Cóż to były za sprawy? W większości należały one do sfery zakazanej. Palenie papierosów, picie alkoholu, chodzenie na wagary, podrabianie podpisów, metody podpowiadania lub robienia ściągawek. Do tego dochodziły jeszcze poważniejsze rzeczy: chodzenie do kina na filmy dla dorosłych, urządzanie i przebieg prywatek oraz przekazywanie sobie pokątnych wiadomości (nierzadko nieprawdziwych lub mocno zniekształconych) o życiu seksualnym i organach płciowych, czemu towarzyszyło z reguły opowiadanie sprośnych dowcipów.
Cały ten kompleks doświadczeń obrośnięty był niezwykle bogatym folklorem, na który składał się przede wszystkim język, pełen dziwacznych skrótów, przezwisk i zawołań, oraz dziesiątki anegdot o uczniach, nauczycielach i różnych incydentach, jakie się wydarzyły. Przepowiadano sobie to w kółko, bawiono się tym jak grą dla wtajemniczonych i zaśmiewano się do rozpuku.
Najczęściej bodaj powracano do historii o rozlanym ajerkoniaku. Była ona następująca:
Byś, klasowy osiłek i zawadiaka, przyniósł raz do szkoły aż dwie butelki tego słodkiego trunku, by wypić je po lekcjach w gronie swoich kamratów. Butelki miał schowane w teczce i zaraz po wejściu do klasy zamierzał ulokować je w swojej szafce zamykanej na kłódkę. Niestety, nim zdążył to zrobić, uderzył niefortunnie dnem teczki o ławkę i obie butelki się stłukły. Byś, zorientowawszy się, co się stało, w ostatniej chwili przed przyjściem nauczyciela do klasy czmychnął z teczką do kibla, a w ślad za nim rzuciło się dwóch najbliższych mu ludzi, którzy nie chcieli zostawić przyjaciela w potrzebie. Po otworzeniu teczki, zgromadzonej trójce ukazał się widok iście apokaliptyczny: mniej więcej do połowy była ona wypełniona gęstym, żółtym płynem, a zeszyty i książki, i reszta przyborów szkolnych tkwiła w tej topieli po pas, o ile nie po szyję. Zaczęła się dramatyczna akcja ratunkowa. Byś ostrożnie, dwoma palcami, wyciągał z żółtych odmętów kolejne ofiary powodzi, unosił je wysoko i ruchem głowy dawał znak towarzyszom, by nadstawiali gardła pod ściekającą strużkę jajecznego nektaru albo dorodne krople opadające miarowo. Wreszcie, gdy wszystko w ten sposób zostało wyłowione, a także wydobyto szkło stłuczonych butelek, rozpoczęła się straceńcza uczta. Teczka z resztą napoju (co najmniej trzy czwarte litra) – niczym przechodni puchar lub but kawaleryjski napełniony szampanem – zaczęła krążyć między biesiadnikami i krążyła między nimi tak długo, aż została do dna osuszona.
Skutki tej desperackiej akcji nie kazały na siebie długo czekać. Zważywszy na porę dnia (ósma-dziewiąta rano) i fakt, że ucztujący prawie nic jeszcze nie jedli, przyjęta przez nich dawka była po prostu zabójcza. Pierwszy padł ofiarą „popromiennej” choroby chudy jak patyk Kazio, najmniejszy biesiadników. Torsje chwyciły go już na drugiej lekcji. Blady jak trup, z przerażonymi oczyma, wybiegł nagle z klasy trzymając się za usta i długo nie powracał. Zaniepokojony nauczyciel wysłał wreszcie kogoś na zwiady. Goniec wrócił po chwili, niosąc hiobową wieść, iż Kazio leży półprzytomny przy muszli klozetowej i wymiotuje… żółcią, więc ma zapewne atak wyrostka robaczkowego, a może nawet skręt kiszek. Posłano po lekarza, ale lekarza nie było jeszcze w szkole – i nieszczęsnego Kazia odprowadzono do domu.
