaciel bard narozrabiał. Teraz to on się trochę ustatkował, bo obraca się w przyzwoitej kompanii, ale za młodu nie było dla niego świętości. Rzekłbym, że bezpieczne były przed nim jeże i te kobiety, które wlazły na sam czubek wysokiego drzewa. A mężowie kobiet często — gęsto mieli to trubadurowi za złe, nie wiedzieć czemu. W Toussaint niechybnie jest jakiś mąż, w którym na widok Jaskra mogą odżyć wspomnienia… Ale to w gruncie rzeczy nieważne. Wróćmy do konkretów. Co z pościgiem? Mam nadzieję, że…
— Nie sądzę — uśmiechnął się Regis — by przeszli za nami do Toussaint. Granica roi się od błędnego rycerstwa, które nudzi się niezwykle i szuka okazji do bitki. Nadto, myśmy wraz z grupą napotkanych na granicy pielgrzymów trafili od razu do świętego gaju Myrkvid. A miejsce to budzi strach. Nawet pielgrzymi i chorzy, którzy z najdalszych zakątków wędrują do Myrkvid po uzdrowienie, zatrzymują się w osiedlu niedaleko skraju lasu, nie śmiejąc wchodzić w głąb. Bo krążą plotki, że kto odważy się wejść do świętych dąbrów, kończy spalony na wolnym ogniu w Wiklinowej Babie.
Geralt wciągnął powietrze.
— Czyżby…
— Oczywiście — wampir znowu nie pozwolił mu dokończyć. - W gaju Myrkyid bytują druidzi. Ci, którzy dawniej mieszkali w Angrenie, w Caed Dhu, potem wywędrowali nad jezioro Monduim, a wreszcie do Myrkvid, do Toussaint. Było nam przeznaczone, że do nich trafimy. Nie pamiętam, mówiłem, że jest nam to przeznaczone?
Geralt odetchnął mocno. Jadący za jego plecami Cahir też.
— Twój znajomy jest wśród tych druidów?
Wampir uśmiechnął się znowu.
— To nie jest znajomy, lecz znajoma — wyjaśnił. - Owszem, jest wśród nich. Nawet awansowała. Przewodzi całemu Kręgowi.
— Hierofantka?
— Flaminika. Tak się nazywa najwyższy druidzki tytuł, gdy nosi go kobieta. Tylko mężczyźni bywają hierofantami.
— Prawda, zapomniałem. Rozumiem, że Milva i reszta…
— Są teraz pod opieką flaminiki i Kręgu — wampir swoim zwyczajem odpowiedział na pytanie w trakcie jego zadawania, po czym natychmiast przystąpił do odpowiedzi na pytania jeszcze nie zadane.
— Ja natomiast pospieszyłem na spotkanie z wami. Albowiem wydarzyła się rzecz zagadkowa. Flaminika, której zacząłem przedstawiać naszą sprawę, nie dała mi dokończyć. Oświadczyła, że wie o wszystkim. Że już od jakiegoś czasu spodziewa się naszego przybycia…
— Słucham?
— Ja też nie mogłem ukryć niedowierzania — wampir wstrzymał muła, stanął w strzemionach, rozejrzał się.
— Szukasz kogoś czy czegoś? - spytał Cahir.
— Już nie szukam, znalazłem. Zsiądźmy.
— Wolałbym jak najprędzej…
— Zsiądźmy. Wyjaśnię ci wszystko.
Musieli mówić głośniej, by móc porozumieć się w szumie wodospadu spadającego ze znacznej wysokości po pionowej ścianie skalnego urwiska. W dole, tam, gdzie wodospad wypłukał spore jeziorko, w skale ział czarny otwór jaskini.
— Tak, to właśnie tam — Regis potwierdził przypuszczenie wiedźmina. - Wyjechałem ci na spotkanie, bo polecono mi cię tu skierować. Do tej jaskini będziesz musiał wejść. Mówiłem ci, druidzi wiedzieli o tobie, wiedzieli o Ciri, wiedzieli o naszej misji. A dowiedzieli się tego od osoby, która, o, tam mieszka. Osoba ta, jeśli wierzyć druidce, pragnie z tobą porozmawiać.
— Jeśli wierzyć druidce — powtórzył z przekąsem Geralt. - Ja bywałem w tych okolicach. Wiem, co mieszka w głębokich jaskiniach pod Górą Diabła. Mieszkają tam różni mieszkańcy. Ale z przeważającą większością nie da się gawędzić, chyba że mieczem. Co jeszcze powiedziała ta twoja druidka? W co jeszcze mam uwierzyć?
