Ten jednak siedział spokojnie, jak gdyby nigdy nic, gładząc swą małą, kozią bródkę.
– Czytaj dalej – powiedział rzeczowo.
Reszta wypracowania Rożka nie odznaczała się jednak już niczym szczególnym. Może więcej niż zwykle było w nim zadęcia na oryginalny styl.
– Dlaczego zgłosiłeś się do odpowiedzi? – zapytał nauczyciel, kiedy Rożek skończył.
– Bo chciałem dostać więcej niż dostatecznie z minusem – odparł bez wahania Rożek.
– Co ci kazało sądzić, że właśnie tyle dostaniesz?
– Żywy język, którym jest napisane, a którego brak ciągle mi pan zarzuca, a przede wszystkim to, że wziąłem pod uwagę, co tyle razy pan mówił: „słowa powinny się sobie dziwić, jeśli styl ma być oryginalny”.
Na twarzy polonisty malowała się walka. Z jednej strony, wyraźnie, chciał machnąć na Rożka ręką, uznając go za przypadek po prostu beznadziejny, z drugiej, zdawał sobie sprawę, że lapsusu z pierwszego zdania nie może tak zostawić.
– Dobrze – powiedział wreszcie po chwili milczenia – postawię ci więcej niż trójkę, musisz jednak wyjaśnić, jak mianowicie wyglądał Antek po całym dniu pracy.
– Jak to jak? – zdziwił się Rożek. – Tak właśnie, jak napisałem.
– Proszę więc, opisz to. Antek wyglądał jak?…
– No… – Rożek zaczął się jąkać – jak genitalia… męskie…
– Ej, to chyba jeszcze nie wszystko – z przekąsem rzekł polonista. – Jak genitalia męskie… po stosunku… – wymamrotał jeszcze słabiej Rożek.
– No właśnie! – polonista bezlitośnie przypierał Rożka do muru. – To znaczy, jak? Właśnie, jak? Proszę, opisz nam to.
Zapadło długie milczenie, a napięcie w klasie sięgnęło zenitu. Przy czym intrygowało zarówno to, czy Rożek odważy się brnąć dalej po tym grząskim gruncie, a zatem czy chcąc nie chcąc powie jakieś świństwo, jak i to – i chyba to przede wszystkim – czy nauczyciel w ferworze zaginania Rożka nie ujawni, choćby mimowolnie, swej wiedzy na temat desygnatu śmiałego porównania.
– Nie umiem – wybąkał w końcu Rożek.
– Ano właśnie! – tryumfował polonista. – Więc jak nie umiesz, to nie pisz. A dwói ci nie stawiam tylko dlatego, żeś sam się zgłosił do odpowiedzi.
Wszyscy odetchnęli z ulgą, a zarazem doznali osobliwego zawodu. Nie dlatego, rzecz jasna, że Rożek nie dostał dwói, lecz że już się skończyła głośna debata na lekcji na tak frapujący temat.
Takie więc były to sprawy. Taki zapach i smak miał chleb powszedni szkoły.
W tym dosyć postnym menu poczesne miejsce zajmowała postać dyrektorki, a ściślej, rozbudowany świat przeżyć, domysłów i plotek, których była niewyczerpanym źródłem.
Dyrektorka nastała stosunkowo późno – gdy kończyliśmy klasę dziewiątą – i uczyła francuskiego. Była to trzydziestoparoletnia, nader przystojna niewiasta, która w zasadniczy sposób odbijała od reszty nauczycieli – szarych, zgorzkniałych, nudnych, w najlepszym razie nijakich. Chodziła elegancko ubrana, wyłącznie w garderobie produkcji zachodniej (to się widziało od razu), miała wypielęgnowane ręce, zdobione gustowną biżuterią, i bił od niej odurzający zapach dobrych, francuskich perfum. Jej twarz pokrywał zawsze starannie zrobiony makijaż, a głowę wieńczyły lśniące, kasztanowe włosy, przycięte krótko i zgrabnie ułożone ponad długą, wysmukłą szyją. Trzymała się prosto, miała nienaganne maniery, a przy tym ciągnął od niej jakiś mrożący chłód.
Piękna i zimna, wspaniała i nieprzystępna, dumna i bezlitosna – istna Królowa Śniegu.