Tymczasem na czwartej lekcji porażenie dotknęło drugiego ze śmiałków, niesfornego Zenka, chłopaka krnąbrnego i bezczelnego, stawiającego się często nauczycielom. Tym razem jednak, jakby na przekór swoim obyczajom (zapewne wskutek słabości), zachował się nader kulturalnie. Podniósł rękę do góry, a gdy udzielono mu głosu, powiedział, że jest mu niedobrze i czy może w związku z tym wyjść do toalety. Nauczycielka biologii, kobieta surowa i cięta, przezywana Osą lub Żmiją, wiedząc już, naturalnie, o całej aferze z Kaziem, uznała, że Zenek robi sobie z niej kpiny, i nie wyraziła zgody. Co gorsza, jakby w odwecie za próbę nabrania jej, wyrwała go do odpowiedzi przed tablicę. Zenek przez jakiś czas walczył heroicznie z naturą, ta w końcu jednak go zmogła i tak jak stał, puścił nagle straszliwego pawia na podłogę, obryzgując granatowy sweterek nauczycielki. Klasa parsknęła śmiechem, Żmija jednak zachowała zimną krew, otarła ubranie chusteczką i z właściwym sobie podejściem naturalisty poddała ją próbie węchu.
– Ach, więc to ma być ta żółć, którą rzygał Fanfara! – Tak brzmiało nazwisko Kazia. – Teraz już wszystko jasne! W tej klasie od rana pije się alkohol! No no, nie ujdzie wam to płazem! A teraz: biegiem po szmatę i zmywać mi to wszystko!
Do końca dnia zwycięsko wytrzymał tylko Byś. Czy jednak, rzeczywiście, zwycięsko? Przez cały czas wyraźnie był lekko zamroczony, chodził jak błędny, a przede wszystkim, otrzymał aż pięć dwój, ze wszystkich przedmiotów, które wypadały tego dnia – za sam brak zeszytów i książek, a ściślej za to, że nie umiał się z tego zupełnie wytłumaczyć.
Inna malownicza historia, ciesząca się wdzięczną pamięcią, opowiadała z kolei o tym, jak to Fąfel, dryblas z ostatniej ławki o śmiesznym, tubalnym głosie i wielkim przyrodzeniu (co stanowiło przedmiot nieustannych żartów i śmiałych spekulacji), wybawił raz palących w klozecie kolegów od nieuchronnej wpadki – mimo że sam nie palił.
Palenie papierosów przez uczniów było, rzecz jasna, tępione i z całą surowością karane. Palacze nie mieli lekkiego życia. Poddawani rewizjom kieszeni, upokarzającym badaniom oddechu, zapachu ubrania i nikotynowego nalotu na palcach, musieli stosować różne, skomplikowane zabiegi, aby ukryć swój nałóg. Żyli w wiecznym zalęknieniu, nie znając dnia ni godziny. Palili zasadniczo na każdej pauzie, lecz tylko na długiej -w miarę spokojnie i z jaką taką przyjemnością. Albowiem o tej porze nauczyciele spożywali na ogół drugie śniadanie i nie patrolowali klozetów. A jednak od czasu do czasu również na długiej pauzie zdarzały się kontrole. Czujność palaczy była wtedy uśpiona i łapano z reguły na gorącym uczynku. To zaś pociągało za sobą najgorsze konsekwencje: konfiskatę tytoniu i troję ze sprawowania, która już tylko o krok dzieliła od wyrzucenia ze szkoły.
Nauczyciele tropili palaczy grupowo lub w pojedynkę. Bez porównania groźniejsi byli samotni myśliwi. Szedł taki korytarzem jak gdyby nigdy nic, zajęty z pozoru myślami albo przyjazną pogwarką z jakimś swym podopiecznym, aż tu nagle, koło klozetu, jak się nie rzuci do drzwi, jak nie wpadnie do środka i nie zacznie wyłapywać jednego po drugim. Nie było wtedy mowy o żadnym ratunku. Chyba że się ktoś zamknął w kabinie.
Otóż owego pamiętnego dnia palaczom groziła taka właśnie wpadka. Któż jednak był samotnym myśliwym, który się na nich zasadził? Kto wkroczył do klozetu jak legendarny Komandor? Najmniej spodziewana osoba. Drobniutka, niepozorna nauczycielka rysunku, płoniąca się ze wstydu przy byle jakiej okazji. Prawdopodobnie dokonywała tej inspekcji nie z własnej inicjatywy, lecz na czyjeś zlecenie.