— W sposób wyraźny — wampir utkwił w Geralcie czarne oczy — dała mi do zrozumienia, że nie przepada za osobnikami niszczącymi i zabijającymi żywą przyrodę w ogólności, a za wiedźminami w szczególności. Wyjaśniłem, że w chwili obecnej jesteś wiedźminem raczej tytularnym. Że absolutnie nie naprzykrzasz się żywej przyrodzie, o ile ta ostatnia tobie się nie naprzykrza. Flaminika, trzeba ci wiedzieć, ze jest to kobieta niezwykle bystra, zauważyła z miejsca, że wiedźmiństwa zaniechałeś nie wskutek zmian światopoglądowych, lecz zmuszony okolicznościami. Wiem doskonale, powiedziała, że nieszczęście spotkało bliską wiedźminowi osobę. Wiedźmin zmuszony był więc zaniechać wiedźmiństwa i pospieszyć na ratunek…
Geralt nie skomentował, ale jego spojrzenie było na tyle wymowne, że wampir pospieszył z wyjaśnieniami.
— Oświadczyła, cytuję: "Nie będący wiedźminem Wiedźmin udowodni, że stać go na pokorę i poświęcenie. Wstąpi w mroczną czeluść ziemi. Bezbronny. Zostawiwszy wszelki oręż, wszelkie ostre żelazo. Wszelkie ostre myśli. Wszelką agresję, gniew, złość, arogancję. Wejdzie w pokorze. A wówczas tam, w czeluści, pokorny niewiedźmin znajdzie odpowiedzi na pytania, które go dręczą. Znajdzie odpowiedzi na wiele pytań. Ale gdy Wiedźmin pozostanie wiedźminem, nie znajdzie niczego."
Geralt splunął w stronę wodospadu i jaskini.
— To zwykła gra — oświadczył. - Zabawa! Figle! Jasnowidztwo, poświęcenie, tajemnicze spotkania w grotach, odpowiedzi na pytania… Tak ograne chwyty można napotkać tylko u wędrownych dziadów bajarzy. Ktoś tu kpi sobie ze mnie. W najlepszym razie. A jeżeli to nie jest kpina…
— Kpiną nie nazwałbym tego w żadnym razie — powiedział stanowczo Regis. - W żadnym, Geralcie z Rivii.
— Co to więc jest? Jedno z osławionych druidzkich dziwactw?
— Nie będziemy wiedzieć — odezwał się Cahir — dopóki się nie przekonamy. Chodź, Geralt, wejdziemy tam razem…
— Nie — pokręcił głową wampir. - Flaminika była w tym względzie kategoryczna. Wiedźmin musi wejść tam sam. Bez broni. Daj mi twój miecz. Zaopiekuję się nim w czasie twej nieobecności.
— Niech mnie diabli… — zaczął Geralt, ale Regis szybkim gestem przerwał mu tok wypowiedzi.
— Daj mi twój miecz — wyciągnął rękę. - A jeśli masz jeszcze jakąś broń, zostaw mi ją także. Pamiętaj o słowach flaminiki. Żadnej agresji. Poświęcenie. Pokora.
— Czy ty wiesz, kogo tam napotkam? Kto… lub co czeka na mnie w tej jaskini?
— Nie, nie wiem. Najróżniejsze stwory zamieszkują podziemne korytarze pod Gorgoną.
— Szlag mnie trafi!
Wampir chrząknął cicho.
— Tego wykluczyć nie można — rzekł poważnie. - Ale musisz podjąć to ryzyko. Przecież wiem, że je podejmiesz.
*****
Nie zawiódł się — tak, jak oczekiwał, wejście do jaskini zawalone było imponującą stertą czaszek, żeber, piszczeli i gnatów. Nie czuło się jednak smrodu zgnilizny. Doczesne resztki były najwidoczniej wiekowe i pełniły rolę odstraszającej intruzów dekoracji.
Przynajmniej tak sądził.
Wszedł w ciemność, kości zachrzęściły i zachrupały pod stopami.
Wzrok szybko zaadaptował mu się do mroku.
Znajdował się w gigantycznej jaskini, skalnej kawernie, rozmiarów której oko nie było w stanie ogarnąć, albowiem proporcje łamały się i ginęły w lesie stalaktytów zwieszających się ze sklepienia malowniczymi festonami. Z błyszczącego wilgocią i mieniącego się różnobarwnym żwirem spągu wyrastały białe i różowe stalagmity, krępe i przysadziste u podstawy, smuklejące ku górze. Niektóre sięgały wierzchołkami wysoko ponad głowę wiedźmina. Niektóre łączyły się w górze ze stalaktytami, tworząc kolumniaste stalagnaty. Nikt go nie okrzyknął. Jedynym dającym się słyszeć odgłosem były dzwoniące echa pluszczącej i kapiącej wody.
Poszedł, wolno, wprost przed siebie, w mrok, między kolumny stalagnatów. Wiedział, że jest obserwowany.
Brak miecza na plecach dawał się odczuwać silnie, natrętnie i wyraziście — jak brak niedawno wykruszonego zęba.
Zwolnił kroku.
To, co jeszcze przed chwilą brał za leżące u podnóży stalagmitów okrągłe głazy, teraz wybałuszało na niego wielkie jarzące się ślepia. W zbitej masie szaroburyeh, pokrytych kurzem kudłów otwierały się ogromne paszczęki i błyskały stożkowate kły.