Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Znów naszła mnie pokusa, ażeby do niej podejść. Tym bardziej że Dyrektor opuścił tymczasem kino, żegnając się hałaśliwie na lewo i na prawo.

„Tak jeszcze nigdy nie było!” – myślałem w podnieceniu. „Teraz już musisz to zrobić. I zrób to nareszcie – zwyczajnie. Przestań się mizdrzyć, krygować, udawać kogoś, grać. Rozluźnij się! Bądź sobą!”

„Sobą? To znaczy kim?” – odezwał się na to głos, jakże dobrze mi znany, zimny i nieprzyjemny.

„No, jak to kim? – Kimś zwykłym. Naturalnym. Prawdziwym…

„Taki ktoś nie istnieje. Wszystko jest grą i maską…

„Wszystko?”

„Z wyjątkiem bólu. I śmierci. I… rozkoszy.”

Madame znowu spojrzała nerwowo na zegarek, zgasiła papierosa i ruszyła ku wyjściu. Wychynąłem ostrożnie zza aksamitnej kotary i postąpiłem w ślad za nią.

„Jak Aschenbach za Tadziem – pomyślał rozbawiony…

Gdy pchnęła oszklone drzwi i przekroczyła próg kina, z tłumu rozmawiających wystrzelił nagle Jerzyk i nakładając w biegu swój popielaty płaszcz, pośpieszył za wychodzącą. Przystanąłem jak wryty, po czym również wyszedłem i jąłem z bijącym sercem śledzić rozwój wypadków.

Madame ruszyła samotnie tym samym szlakiem, którym – przed trzema godzinami – dotarłem był do kina. To znaczy „drogą wewnętrzną”, przez rozległy dziedziniec – w kierunku przechodniej bramy przy Filologii Klasycznej. Jerzyk dogonił ją po jakichś dwudziestu metrach. Przez chwilę szli ramię w ramię; on, obrócony ku niej, mówił coś impulsywnie. Naraz ona stanęła i, rzekłszy doń kilka słów kategorycznym tonem, zrobiła gwałtowny zwrot i energicznym krokiem ruszyła w przeciwnym kierunku, ku ulicy Traugutta. Jerzyk postał przez chwilę, obwisły, otępiały i ze zwieszoną głową powlókł się w głąb dziedzińca.

Trzymając bezpieczny dystans, podążyłem w ślad za nią.

Za bramą skręciła w prawo, ku Krakowskiemu Przedmieściu. W wąwozie pustej ulicy, w suchym, mroźnym powietrzu, stuk jej obcasów o chodnik brzmiał dźwięcznie i wzbudzał pogłos. Zniknęła za rogiem gmachu Wydziału Filozofii. Przyśpieszyłem, stanąłem i wyjrzałem zza węgła. Szła ku przejściu dla pieszych w kierunku ulicy Oboźnej. Minąłem Filozofię i wbiegłem na schody kościoła, skąd – skryty za cokołem figury Zbawiciela dźwigającego krzyż – mogłem nareszcie spokojniej prowadzić obserwację. Przeszła na drugą stronę Krakowskiego Przedmieścia, przecięła ulicę Oboźną i skierowała kroki w stronę Pałacu Staszica – na pomnik Kopernika.

„Dokąd idziesz, niewiasto? – krzyknął do niej w fantazji. – Do dawnej siedziby Centre? Do Złotej Sali na piętrze? Do ducha twojej matki, która cię dziś zrodziła trzydzieści dwa lata temu? – Zaprawdę, godne to i wielce sprawiedliwe, lecz o tej porze zamknięte. Dzień już skończony. Już noc.”

Niewiasta, miast odpowiedzieć, zniknęła za pomnikiem. Po chwili zaś wejście Pałacu zalśniło złotym blaskiem. Nie był to jednak cud. Były to reflektory błękitnego peugeota, który wraz z trzaskiem drzwiczek wytoczył się zza cokołu, po czym wyrwał znienacka jak mustang Jeana-Louisa i pomknął, łamiąc przepisy, w stronę Nowego Światu.