W klozecie kłębiło się od dymu jak w kotłowni i trwała właśnie ożywiona dyskusja, czy lepiej jest zaciągać się przez nos, czy zwyczajnie – ustami. Wtem wrzasnął ktoś od drzwi: „Uwaga! Nalot! Idzie!” Palacze rzucili się do kabin, by topić niedopałki, lecz tak się akurat złożyło, że wszystkie były zajęte, i narzędzia przestępstwa pozostały im w rękach. Ktoś rozpaczliwie próbował otworzyć jeszcze okno, lecz było już za późno.
I wtedy właśnie Fąfel, sam przecież niepalący, pośpieszył im z brawurową, „wiedeńską” odsieczą. Zorientowawszy się, kto wchodzi, w mgnieniu oka wydobył swój monstrualny organ i pewnym krokiem doświadczonego ekshibicjonisty ruszył naprzeciw wrogiej sile, udając, że kieruje się w stronę pisuaru. Spoza kłębów dymu dał się słyszeć krótki stłumiony okrzyk przerażenia, a w ślad za nim donośny, głęboki bas Fąfla: „Och, najmocniej panią profesor przepraszam, ale tu męska ubikacja.”
Rysowniczka umknęła jak niepyszna, a wszyscy odetchnęli z ulgą, po czym długo klepali Fąfla z uznaniem po plecach.
„Kropidłem ją przegonił!” – referowano rzecz w skrócie.
I jeszcze jedna historia, godna odnotowania. Niezapomniany początek wypracowania Rożka Goltza na temat doli pańszczyźnianego chłopa na podstawie noweli Antek Bolesława Prusa.
Rożek Goltz (formalnie na imię miał Roger) był nietypowym chłopcem. Skryty i nieprzystępny, chadzał własnymi drogami, z nikim się blisko nie trzymał i miał dziwny sposób mówienia. Przezywano go filozofem, ze względu na osobliwe, a wcale niegłupie pytania, które stawiał nauczycielom, zapędzając ich w kozi róg. Cechował go skrajny racjonalizm: wszystko kazał sobie tłumaczyć do pierwszej przyczyny i z wszystkiego wyciągał ostateczne konsekwencje, doprowadzając nierzadko całą rzecz do absurdu. Za to swoje mędrkowanie, zakrawające nieraz na kpinę, z pewnością już dawno oberwałby po uszach, gdyby nie jego zdolności w dziedzinie nauk ścisłych. Był bardzo mocny z fizyki i chemii, a matematykę znał już na poziomie uniwersyteckim. Ponadto znał się na wielu rzeczach nie objętych programem. Czytał dziesiątki popularnonaukowych książek z dziedziny przyrodoznawstwa, historii i medycyny.
Mimo tak giętkiego i chłonnego umysłu, miał jednak osobliwą piętę achillesową. Był wprost fatalny z polskiego. Nie szły mu całkiem do głowy zadawane lektury, nie umiał o tym mówić, pisanie zaś wypracowań stanowiło dlań mękę. Na ogół odpisywał je na przerwach od paru kolegów, którym rewanżował się później w zakresie matematyki. Gdy zaś pisał je sam, roiły się od językowych i stylistycznych dziwolągów, a przede wszystkim przezabawnie rozmijały się z zadanym tematem.
Nauczyciel polskiego, wiedząc że tak czy inaczej będzie go musiał puścić (z uwagi na ścisły umysł), kiwał tylko z politowaniem głową, mówił zafrasowany: „cóż, mowa ojczysta nie jest twą mocną stroną” i stawiał mu trzy z minusem.
Owego dnia, na który zadane było wypracowanie na temat doli chłopa, Rożek – pierwszy raz w życiu – sam zgłosił się do czytania.
Nauczyciel nie wierzył własnym oczom.
– Co? Rożek sam się zgłasza, by czytać wypracowanie? Ależ prosimy, prosimy! Jakże czemuś takiemu można by nie przyklasnąć!
I Rożek wstał i zaczął. A pierwsze zdanie brzmiało: „Antek po ciężkim dniu pracy wyglądał jak genitalia męskie po stosunku”.
Chłopcy zarżeli gromko, dziewczęta zachichotały, po czym zapadła pełna napięcia cisza i oczy wszystkich zwróciły się w stronę nauczyciela.