Dyrektorka z miejsca wprowadziła do szkoły ferment, i to różnorakiej natury. Przede wszystkim, już samo jej obejście i wygląd robiły swoje. Starsi, zasiedziali od lat nauczyciele patrzyli na nią nieufnie i trochę się jej bali. Młodsi zwyczajnie jej zazdrościli – urody, strojów, stanowiska – albo umizgiwali się do niej. Poza tym, wraz z jej przybyciem rozeszła się szybko wieść, że dyrektorka zamierza, i to w niedalekiej przyszłości, radykalnie zreformować szkołę, czyniąc z niej jedną z powstających w owym czasie placówek eksperymentalnych z obcym językiem wykładowym – w danym wypadku, oczywiście, francuskim. Jej starania w tym kierunku były już, podobno, poważnie zaawansowane, tak że zmiana mogła nastąpić nawet i z początkiem nowego roku szkolnego.
Perspektywa ta, obiektywnie rzecz biorąc jak najkorzystniejsza, siała dosłownie zgrozę. Dla większości nauczycieli oznaczała bowiem nieuchronne odejście ze szkoły, z którą byli związani czasem od wielu lat: w eksperymentalnej placówce z obcym językiem wykładowym wszystkie przedmioty oprócz polskiego i historii miały być prowadzone w obu językach naraz, a zatem prawie wszyscy nauczyciele musieli drugim językiem nie tylko biegle władać, lecz umieć też w nim nauczać. Dla młodzieży, z kolei, uczenie się wszystkiego naraz w dwóch językach jawiło się jako niewyobrażalna tortura; widziano w tym dopust boży i drżano na samą myśl.
Innym elementem fermentu wprowadzonego przez Madame la Directrice, jak ją szlachetnie ochrzczono, był złożony niepokój, jaki jej wdzięczna postać zasiała w sercach uczniów. W pierwszym odruchu, poniekąd na sam jej widok, obdarzono ją żywiołową sympatią, graniczącą wręcz z uwielbieniem. Traktowano ją jako postać niemal nie z tego świata – boginię, co jakimś cudem zstąpiła z Olimpu na ziemię. Wkrótce jednak zorientowano się, że jest wyniosła i nieprzystępna, a swoimi wielkopańskimi manierami potrafi boleśnie dotknąć, i wówczas fala entuzjazmu nieco opadła. Wszelako uczucie zawodu nie przerodziło się we wrogość i chęć odwetu, lecz w coś zupełnie innego – w klasyczny afekt sadomasochistyczny, żywiący się, z jednej strony, upokorzeniem i bólem, a z drugiej, plugastwem i gwałtem.
Inaczej mówiąc, pięknej pani dyrektor nie przestano wielbić, tyle że miłość do niej przybrała szczególną formę. Z jednej więc strony, po cichu, modlono się do niej żarliwie, darując jej okrucieństwo i puszczając w niepamięć wszelkie upokorzenia, z drugiej, tym razem na głos – na boku, po kątach, w klozecie – pastwiono się nad nią straszliwie, nurzając ją bezlitośnie w bagnie karczemnych plotek i niewybrednych fantazji. W tych aktach poniżania i bezczeszczenia świętości głuszono piekący ból nieodwzajemnionego uczucia, a jednocześnie jeszcze bardziej się poniżano, posuwając się w słowach do granic bezwstydu, co po powrocie do wewnętrznego sanktuarium i padnięciu na twarz przed ubóstwioną figurą okupywano kolejną porcją bólu i samoudręczenia.
Jednakże wszystkie te sprawy – te dzikie namiętności i duszna atmosfera – nie od razu stały się naszym udziałem. Na początku swojej kadencji Madame la Directrice nie uczyła bowiem w naszej klasie i wszystko, o czym tu mowa, docierało do nas pośrednio – w postaci słuchów i legend o tym, co się działo gdzie indziej. Do mnie zresztą nawet i to ledwie trafiało – tak byłem wówczas zajęty sprawami teatralnymi. Temat stał mi się bliższy, dopiero gdy przestałem udzielać się społecznie.
O czym rozprawiano w tym czasie?
Głównym polem zainteresowania wszystkich było jej życie osobiste. Pod tym zaś względem Madame stanowiła wyjątkowo wdzięczny przedmiot dociekań i spekulacji, była bowiem kobietą niezamężną.