Chcąc dostrzec, dokąd pojedzie – prosto, czy w prawo lub w lewo w ulicę Świętokrzyską – musiałem się wychylić, i to bardzo głęboko, za grubą balustradę. Na pewno nie skręcił w lewo – na wschód (Saska Kępa, Praga) i nie pojechał prosto – na południe (Mokotów), bo jedno i drugie bym widział. A zatem skręcił w prawo – na zachód (Ochota, Wola). Wisząc całym tułowiem nad kilkumetrową przepaścią, zacząłem się zastanawiać, dokąd mogli pojechać. I nagle w tym momencie zobaczyłem Jerzyka: wynurzywszy się z bramy przy Filologii Klasycznej, szedł ciężkim, znużonym krokiem w stronę Nowego Światu.

„Człowieku – pomyślał z żalem – czemuś pozwolił jej uciec?”

Złapałem równowagę i stanąłem na nogi. Moje spojrzenie znów padło na pomnik Kopernika. Z cyrklem i małym modelem Układu Słonecznego, spoglądał ciekawie w niebo – przejrzyste i rozjaśnione światłem księżyca w pełni. Poszedłem za jego przykładem i też zadarłem głowę, aby popatrzeć na gwiazdy. Gdzie dziś jest Wodnik? Gdzie Panna? Gdzie może być teraz Wenus? Lecz mój wzrok, zanim sięgnął horyzontu wszechświata, zderzył się naprzód z twarzą i ręką Zbawiciela, który nade mną górował. Z mego punktu widzenia, swą pochyloną głowę zdawał się nieco odwracać w kierunku Kopernika, jak gdyby chciał doń powiedzieć: „nie gap się w gwiazdy, chodź za mną”, a palcem prawej ręki pokazywał na północ.

„Golgota na północy? – pomyślał, szukając w pamięci jej usytuowania na mapie Jerozolimy. – Na północnym-zachodzie, o ile się nie mylę…

I wtedy doznałem olśnienia. No jasne! Gdzieżby indziej! Tylko tam mogli pojechać!

O tej porze w stolicy priwislańskiego kraju pod światłym panowaniem demokracji ludowej prawie wszystkie lokale były już dawno zamknięte, hotele zaś i siedziby służby dyplomatycznej pozostawały pod ścisłym i nieustannym nadzorem. Tylko ktoś skrajnie naiwny albo zupełny desperat, lub kto świadomie szukał kontaktu z kontrwywiadem, mógł pchać się z dyplomatą do pokoju w hotelu, a zwłaszcza do jego mieszkania wynajętego przez „Pumę”… To samo dotyczyło cudzoziemców z cenzusem, wchodzących w nieoficjalne związki z autochtonami. Jedynym w miarę pewnym pod względem dyskrecji miejscem (i to także nie zawsze) było mieszkanie prywatne obywatela polskiego. Takie zaś – w danym wypadku – mieściło się, wedle mej wiedzy, w czteropiętrowym budynku na niewielkim osiedlu, leżącym, w samej rzeczy, w północno-zachodniej Warszawie.

Ufny w „czucie i wiarę”, które tchnął we mnie Zbawiciel, zszedłem drugimi schodami z tarasu przed bramą kościoła i śladem Madame ruszyłem w kierunku ulicy Oboźnej. Nie skręciłem tam jednak na pomnik Kopernika, zrażony do „szkiełka i oka”, ale poszedłem dalej do pobliskiej zatoki, gdzie znajdował się postój dorożek samochodowych, jak zwały się oficjalnie w owym czasie taksówki.

Pierwszym wozem w kolejce czekających tam aut był stary model warszawy, rzadko już widywany, z krzywym, „zgarbionym” tyłem i ciężkim, brzuchatym nosem zwieńczonym toporną ozdóbką w kształcie obłego pocisku. Było mi to nie w smak. Nie lubiłem tych wozów. Wlokły się, telepały, cuchnęło w nich benzyną. Nie miałem jednak wyboru. Decydowało pierwszeństwo. Szarpnąłem za klamkę drzwiczek, wsunąłem się do środka i siadłszy podałem adres.

Kierowca starej daty w ciemnym, skórzanym kaszkiecie złamał dwukrotnie licznik.

– Taryfa nocna – oświadczył.

– Tak, wiem – odpowiedziałem. – Jestem przygotowany. – I dotknąłem dyskretnie lewej kieszeni spodni, w której trzymałem pieniądze. A gdy się upewniłem, że są na swoim miejscu, w rewanżu za nazbyt niską ocenę mej zamożności, niby rozpoczynając przyjazną pogawędkę, spytałem z obłudną troską: – Trzyma się jeszcze jakoś ta zabytkowa warszawa?