Jak, przez kogo i kiedy zostało to ustalone, nikt nie umiał powiedzieć, niemniej panowała co do tego absolutna pewność. Faktycznie, nie nosiła obrączki, nie widziano jej nigdy w towarzystwie mężczyzny, który mógł być jej mężem, i – jak głosiła wieść – jeszcze się nie zdarzyło, by choćby napomknęła o swojej rodzinie, co także o czymś świadczyło, bo każdy nauczyciel w taki czy inny sposób zawsze coś o tym wspomniał. Ponadto zaś, raz wygadał się Soliter. Wychwalając zalety swojej przełożonej, wynosząc pod niebiosa jej energię i zdolności organizacyjne, miał ponoć wtrącić zdanie: „nie jest też bez znaczenia, że nie ma obowiązków rodzinnych, które każdy z nas ma, co pozwala jej całkowicie poświęcić się pracy w szkole”.
A zatem, w głównej mierze, roztrząsano bez końca wszystko, co implikował stan wolny pani dyrektor.
Niezamężna… Ba, lecz panna czy rozwódka? (Wdowy w ogóle nie brano pod uwagę.) Jeżeli zaś rozwódka, to kto był jej mężem i czemu się rozeszli? I kto kogo zostawił? On ją czy ona jego? Jeśli zaś ona jego, co mogło być przyczyną? Niezgodność charakterów, różnica temperamentów? Czy mąż był zbyt natarczywy, czy raczej zbyt ślamazarny? A może się rozstali z powodu kogoś trzeciego? Znalazła sobie kogoś? W jakich okolicznościach? I tak dalej i dalej, wszelkie możliwe warianty.
Lecz była też druga opcja: nie rozwódka, lecz panna. I to było jeszcze bardziej ekscytujące!
Panna… Trzydziestoletnia! Ba, trzydziestoparo! Czyżby wciąż jeszcze dziewica? Jakoś nie chciało się wierzyć. Więc jak to się zaczęło? Kiedy, i z kim, i gdzie? Na studiach? Podczas wakacji? W domu akademickim? Na to nie wyglądało. Więc może raczej w luksusie – w hotelu, w apartamencie, w eleganckim mieszkaniu? I jak się rzecz ma teraz? Częstotliwość. Zasada. W związku „na kocią łapę”, lecz przynajmniej z kimś jednym? Czy w trybie krótkich przygód z innymi wciąż partnerami? I czy się nie obawia, że w końcu zajdzie w ciążę, przed którą tak straszono? Czy zabezpiecza się jakoś? Jak? Miły Boże, jak?
Inną kwestią skupiającą uwagę i żywo dyskutowaną była jej domniemana przynależność partyjna. Co prawda, podobnie jak z wiedzą o jej stanie cywilnym, znów nikt nie miał dowodów, jednakże w tym wypadku wątpliwości wydawały się nikłe. Prawie się nie zdarzało, aby dyrektor szkoły nie należał do partii. Była to niemal reguła.
I tu znów powstawała piramida pytań. Czy wstąpiła do partii z przekonań, czy dla kariery? Jeżeli dla kariery, to o co naprawdę jej chodzi? O stanowisko? Pieniądze? Czy inne przywileje, głównie o możliwości wyjazdów za granicę, oczywiście na Zachód, do Francji, do Paryża, gdzie można się zaopatrzyć w eleganckie ubrania?
I inny blok tematów. Czy ma na swoim sumieniu jakąś podłość lub świństwo? (Panowała opinia, ze przynależność do partii nie może się obejść bez tego.) Doniosła na kogoś? Zdradziła? Odwróciła się tyłem do trefnego kolegi?
No i jeszcze jedna, wcale nie bagatelna, choć na pozór niewinna kwestia: jak się zachowywała, a zwłaszcza jak mówiła na zebraniach partyjnych? I – to szczególnie ważne – jak w jej cudownych ustach brzmiało słowo „towarzysz”? „Słuchajcie, towarzysze”, „towarzysz Soliter ma głos”, „towarzyszu Eunuch, niech się towarzysz streszcza”, „czy towarzyszka Żmija zabezpieczyła kawę?” – Nie, to było po prostu niewyobrażalne! A przecież takie zdania – takie lub im podobne – musiałyby padać naprawdę.