– Jaka warszawa, kolego! – prychnął kpiarsko kierowca. – Oryginalna pobieda! Rocznik 53. Jeszcze Stalina pamięta, przynajmniej jego pogrzeb.

– Pobieda?! – wykrzyknąłem i uśmiechnąłem się w duchu.

– A coś ty myślał, bracie! Nie widzisz tych ruskich liter? – uderzył palcem w szybkę, gdzie widniał napis „TANK ”.

Zerknąłem na deskę rozdzielczą. Istotnie, oznakowanie było w języku rosyjskim. Nawet kształt cyfr arabskich na tarczy szybkościomierza miał w sobie coś z cyrylicy. Środkowa zaś część obudowy imitowała radio: chromowane listewki na naciągniętej materii maskowały rzekomo ukryte pod spodem głośniki, a metalowa sylwetka drapacza chmur z iglicą (w rodzaju Pałacu Kultury) z czerwoną gwiazdką na czubku niby pełniła rolę wysmukłej, pionowej skali z kontrolną lampką u szczytu.

Ów sowiecki emblemat wespół z ekspresją form samych urządzeń technicznych sdiełanych w CCCP i estetyką detalu z okresu „kultu jednostki” podziałał na mnie co najmniej jak smak magdalenki na Prousta.

Znalazłem się w innym czasie. Tym, który pamiętałem z najwcześniejszego dzieciństwa. Ale nie byłem już w nim tamtym naiwnym malcem postrzegającym głównie powierzchnię rzeczy i ludzi i nie mającym pojęcia, co kryło i działo się w głębi; byłem, kim właśnie byłem – młodzieńcem przed maturą, wyrosłym w atmosferze Radia Wolna Europa i wychowanym przez ludzi pokroju Konstantego. Wiedziałem, co naprawdę oznacza „sierp i młot”, i znakiem jakiego świata jest krasnaja zwiezda. I pewnie właśnie dlatego wehikuł, którym jechałem przez ciemne i wyludnione ulice centrum stolicy, przestał być nagle dla mnie „dorożką samochodową” i zmienił się na moment w drapieżny wóz ubecki gnający na nocną akcję – by kogoś aresztować. Nie takim samochodem zabrano z domu Maksa? Kto wie, może właśnie tym, nim został był taksówką?

„A teraz ściga córkę – pomyślał z przykrym dreszczem. – Za kierownicą Ricardo. Na tylnym siedzeniu pan Jones. Brakuje tylko Pedra… Święty ogień znów płonie! Powraca dawny czas!… Jadą za Victoire zamkniętą w Księstwie Warszawskim błękitnego peugeota, uciekającą w styczniu z panem Janvier na golgotę. Jadą ruską pobiedą…”

Wskazówka szybkościomierza sięgała dziewięćdziesiątki.

– No i co o tym powiesz? – odezwał się Ricardo. – Która tyle wyciągnie z tych twoich starych warszaw?

– A bo to wiarygodne? – wysunąłem wątpliwość, wskazując na tarczę miernika.

– A co? – warknął zaczepnie.

– Radio też niby jest – wyłożyłem podstawy mojego sceptycyzmu – a przecież naprawdę go nie ma.

– To co innego – złagodniał. – Ruski styl. „My wpieriod!” Liczy się silnik, bracie! A ten jest nie do zdarcia! A wiesz, kochany, dlaczego?

– No, no? – zachęciłem go.

– Niemiecki! – wyjaśnił ze śmiechem. – Pobieda! – przedrzeźnił nazwę. – To opel! – zmienił bieg. – Wywieźli całą fabrykę! Łupy wojenne, paniatno?

Wjechaliśmy w rejon osiedla, gdzie mieszkała Madame. Nie chciałem podjeżdżać za blisko. Wydałem więc polecenie, aby zatrzymać wóz, gdy tylkośmy minęli przystanek autobusowy, na którym wysiadłem był parę miesięcy temu, przybywszy tam po raz pierwszy-na rozpoznanie terenu. Na taksometrze widniała kwota czterdziestu złotych i pięćdziesięciu groszy. Wyjąłem z kieszeni pieniądze i wręczyłem kierowcy dwa banknoty z Włościanką, po czym – kiedy je chował – dodałem piątkę w bilonie.

67
{"b":"87923","o":1}